Dzień siódmy..doc

(591 KB) Pobierz
Dzień pierwszy (Sobota 02

Dzień siódmy (Piątek 08.08.2008)

Szósta rano, wstajemy skoro świt tak jak obiecaliśmy. Słyszę, że coś Cjt7 krzyczy, łapać złodzieja, czy coś w tym guście. Odsuwam szybko namiot wystawiam głowę i widzę biegnącego Cjt7 prawie tak jak go Pan Bóg stworzył w kierunku dziadka, który starą Skodziną zajechał pod dystrybutor stacji benzynowej by zatankować. Dziadek stanął jak słup soli widząc biegnącego w jego kierunku Cjt7 i kto wie co by było dalej gdyby Cjt7 nie obudził się całkowicie tuż przed samym dystrybutorem. Połapał się, że coś tu ten nie teges, dziadek wygląda raczej na ciężko przerażonego niż na złodzieja, Skoda świeci pustkami w środku, Cjt7 zawrócił jak by nigdy nic w kierunku swojej gawry, tak jak by po prostu był na porannym bieganiu w niecodziennym stroju. Takim to echem odbiły się przeżycia z poprzedniego ranka. Cjt7 potwierdził, że wszystko ok., to i ja schowałem się do swojego namiotu bo też nie byłem wcale modniej ubrany od Cjt7 i lepiej nie było siać zgorszenia, zwłaszcza, że na stacji była kobieta. Dobrze, że nauczony wczorajszym doświadczeniem wiedziałem, że na noc w namiocie slipek lepiej nie ściągać, bo rano mogły by być niezłe jaja.  Wchodzę do namiotu a tam prawdziwa inwazja czarnych mrówek, były wszędzie i na wszystkim. Okazało się, że rozbiłem namiot w sąsiedztwie mrowiska. Krwawa walka trwała dobre 10 min z której wyszedłem nawet nie draśnięty. Mrówki oszczędziły mnie w nocy bo nie byłem nigdzie pogryziony.

Po porannym zamieszaniu szybko wstała cała reszta obozowiczów i o 6:30 byliśmy już spakowani i gotowi do drogi, teraz tylko śniadanko na stacji i jedziemy dalej.

W trakcie posiłku przyszedł właściciel stacji i ku naszemu zdziwieniu ucieszył go nas widok. Chyba dziewczynka ze stacji telefonicznie zdała mu relacje z naszej nocnej obecności pod stacją EASY.

Właściciel zrobił nam prawdziwą kawę (nie musieliśmy już pić tej z automatu), przyniósł ciastka i dotrzymywał nam towarzystwa interesującą rozmową. Mało tego przy tankowaniu udzielił jeszcze rabatu. Chyba wszyscy byli zaskoczeni, życzliwością jaka nas tu spotkała ,a mówią, że Czesi nie lubią Polaków.

Przed odjazdem zrobiliśmy sobie pamiątkowe, wspólne zdjęcie

Odjeżdżając przed stacją, zrobiliśmy rundkę honorową wokół zieleńca na którym spaliśmy przy włączonych klaksonach. Nocek siał największe spustoszenie bo jeszcze na Słowacji w Popradzie zakupił tubę wydającą z siebie różne przeraźliwe dźwięki i musiał się nią nacieszyć.

Dzień zapowiadał się znowu obiecująco no to sypiemy przed siebie, tam gdzie nas oczy poniosą. Kierunek Jiczyn i Skalne Miasta.

Jedziemy i jedziemy i jedziemy, teren płaski i w sumie nie ma co za wiele podziwiać, od czasu do czasu trafiały się ciekawsze obiekty, na których można było oko zawiesić.

Około południa zaburczało nam w brzuchach to trzeba było coś przekąsić w miłej knajpce.

Haluszki z kapustu palce lizać. Syci i już odrobinkę zmęczeni jedziemy dalej. Przed samymi górami zaczęło się ściemniać, Nadciągnęły ciężkie czarne chmury. Zaczęła się ulewa. Powskakiwaliśmy w stroje przeciwdeszczowe i dalej w drogę. Leje, leje i leje coraz bardziej. Obok drogi natrafiliśmy na jakąś budowlę, ni to przystanek ni to co, trzeba się schronić i trochę poczekać bo przemakamy. Weszliśmy wszyscy i było nawet miejsca na kilka motorków, reszta stała i mokła. Mija prawie godzina a tu dalej leje, ileż można. Raz kozie śmierć, jedziemy dalej. Przed nami coraz większe górki ze sporymi serpentynami a tu leje. Prowadził Shipp a ja jako żółty człowiek (kolor mojego kondonka) zamykałem peleton. Shipp jak widział żółtą plamę w lusterku to wiedział, że są wszyscy. Pierwsza serpentyna, druga a chłopaki wcale nie zwalniają, jadą jak na suchym asfalcie. Kurcze, myślę sobie, zaraz któryś z nas będzie tu leżał, ślisko, mokro a my tak zapier...papier. Ale niee, ale niee, nic takiego się nie stało. Oponki trzymały się tego mokrego asfaltu jak nigdy, jakiś lepszy asfalt niż u nas, czy co? W końcu przestało padać i pojawił się suchy asfalt, to najwyższa pora ściągnąć przeciwdeszczówki i wysuszyć na wietrze to co przemokło.

Po godzince jazdy Shipp się zatrzymuje od prędkości 100km/h i wyżej coś zaczyna mu się z przodu nabijać, tak jak by jakiś luz był, czy co. Okazało się faktycznie, że ma luz na przednim kole. Trzeba było to rozebrać i zobaczyć co jest grane. Niestety to łożysko, całe pordzewiałe w środku. Odczytałem symbol i chłopaki podskoczyli do pobliskiego sklepu z łożyskami po nowe. Niestety sklep już od pół godziny był zamknięty, trzeba było pomyśleć nad czymś innym. Rozebrałem wszystko dokładnie i okazało się, że łożysko nie jest zużyte, tylko jakaś siła rozerwała koszyk w jednym miejscu. Dlatego zrobił się luz a jak był luz to wytarło uszczelniacz, dostała się podczas deszczu woda do środka, wypłukała smar i łożysko zardzewiało. Mi się wydaje, że to łożysko się samo nie rozleciało tylko to już się stało wtedy gdy Shipp rok temu miał mały incydent z puszką. Koszyk udało się zregenerować przy pomocy kawałka plastiku wyciętego z zakrętki butelki. Nocek stary ciężarowiec wygrzebał trochę smaru ze stojącej obok ciężarówki i koło gotowe do dalszej jazdy. Luz się znacznie zmniejszył ale jednak nadal był, całkowicie nie udało się zlikwidować. Ważne, że łożysko nie pracuje już na sucho tylko ma smarowanie. Na tym patencie Shipp spokojnie przejechał resztę wyprawy. Dzień się chylił ku zachodowi a my dopiero dojechaliśmy do Jiczyna. Pora pozwiedzać trochę.

W Jiczynie jest całkiem ładna starówka, jest i wieża zegarowa identyczna jak w bajce o Rumcajsie. Trafiliśmy też na ryneczek po którym przechadzał się kiedyś Rumcajs, z sukiennicami i fontanną taką jak w bajce.

       

Mimo usilnych poszukiwań Rumcajsa nigdzie nie można było go spotkać, były tylko powywieszane za nim listy gończe.

Zamiast Rumcajsa, Cjt7 wypatrzył jakiś ciekawy wehikuł czasu.

A może to jest właśnie pojazd Rumcajsa i wystarczy tylko na niego zaczekać?

Niestety my nie mieliśmy na tyle czasu, bo do Bubera był jeszcze spory kawałek drogi. Na mapie nie wyglądało to daleko ale rzeczywistość udowodniła nam co innego.

Szybko zrobiła się noc a my jedziemy i jedziemy, żeby było jeszcze śmieszniej to góry robiły się coraz większe z mnóstwem serpentyn. Zakręt za zakrętem, mieliśmy już serdecznie dość winkli, żeby tylko kawałek prostej. Prowadzący Shipp zwolnił do 60km/h a ja zamykałem peleton i tak jedziemy i jedziemy, ciemno, winkle do góry i winkle na dół, robi się coraz zimniej. Górskie ostre powietrze zaczyna się wdzierać do bielizny ale my twardo dalej jedziemy. W pewnym momencie patrzę a tu niektórzy z nas zaczynają pływać po drodze, zasypiają na żywca, no to rura, doganiam Shippa i krzyczę do niego by się gdzieś zatrzymał bo za chwile któryś z nas wyląduje w rowie. Na szczęście było to już przed samą granicą i po kilku minutach Shipp zarządził postój. Nocek wściekły zsiadł z motocykla i krzyczy wymachując kaskiem, że on to wszystko pier…papier. Przy takiej wolniej jeździe można zdechnąć, wszystkie dotychczasowe lekcje już dawno szlak trafił! Krzyczał , że nigdzie dalej nie jedzie i, że tu będzie leżał, spoglądając w kierunku przydrożnego rowu. Oho, za chwile to ja dostane tym kaskiem bo to głównie moja wina, że tyle jedziemy bo to nie ukrywając się głównie ja namawiałem, by jechać dalej zamiast szukać gdzieś campingu w Czechach. Myślałem, że lepiej spać w pewnym miejscu u Bubera niż by się miała powtórzyć sytuacja z campingu na Słowacji. Czeskich koron już nie mieliśmy, tylko karty i złotówki. Nocek jak już się wykrzyczał to zaczął żartować i napięcie trochę opadło. Ożywił tym pozostałych dając nowe siły do dalszej jazdy. Na szczęście już nie było daleko, za parę metrów ukochana Ojczyzna, a do Bubera rzut kamieniem, jakieś 30km.

No to zjeżdżamy z góry, a po polskiej stronie tyle co przeszła burza, wszystko zlane solidnie wodą, asfalt czarny i mokry, na szczęście Shipp znał drogę do Bubera i nie trzeba było długo błądzić.

Na miejscu byliśmy po północy, Buber już myślał, że nie przyjedziemy, ale dotarliśmy cało i zdrowo, choć zmarznięci na kość.

Zaprosił nas wszystkich do swojego domu, tylko ja w obawie przed ewentualnym nocnym odwetem, zamęczonych jeźdźców na mojej skromnej osobie, wolałem spać w namiocie. Jeszcze by mi zrobili jakąś zieloną noc albo co, moje M1 mi wystarczy. Tyle co rozbiłem namiot, rozpadał się ulewny deszcz i film mi się urwał podczas pompowania poduszki w karimacie.

Byłem zmęczony ale szczęśliwy, w końcu jakieś konkretne wyzwanie.

 

Podsumowanie dnia siódmego:

Przejechaliśmy 505km

Z usterek to będzie rozlatujące się łożysko w przednim kole Yuki ale daliśmy sobie radę.

No i pod koniec tłumik w Romecie Abu zaczął się nabijać, Andrzejowi też od jakiegoś czasu dzwoniła stożkowa osłona przy dolnym tłumiku.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin