Sandemo Margit - Saga o ludziach lodu t.11.rtf

(813 KB) Pobierz
_____________________________________________________________________________

 

_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

                                          SAGA O LUDZIACH LODU

                                                                      Tom XI

                                                                      Zemsta _____________________________________________________________________________

                            ROZDZIAŁ I

              Przez pierwsze pół roku po powrocie z Tobronn


Villemo była nieszczęśliwa, i to nieszczęśliwa przez duże N. Obnosiła skupioną, obojętną na wszystko

twarz, jaką niekiedy widuje się u ludzi, którzy chcieliby powiedzieć światu: "Patrzcie, jak ja cierpię!"

Nikt nie cierpiał głębiej i bardziej beznadziejnie niż

ona.

              Ale rację miał chyba jednak Niklas twierdząc, że


wierna miłość do zmarłego Eldara Svanskogen była zdecydowanie bardziej wynikiem uporu niż potrzeby serca. Tylko że do tego Villemo nigdy by się nie przyznała, nawet przed samą sobą. Jakby nosiła naj­większe w świecie klapki na oczach. A złośliwe plotki,

że Eldar był ojcem kilkorga dzieci w okolicy, a nawet że z              tego powodu zamordował jedną z owych nieszczęs-

nych dziewcząt, nie, któż mógł uwierzyć w coś takiego? Villemo dokonywała starannego wyboru wspomnień


o              swoim ukochanym. Wszystko co nieprzyjemne wy-

rzuciła z pamięci. Zachowała jedynie owe nader rzadkie przypadki, gdy cokolwiek wskazywało, że także w jego duszy istnieje łagodność, że w ogóle żywi on jakieś ludzkie uczucia i jest nadzieja na poprawę. W jej wspomnieniach Eldar był upadłym aniołem. A piękną scenę śmierci, gdy wyznał jej długo ukrywaną miłość, przeżywała wciąż i wciąż od nowa.

I chociaż nigdy nie wymieniała imienia Eldara - to


był jej święty skarb, należał wyłącznie do niej - Kaleb

i              Gabriella z trudem znosili stan jej ducha. Nie chcieli,

by córka traktowała ich z wyrozumiałym, pełnym


wyższości uśmiechem, dając do zrozumienia, że nie są w              stanie zrozumieć, co czuje, ani by trwała pogrążona

w              smutnych wspomnieniach, z wyrazem tęsknoty

w              oczach, przy lada okazji wypełniających się łzami.

Chcieli odzyskać swoją zdrową, pełną radości życia, nieco szaloną Villemo, którą tak dobrze znali i tak bardzo kochali.

              Poza tym jednak była miła i posłuszna jak nigdy przedtem. A w stosunku do owych nieszczęsnych istot, które oboje z Eldarem odkryli w piwnicy w Tobronn, przejawiała niezwykłą wprost łagodność. Wszyscy oni, cała ósemka upośledzonych, czuli się znakomicie i ze swej strony pomagali jak umieli w Grastensholm,

Elistrand i w Lipowej Alei. Oczywiście, stwarzali wiele


problemów, szczególnie Mattiasowi, który uważał, że żadne z nich nie powinno mieć potomstwa, ale jak można temu zapobiec, nie kontrolując ich prywatnego

życia? Na razie nic alarmującego się nie stało i wszyscy żyli bezpieczni, chronieni przed światem zewnętrznym, jego szyderstwami i niechęcią, a nawet nienawiścią. Przeciętny człowiek tak bowiem został stworzony, że


na to, co odmienne, często reaguje gniewem i nienawiś­cią. Ponieważ lęka się tego, czego nie rozumie, bywa agresywny.

              Ośmioro podopiecznych Villemo miało się dobrze, pozwolono im żyć w spokoju. Z początku co prawda szeptano w okolicy, że Ludzie Lodu znaleźli sobie tanią siłę roboczą, ale kiedy ludzie poznali historię tych biedaków, gadanie ucichło.

              Swoich bolesnych problemów jednak owa ósemka rozwiązywać nie była w stanie. Gdy zatem któreś z nich dręczyły złe sny o Tobronn lub nawiedzały wspo-


mnienia ciemnej piwnicy i bicza albo dręczył strach, czy nie trzeba będzie tam wrócić, posyłano po Villemo. Spieszyła, pełna zrozumienia, i pocieszała.

              Pod tym względem była nieoceniona, ważniejsza


nawet niż Mattias i Niklas, których wszyscy kochali i              do których przychodzili ze swoimi prawdziwymi bądź

urojonymi cierpieniami. Ale tylko Villemo wiedziała, ona jedna była świadkiem ich nędzy i upokorzenia


w              Tobronn.

              Kaleb martwił się poważnie. Raz po raz ktoś ze służby przychodził z informacją, że wokół Elistrand dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Wyglądało na to, że dwór jest obserwowany. Widywano jakieś tajemnicze postacie, umykające w popłochu, gdy ktoś się zbliżał. Domownicy byli wypytywani przez nieznajomych

o              Villemo: gdzie się znajduje, dlaczego nie wychodzi

z              domu i podobne sprawy.

              O Villemo!

              Kaleb pytał córkę, co to może znaczyć, lecz ona niczego nie pojmowała. Nigdy się bowiem nie dowie­działa, kim byli owi czterej jeźdźcy, którzy zamor­dowali Eldara Svartskogen. Przypuszczała, że zginął


w              walce jako powstaniec. Nie słyszała przysiąg starego

Wollera, że odnajdzie pannę z Elistrand. Jego syn, jego jedyny syn Mons został zabity przez Eldara i Villemo. To mogło zostać pomszczone tylko w jeden sposób.


Eldara dostali... ale ona żyje.

              Nie, Villemo nie domyślała się nawet, dlaczego Elistrand mogłoby być obserwowane, dlaczego jacyś ludzie dopytywali się o nią.

- Cóż ty masz za tajemniczych wielbicicli, Villemo?

-              śmiała się Gabriella.

W takich razach twarz córki znowu przybierała wyraz

przygnębienia i bezgranicznej rozpaczy. Villemo bez słowa odchodziła do swego pokoju, gdzie na łóżku wciąż

jeszcze nie było żadnej inskrypcji. "Tu sypia najszczęśliw­szy człowiek na świecie!" Jak mogła być taka głupia, żeby wymyślić coś podobnego! Nie, propozycja Dominika:


"Miłość ponad wszystko", była zdecydowanie najlepsza. Nie mogła się jednak zmusić, by kazać to wyryć.

Kiedy nadeszło lato, Kalebowi było tak serdecznie

przykro z powodu jej nieutulonej, lecz jego zdaniem trochę dziecinnej udręki, że zmuszał ją, by wychodziła z              domu.

- Stara matka Sigbritt nie może już opuszczać izby.

Zanosimy jej co parę dni mleko i coś do jedzenia. Czy mogłabyś się tym zająć, Villemo?

Córka stłumiła bolesne westchnienie, ale obiecała, że


weźmie na siebie ten obowiązek.

              Bo tak naprawdę, to była ogromna przyjemność wyjść na dwór, rozkoszować się wspaniałym latem. Tylko nie chciała się do tego przyznać. Skoro ma cierpieć, to ma, i już!

Podczas czwartej wyprawy przytrafiło jej się coś

dziwnego.

              Był gorący dzień w samym środku lata. Villemo, zamyślona, wracała od starej. Szła wolno przez las,

pusta bańka po mleku obijała się o jej nogi, a wysoka trawa łaskotała bose stopy. Na skraju ścieżki błękit­nofioletowe wyki pięły się ku światłu, a dalej, w leśnym mroku, bladoczerwone dzwonki połyskiwały nieśmia-


ło na tle czarnej ziemi.

W tym pięknym otoczeniu Villemo czuła się bardziej

samotna niż kiedykolwiek. Ten, z którym pragnęła dzielić życie i wszelkie radości, odszedł, już go nie miała. Spoczywał w zimnym grobie na równinie Romerike, daleko od niej.


Ścieżka zrobiła się teraz węższa, drzewa rosły gęściej

po obu stronach.

              Nagle przystanęła. Wyraźnie słyszała tętent kopyt.


I              zaraz za jej plecami pojawił się w dzikim galopie jakiś

jeździec, cały w czerni, na wielkim, ciężkim koniu, najwyraźniej nie mając zamiaru zatrzymać się ani


zwolnić.

Przez okamgnienie Villemo stała jak ogłuszona. Czy

on mnie nie widzi? przeleciało jej przez głowę.

Ależ tak, widział ją! Twarz miał przesłoniętą gał-

ganem, tylko oczy błyszczały spod kapelusza, i te oczy patrzyły wprost na nią ze strasznym, najzupełniej świadomym zamiarem. Gnał wahającego się konia


naprzód, tam gdzie stała...

              Villemo ocknęła się z przerażenia i błyskawicznie rzuciła się przed siebie. Wiedziała jednak, że ścieżka nieprędko zrobi się szersza. Wtedy będzie już za późno. Poczuła na plecach gorąco końskiego oddechu i sko­czyła w bok, w gęstwinę kolczastych, splątanych gałęzi. Z              zamkniętymi oczyma starała się uciec jak najdalej od

dróżki. Ręce, nogi, nawet uszy podrapane miała do

krwi, ale wkrótce uświadomiła sobie, że koń stanął. Jeździec zaplątał się we własne sieci - nie mógł zawrócić na wąskiej ścieżynie ani tym bardziej konno gonić przez las uciekającej Villemo.

              Ona zresztą była już daleko. Przedzierała się przez zarośla, łamiąc mniejsze gałązki. Nie wiedziała, dokąd zmierza, bo nie mogła mieć oczu otwartych dłużej niż przez kilka sekund. Wciąż się o coś potykała, poranione stopy spływały krwią, wyglądało jednak na to, że jeździec dał za wygraną. Sprawiał wrażenie tak rosłego

i              barczystego, że nie byłby w stanie przedostać się przez

ten pierwotny gąszcz.

Ze zmęczenia oddech Villemo zrobił się świszczący.

Pełzała na czworakach pomiędzy wielkimi kamieniami

i              przez plątaninę krzewów, a gdy tylko mogła, zrywała

się i biegła jak szalona, potykała się, padała, wstawała i              znowu biegła.

Nagle pojaśniało. Przed nią, nawet niezbyt daleko,

leżało Grastensholm.

              Zebrała się na odwagę i pospiesznie spojrzała za siebie, na łąkę, tam gdzie jej prześladowca powinien był wyjechać z lasu, ale nikogo nie dostrzegła.


Zmęczona, podrapana i zakrwawiona, z włosami

w              nieładzie, pełnymi igliwia i połamanych gałązek,

powlokła się do Grastensholm. Przystanęła w hallu, by odetchnąć i doprowadzić się jakoś do porządku.


              Nikt, zdaje się, nie widział, jak wchodziła, co mimo przerażenia sprawiło jej jednak przykrość, bo równie dramatycznego entree nigdy jeszcze nie miała.

              Wkrótce z dużego salonu doszły ją wzburzone

głosy. Najwyraźniej nikt nie miał czasu dla obcych, domownicy zajęci byli własnymi zmartwieniami.

              Stała, nie wiedząc, co począć, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, z salonu wypadła zalana łzami Irmelin i              nie zwracając uwagi na Villemo, wbiegła po schodach

na górę.

              To bardzo niezwykła sytuacja, by w Grastensholm ktoś mówił podniesionym głosem. Mattias i Hilda byli bardzo spokojnymi ludźmi. Villemo ostrożnie wsunęła się do salonu, w którym teraz panowała kompletna cisza.

Zobaczyła Niklasa. Twarz mu płonęła, zaciskał

wargi z wyrazem dziwnego uporu.

              Gdy weszła, powitało ją milczenie.

- Proszę mi wybaczyć, jeśli przychodzę nie w po-

rę...

W pokoju byli też Mattias i Hilda, oboje próbowali

się opanować.

              - Villemo, kochanie, jak ty wyglądasz? - zawołał Mattias na jej widok. - Przydarzyło ci się coś złego?

Villemo uznała, że to nie jest odpowiednia pora na

zajmowanie się sobą. Wyglądało na to, że oni mają większe problemy.

- Nie, nic takiego. Po prostu potknęłam się na

zboczu i wpadłam w zarośla. Ale dlaczego wszyscy jesteście tacy zdenerwowani? Stało się coś?


Rodzice Irmelin spoglądali po sobie.

- Równie dobrze możesz dowiedzieć się wszy-

stkiego od razu, w końcu prędzej czy później i              tak to wyjdzie na jaw - powiedział Mattias,


a              jego zazwyczaj pełne życzliwości oczy spoglądały

na nią ze smutkiem. - Niklas poprosił właśnie


o              rękę Irmelin. A my musieliśmy, niestety, od-

mówić.

Myśli kłębiły się bezładnie w głowie Villemo.

- Irmelin i Niklas? Mieli zamiar... się pobrać? Nie

wiedziałam, że oni...

              - Nie - przerwał jej Niklas gniewnie. - Ty z pew­nością nie zauważyłaś niczego. Oczywiście, że nie! Zanadto jesteś zajęta własną osobą. Tylko że my od wielu lat jesteśmy sobie bliscy i o tym powinnaś była wiedzieć.

              - Ja... ja... - jąkała zawstydzona.

- Villemo miała własne zmartwienia - powiedziała

Hilda, chcąc załagodzić sytuację.

- Tak, naturalnie, swoich zmartwień nie ukrywała

przed nikim - syknął Niklas.

Uznała, że nie powinna się obrażać. Niklas miał

rację.

- Ale dlaczego rodzice nie pozwalają wam się

pobrać?

              Mattias westchnął.

- Nie wolno im. Ze względu na złe dziedzictwo. Są

zbyt blisko spokrewnieni.

              - Ja tak nie uważam - powiedziała Villemo.

              - Owszem, to prawda - upierał się Mattias. - Ja wiem, że kiedyś mój ojciec stał w tym samym miejscu,

co Niklas dzisiaj. Mój ojciec chciał się ożenić z Sunnivą, córką Sol. Tengel wpadł we wściekłość, tak potem


wszyscy opowiadali. Ale było za późno, oni musieli się pobrać. Potem Sunniva urodziła dziecko obciążone

złym dziedzictwem, Kolgrima, i sama umarła przy


porodzie.

- Czy oni nie byli bliżej spokrewnieni niż Irmelin

i              Niklas?

              - Tak, o jedno pokolenie. Poza tym Tarald i Sun­niva byli bardziej obciążeni dziedzictwem. On był wnukiem Tengela, ona córką Sol. Ale mimo wszystko, Villemo! Nie powinniśmy się godzić!

- To bardzo niesprawiedliwe! - zawołała Villemo.

-              Oni tak do siebie pasują!

- Tarald i Sunniva też do siebie pasowali, a skoń-

czyło się tak okropnie. Nie, musimy odmówić, i to stanowczo, niezależnie od tego, jak bardzo lubimy Niklasa.

              Jakaż ona była ślepa! Ile rzeczy powinno było zwrócić jej uwagę! Już wtedy, dawno, dawno temu, kiedy prosiła Niklasa, by ją pocałował na próbę. Już wtedy powinna była odgadnąć, do kogo należy jego serce.

              Zazdrość? Czy odczuwała teraz zazdrość? Nie, nic


a              nic. Nigdy nie była zainteresowana Niklasem. Uważa-

ła, że jest to niezwykle przystojny młody człowiek, ale niech Bóg broni, by żywiła do niego jakieś cieplejsze uczucia. Był jej kuzynem, bliskim krewnym, był jej bratem i przyjacielem z dzieciństwa.

              - Jestem pewien, że twoi rodzice będą tego samego zdania - rzekł Mattias do Niklasa udręczonym głosem.


-              Porozmawiamy z nimi i zobaczymy.

Niklas stał, zgnębiony i zdenerwowany, i wpatrywał

się w podłogę.

              - Czy mogę pójść na górę, do Irmelin?

              Rodzice Irmelin zawahali się.

- Idź - zgodził się w końcu Mattias. - Myślę, że

możesz iść. - Ale... nie postępuj pochopnie, Niklas! Chłopiec skinął głową, zaciskając mocno wargi,


i              wyszedł z pokoju.

Mattias przetarł ręką czoło. I on, i Hilda wyglądali

na bardzo wzburzonych.

              - No, to teraz ty, Villemo - powiedział nieobecny duchem. - Nie wyglądasz najlepiej. Możemy popatrzeć


na twoje skaleczenia?

- Nie, nic mi nie będzie - odparła. - Powinnam się

po prostu umyć, ale to mogę zrobić w domu. Gdybym się jednak mogła trochę ogarnąć, zanim mnie mama zobaczy...

              - Tak, oczywiście, chodź ze mną - pnwiedziała Hilda swoim zwykłym, przyjaznym głosem, Iecz także jej myśli błądziły daleko.

              Ten dzień odmienił Villemo pod wieloma względa­mi. Stała się zamyślona i przyciszona, wzdrygała się przestraszona, gdy rodzicom udało się wyrwać ją


z              zadumy przy stole czy wieczorem, kicdy wszyscy troje

siedzieli w salonie.

              Villemo weszła w bardzo pożyteczny okres za­stanawiania się nad sobą. W końcu, po kilku tygo­dniach, usiadła w swoim pokoju i napisała list. List do Dominika.

              Drogi kuzynie!


Będziesz zapewne zdumiony listem ode mnie, nigdy przed-

tem nic takiego się przecież nie zdarzyło.

              Chodzi o to, że czuję się taka zagubiona, a nie mam nikogo, z              kim mogłabym porozmawiać. Tyle się dzieje wokół mnie,


...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin