Siesicka Krystyna - Moja droga Aleksandro.rtf

(178 KB) Pobierz
KRYSTYNA SIESICKA

Krystyna Siesicka

MOJA DROGA ALEKSANDRO


Minęliśmy skrzyżowanie i drogowskaz, którego jedno ramię wyciągnięte w stronę Warszawy wyznaczało nam kierunek, drugie, pomiędzy rzędami karłowatych wierzb, drogę nierówną, wyboistą. Na tym ramieniu, wiedziałam, powinien być napis: Święta Magdalena. I był.

Bartek prowadził samochód spokojnie, nie przyspieszył ani nie zwolnił, po prostu minął skrzyżowanie tak, jakby było zwyczajnym spotkaniem dróg. A nie było.

- Zatrzymaj się - powiedziałam cicho.

Zjechał na pobocze.

- Zawróć.

Milczał przez chwilę.

- Zawróć, proszę cię, Bartek.

- Zastanów się. Pomyśl, czy naprawdę tego chcesz. Naprawdę chcesz?

Skinęłam głową. Obejrzał się, droga za nami była pusta. Po chwili jechaliśmy pomiędzy rzędami wierzb.

- Dlaczego wracamy? - zapytała Zuzanna. - Pomyliłeś drogę, tato?

- Nie pomyliłem drogi - powiedział i spojrzał na mnie. Trwało to sekundę, Zuzanna nie mogła widzieć jego wzroku, tak jak nie mogła zrozumieć prawdziwego znaczenia tych słów. Spinały naszą przeszłość z teraźniejszością.

- Dokąd jedziemy? - niepokoiła się Zuzanna. - Tato, z całą pewnością teraz jest źle. Dlaczego chciałaś, żeby on zawrócił?

Przecież tam był kierunkowskaz i wyraźnie widziałam, że do Warszawy...

Nie słuchałam. Dlaczego chciałam, żeby Bartek zawrócił? Zawsze mówiłam: nigdy, do Świętej Magdaleny nigdy. Dopiero nieoczekiwana, przypadkowa bliskość tego miejsca, nasze pozornie obojętne mijanie...

- Poznaliśmy się tutaj, Zuzanno. Opowiadałam ci, że poznaliśmy się z ojcem na wsi, w lecie, w czterdziestym czwartym roku.

- Na tej wsi?

- Tak.

Siedziałam obok Bartka, ona za nami. Obejrzałam się. Patrzyła w bok, mijaliśmy pierwsze zabudowania.

- Miałaś wtedy piętnaście lat, mamo, tak? Dokładnie tyle, ile ja mam teraz. To musi być zabawne wracać tutaj.

Zupełnie nie było zabawne. A wtedy, kiedy przyjechała tu do mnie Maryśka, kiedy poznałam Bartka w taki głupi sposób, czy wtedy to było zabawne?

Nie odpowiedziałam Zuzannie.

Wieś ciągnęła się wzdłuż drogi, niepodobna do tamtej. Domy, których dawniej z pewnością nie było, kapliczka przy chałupie Jeziorańskich, tylko chałupy nie ma, ani studni z żurawiem.

Kapliczka stoi teraz pomiędzy ośrodkiem zdrowia a... zbyt szybko Bartek jechał.

- Co to było? - zapytałam.

- Chałupa Jeziorańskich - powiedział Bartek bez chwili wahania.

- Żadna chałupa. Ośrodek zdrowia, potem jakaś kapliczka, potem punkt biblioteczny - wyjaśniła nam Zuzanna.

Bartek uśmiechnął się.

- Być może - powiedział.

Biały mur i wieżę kościelną widoczną między wysokimi, liściastymi drzewami minęliśmy w milczeniu. Dojechaliśmy do miejsca, w którym kiedyś kończyły się zabudowania wsi i zaczynała boczna droga prowadząca do skraju lasu. Teraz wieś toczyła się dalej długim strumieniem domów, a na jej dawnym krańcu stały gospodarskie budynki, jakaś szopa i obora. Bartek zatrzymał się. Krzykliwie powitało nas stado gęsi i szczekający pies.

- Jeżeli chcesz dostać się aż tam, musimy obejść bokiem.

Bartek miał rację. Nawet siedząc w samochodzie widziałam za budynkami wysmukłe topole, pomiędzy którymi stał kiedyś kurnik Andrzeja.

- Luizo?

- Tak. Chciałabym tam pójść.

- Mogę z wami? - zapytała Zuzanna.

- Oczywiście. Naturalnie, że tak. - Bartek odpowiedział jej z tą szczególną uprzejmością w głosie, którą miewał wyłącznie w chwilach, kiedy otwierał drzwi gościom przychodzącym nie w porę.

Szliśmy wąskim przejściem, towarzyski kundel zdecydował się pójść z nami i to on biegł pierwszy machając ogonem. Ja za nim, za mną Bartek, za Bartkiem Zuzanna.

Topole stały jak kolumny przed sadem owocowym, rozchwiane, wysokie, wspanialsze niż wtedy.

Stanęłam zaskoczona.

- Sad - powiedziałam. - Tu jest sad.

- To pięknie. Pomyśl, wiosną drzewa zakwitają. Teraz, widzisz, aż pęcznieją od owoców. A w zimie na gałęziach śnieg.

- Jesteś poetą. Nie ma tu po nas ani śladu.

- Nie jestem poetą. Ziemia owocująca. Czy to zły ślad?

Zuzanna weszła między drzewa i widziałam ją tak podobną do mnie sprzed lat, że gdyby nie pewność, myślałabym, że sama tam stoję.

Potem odwróciła się i wolno podeszła do nas. Przyglądała mi się uważnie. W jej prawym oku dostrzegłam zaciekawienie, w lewym ironię.

- Nie podoba mi się twoje lewe oko - powiedziałam. - Wracajmy.

Odsunęłam się od Bartka, pogłaskałam psa i zawróciłam. Byłam już na ścieżce, kiedy Zuzanna podeszła do mnie.

- Sama jesteś sobie winna - powiedziała krótko.

- Winna?

- Jak mogę zrozumieć coś, o czym niczego nie wiem? Jak? Ile razy pytałam? Ile razy prosiłam: opowiedz mi dokładnie. A ty?

Uśmiechałaś się tylko i mówiłaś, że nie zrozumiem niczego, bo bywają przeżycia nieprzekładalne.

Dróżka była wąska, więc objęłam Zuzannę. Jak na karuzeli, pomyślałam, w wirujących fotelikach Maryśka, Aleksandra, Luiza, Zuzanna, rozpędzone, goniące za sobą pokolenia, czy doprawdy bez szans na prawdziwe spotkanie? Błędy, próby, żale, starania, a potem nic, nie pamięta się niczego, mija czas i znowu te same błędy, próby, żale, starania, mija czas i znowu.

- Byłam zwyczajną dziewczyną - powiedziałam płaczliwie. - To ty chyba chcesz mi dopisać heroiczną literaturę.

- A jeżeli znam tylko heroiczną literaturę i do tego stworzoną przez obcych, co innego mogę dopisać?

- Byłam zwyczajną dziewczyną, mówię ci, nie zabieraj mi tego.

- Nie płacz - powiedziała i wyjęła chustkę z kieszeni dżinsów.

Wcisnęła mi ją do ręki.

- Uwierz mi, są uczucia nieprzekładalne, może zwyczajność jest w ogóle trudniejsza do przełożenia niż nadzwyczajność, nie wiem.

- A twoje myśli wtedy?

- Nie pamiętam swoich myśli.

Oddałam Zuzannie chustkę.

- Chciałabym, żeby ci się podobało moje lewe oko. Sama nie umiem go zmienić, ty nie potrafisz mi pomóc, trudno, widocznie musi takie zostać, szkoda.

Powiedziała to ze smutkiem, ale potem wzruszyła ramionami, czego nie znosiłam. W samochodzie było gorąco. Bartek otworzył okna.

Milcząca Zuzanna wtuliła się w kąt. Zdjęłam pantofle. Bartek zapalił papierosa. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałam być już w domu. Zamknąć się w pokoju. Wyjąć z biurka listy Maryśki. Może to był błąd, że przez tyle lat do nich nie zaglądałam, może Zuzanna płaci teraz za to.

Jechaliśmy jeszcze dwie godziny. Już było ciemno, kiedy wróciliśmy do domu. Pierwsza zajęłam łazienkę. Później zamknęłam się w pokoju i wyjęłam listy, które kiedyś Maryśka pisała do mojej matki.

Chciałam mieć przed sobą bezsenną noc.

 

Moja droga Aleksandro, prawdę mówiąc jestem wściekła, że Ci uległam. Nie powinnam tu przyjeżdżać. Najrozsądniejsze ze wszystkiego, co mogłyśmy zrobić, to zostawić Luizę w spokoju. Nie zostawiłyśmy i nie mogę sobie tego darować. Dlaczego nie byłam bardziej uparta?

 

Zastałam wbity w powietrze zapach lasu i Luizę, prawie nagą, wyciągniętą na leżaku, ładną jak nigdy dotąd. Przepraszam, Aleksandro, ale sama wiesz, że Twoja córka nie jest żadną pięknością. W każdym razie ja tak uważam. Tutaj dopiero zaczęła mi się podobać. Oczy miała zamknięte, ręce ułożone na oparciach leżaka, nogi od kolan ustawione w literę A. Na czole i nosie drobne kropelki potu. Luiza spokojnie smażyła się w słońcu, obok niej żywego ducha. Na trawie rzucona książka. Spojrzałam, była to „Krystyna, córka Lawransa”. Leżały też na trawie okulary, jakieś łaszki i pudełko kremu. W łaszkach później poznałam swoją własną sukienkę plażową, której, o ile sobie przypominasz, nie mogłam znaleźć, kiedy jechałyśmy w zeszłym tygodniu do Konstancina. No, więc teraz sprawa jest jasna, sukienkę zabrała Luiza.

Przypuszczam, że znajdą się również Twoje sandałki, ale do tej pory nie wpadłam na nie.

Kiedy Luiza otworzyła oczy i zobaczyła mnie, była tak zdumiona, jakby stanął przed nią krzak porzeczek z sąsiedniej zagrody, a nie jej babcia, której przyjazdu powinna w końcu oczekiwać w najgorszych snach, a przypuszczam, że takie właśnie nawiedzały ją w ostatnim tygodniu. Pierwsza powiedziałam: jak się masz. Luiza wstała, pocałowała mnie w policzek, podniosła z trawy „Krystynę”, krem, okulary, łaszki i przez chwilę stała w milczeniu, patrząc nie na mnie, tylko na pszczołę kręcącą się nad łebkiem koniczyny.

Wreszcie odwróciła głowę i spojrzała w moją stronę. Znasz takie pochmurne dni, kiedy słońce przebija się przez chmury i po trzech sekundach ginie? Taki to był uśmiech.

- No to chodźmy - powiedziała.

Pierwsza ruszyła w stronę domku Andrzeja. Zauważyłam już z daleka, że domek wygląda zupełnie inaczej, niż nam to Andrzej opisywał.

Andrzej mówił, że jest wspaniały, prawda? Nie, Aleksandro, to jest zwyczajny kurnik, w którym najbliższy sąsiad trzymał czterdzieści kur niosek, parę lat temu kury zmiotła zaraza, co sąsiada zniechęciło do dalszej hodowli. Sprzedał Andrzejowi kurnik z kawałkiem ziemi wielkości dużego obrusa i taka jest prawda.

Andrzej postawił pośrodku ściankę z dykty, wyciął w niej niewielką dziurę. Ta dziura nazywa się drzwiami. Kurnik ma dwa okienka przysłonięte ściereczkami w kratę, ściereczki naciągnięte są na drut i Luiza nazywa je firankami. O ile się nie mylę, te ściereczki zginęły mi po ubiegłorocznej wizycie Andrzeja, ale głowy sobie nie dam uciąć. W kącie kurnika, na drewnianej skrzynce, rozpoznałam emaliowaną miednicę, która również przepadła mi w czasie, kiedy Twój Brat zaszczycił mnie swoją kilkudniową obecnością.

- To jest moja miednica - powiedziałam.

- Nie wiem. Wujek nic nie mówił.

- A co w ogóle mówił?

- Nic. Życzył mi udanych wakacji.

- I dał ci klucz bez żadnego gadania?

- Dał - powiedziała Luiza spokojnie. - Powiedziałam mu, że ty go o to prosisz, babciu.

- Ja?

Luiza milczała.

- Powiedziałaś, że ja go proszę?

- Tak - przyznała. - To wydawało mi się najrozsądniejsze. Usiądź, babciu, myślę, że tu będzie ci wygodnie.

Luiza rzuciła koc na jakieś dziwne legowisko składające się ze skrzynek i starych materacy. Przyklepała je zachęcająco.

- Siadaj, na pewno jesteś zmęczona.

Usiadłam i rozejrzałam się po kurniku. Ani śladu innych osób, a moja mowa, którą przygotowałam sobie jadąc tutaj, zaczynała się przecież od słów: „moi drodzy, przybyłam, aby porozmawiać z wami poważnie. Z tobą Luizo, i z tobą...”, tu chciałam wstawić odpowiednie imię. Jedno lub kilka. Zwróć uwagę, Aleksandro, że postanowiłam użyć słowa „przybyłam”, które brzmi trochę archaicznie, natomiast szalenie godnie. Przybyłam zatem, ale nie mogłam wygłosić żadnej mowy, ponieważ wymyśliłam ją w liczbie mnogiej, tymczasem Luiza jest tu sama, co nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Siedziałam więc na tym tapczanie i nerwowo usiłowałam przerobić mowę, ale utykałam na zwrocie „z tobą poważnie”, bo wiedziałam już, że jest w tym kurniku coś, co uniemożliwia poważne rozmowy.

- Nie nudzisz się tutaj? - zapytałam podstępnie.

- Skąd! Po południu gram z księdzem w szachy.

- Z jakim księdzem?

- Z księdzem. Każdego dnia przylatuje tu z plebanii i gramy.

Aleksandro, moje drogie dziecko! Z księdzem. W szachy! Później Luiza zaparzyła tej wstrętnej herbaty Klar, posłodziła ją sacharyną i nakarmiła mnie chlebem grubo posmarowanym marmoladą.

Nie pozwoliła sobie w niczym pomóc, czego zupełnie nie mogłam pojąć, bo wiesz najlepiej, że w domu sama nie naleje nawet szklanki wody. Myślę teraz, że to jest nasza wina, bo zawsze uważałyśmy, że robimy wszystko szybciej i lepiej niż ona. Przez cały czas opowiadała o mrowiskach w lesie, o tym, jak wieczorami cykają tu świerszcze, a kiedy zjadłam i wypiłam ten nektar, od którego zrobiło mi się niewyraźnie, usiadła na tapczanie i objęła mnie opiekuńczo. Tak, dobrze przeczytałaś, opiekuńczo.

- Biedaku - powiedziała ze współczuciem. - Jestem pewna, że to mama nasłała ciebie na mnie.

No i właśnie w chwili, kiedy już chciałam przymknąć oko na cały ten kurnik i zacząć poważną rozmowę, otworzyły się z rozmachem prawdziwe drzwi, a w progu stanął młody mężczyzna z torbą pełną ziemniaków w ręku. Był wspaniale opalony. Starszy od Luizy przynajmniej o dziesięć lat. Sutannę miał trochę przykrótką.

Pojęłam, że moja mowa na nic się nie przyda i że gwałtownie muszę przestawić zwoje mózgowe na zupełnie inne tory.

- Niech będzie pochwalony!

- Na wieki! - zawołała Luiza podrywając się z miejsca.

- Przyjechała moja babcia. Dziś nie będziemy grali, skoro mamy babcię na głowie.

Podszedł i uścisnął mi rękę z przyjaznym uśmiechem.

- I tak nie moglibyśmy grać, Luizo, bo ja mam na głowie konfesjonał - odparł ksiądz.

Konfesjonał nie jest sprawą zabawną, być babcią też niełatwo, ale sama rozumiesz, Aleksandro, że zaczęłam się śmiać. Potem zaczęła się śmiać Luiza. Tylko ksiądz postawił torbę na podłodze, nachylił się i jakieś nic wyskubywał spomiędzy ziemniaków tak, że nie widziałyśmy jego twarzy.

Później odprowadziłyśmy go na plebanię, wracając szłyśmy przez las i Luiza pokazywała mi mrowiska. Wróciłam zmęczona. Luiza z jednego tapczana zrobiła dwa, przyniosła wodę ze studni, więc umyłam się w swojej własnej miednicy. Chyba jeszcze nie pokazały się gwiazdy na niebie, kiedy usnęłam. A teraz jest ranek, Luiza śpi, za oknem topole, błękitnie, zielono, ćwierkają ptaki. Bądź spokojna, Aleksandro, ona jest tutaj sama, to wiem. Tylko jeszcze niczego nie rozumiem.

M.

 

Czy potrafię przywołać jej obecność? Nie sądzę. Żadnymi słowami nie przekaże się do końca spojrzeń, gestów, pochylenia głowy.

Zawsze będą tylko słowa tak często wieloznaczne. Mogę zaledwie naszkicować cień, zwłaszcza że najważniejsze, co go stanowiło - człowieka, trzeba było po prostu przeżyć.

Pamiętam doskonale południe, w którym przyjechała do Świętej Magdaleny. Może, gdyby nie jej list, także i ten dzień zatarłby się w moich wspomnieniach, jak zacierają się dni sprzed lat, zostawiając po sobie smugę powstałą z doznań, i jeżeli człowiek wraca, wraca w smugę.

Musiała być zmęczona, bo tylko połowę drogi ze stacji w Potoku przejechała furmanką, potem szła ze sześć, siedem kilometrów.

Pamiętam, że w pierwszej chwili ogarnęła mnie złość na mamę za to, że ją przysłała, ale chyba szybko minęła, bo wydaje mi się, że jeszcze zanim weszłyśmy do kurnika, już chciałam, żeby jej było dobrze ze mną, żeby odpoczęła, skoro jest. Napiszę o niej to, co przychodzi mi na myśl. Można kontrolować swoje życie, nie można wspomnień, na to jest już za późno.

Maszynka do mielenia mięsa była prawie na stałe przytwierdzona do stołu w jej kuchni. Prawie od początku okupacji babcia zarabiała robieniem domowych pasztetów. Piekła je w aluminiowych garnkach stawianych na gazie, na wolnym ogniu, mówiła, pod przykrywką.

Pasztety nie były z zająca i wątróbki. Nie były nawet z dobrego mięsa, ale z głowizny, płucek i czegoś tam jeszcze, co zdobywała z trudem, na lewo, od łysego grubasa, który co parę dni pojawiał się z czarną walizką wypełnioną krwistą mazią, to było obrzydliwe.

Robiła więc pasztety, a później wędrowała z nimi po małych sklepikach, miała miejsca stałe i przypadkowe, niekiedy bardzo od siebie odległe. Sklepikarze, którym dostarczała swoje wyroby, mówili do niej pani mecenasowo, bo dziadek był przed wojną członkiem palestry. Pomagałam jej czasami, zanosiłam brązowe krążki do stałych klientów i odbierałam pieniądze. Tylko raz powiedziałam, że ktoś mi je ukradł w tramwaju. Babcia przyglądała mi się wtedy długo, przenikliwie i milczała. Chaotycznie opowiadałam zmyślone na poczekaniu szczegóły, aż wreszcie przerwała mi, przestań, powiedziała, już przestań, moja kochana, nie męcz tak siebie i mnie. Wiedziała, ale była człowiekiem, który każdemu dawał szansę. Dała ją i mnie. Później już nigdy niczego nie ukradłam. Wygrała.

Co jakiś czas babcia wyjmowała ze skrzynki białe listy z napisem „Kriegsgefangenenpost” po rozłożeniu tworzyły długi, poliniowany arkusz wypełniony drobnym, wyraźnym pismem mojego dziadka. Były to listy z oflagu w Murnau. Babcia czytała je po kilka razy, ale nie wszystkie pokazywała mojej matce, Andrzejowi i mnie. Czasami chowała list przed wszystkimi, chodziła posmutniała, nagle obca, jakby jej nie było wśród nas. Potem znów wracała.

Pomagała mojej mamie, przychodziła do nas rano i gotowała obiady, bo mama pracowała wtedy w sklepie z pasmanterią. Właścicielką sklepu była daleka krewna dziadka. Babcia wymyślała przeróżne odmiany kartoflanki. Czasami kartoflanka stawała się zupą ogórkową, czasami kapuśniakiem, pomidorową, koperkową, ale tak naprawdę zawsze była kartoflanką, cała ta reszta, z której powstawała nazwa, stanowiła zaledwie odrobinę. Łysy grubas często przynosił kaszankę. Na płytkach tłuszczu, zebranych z wystudzonego wywaru długo gotowanych kości, babcia podsmażała drobno pokrojoną cebulę i na patelni mieszała ją z kaszanką. Czasami grubas pojawiał się z cynaderkami. Babcia łapała się za głowę, cynaderki były drogie, a do tego natychmiast zachciewało się wszystkim kaszy gryczanej, trzeba więc było z cynaderek zrobić chociaż ze trzy obiady.

Babcia leciała na bazar, gdzie jej koleżanka Mila miała budkę z pończochami. Mila umiała na bazarze kupić kaszę po trochę niższej cenie. Siadała zatem moja babcia na miejscu Mili, zachwalała fildekosowe pończochy, a jej przyjaciółka biegła po kaszę. Obie chodziły razem do szkoły skończyły pensję pani Sierpińskiej.

Lubiłam chodzić z babcią na bazar, ale zabierała mnie rzadko, bo Mila najczęściej wsuwała mi do kieszeni płaszcza parę prążkowanych pończoch, co było dla babci kłopotliwe, chociaż sama zawsze zjawiała się Za Żelazną Bramą z połową dużego lub z małym krążkiem pasztetu. Mila była żoną lekarza, który zginął we wrześniu w czasie obrony Warszawy.

Nikt tak jak moja babcia nie potrafił się śmiać. Zabawnie, grzechocząco, głośno. Daremnie szukam jej śmiechu w śmiechu innych ludzi. Nasłuchuję, wyławiam dźwięki. Nigdy nie napotkałam gołębiego gruchania, które wydobywała z siebie, lekko przy tym unosząc głowę. W ogóle głowę trzymała wspaniale, chyba to właśnie powodowało, że była taka wytworna, nawet w zwykłych sukienkach, które od wybuchu wojny szyła sobie sama z taniutkich materiałów.

Właściwie babcia nie nosiła sukienek, to sukienki nosiły babcię, która je sobą upiększała.

Pamiętam jej białe korale, pożyłkowane szarymi, nierównymi smużkami. Lubiłam ich dotykać, były ciepłe i klekotały zbyt luźno nanizane na sznurek. Palce miała długie, cienkie, owalne paznokcie, pociągnięte bezbarwnym lakierem. Nosiła tylko obrączkę.

Kiedy z torbą pełną pasztetów wyruszała na miasto, ubierała się zawsze tak, jakby szła gdzieś z wizytą, a po jej białych, starannie utrzymanych dłoniach nie było widać, że kilka godzin przedtem wyjmowała z czarnej walizki łysego grubasa krwiste kawały głowizny i różowawe, paskudne płucka.

Kiedy dotarła do nas wiadomość, że młodsza siostra babci została aresztowana i po pięciu kolejnych przesłuchaniach w Alei Szucha zmarła na Pawiaku, babcia zamknęła się w swoim domu, do którego nie wpuściła nikogo, nawet mojej matki. Zostałyśmy same, każdego dnia przychodził wuj Andrzej i naradzali się, co dalej robić. Nie mogli zrobić nic, babcia rozmawiała z nimi przez drzwi, wiedzieli o niej tylko tyle, że żyje. Przyszła do nas po tygodniu, w niedzielę, trzymając w ręku białą paczkę. Kupiłam trochę ciastek, powiedziała, zrób chociaż odrobinę prawdziwej herbaty, Aleksandro, stoi w kuchni na najwyższej półce. Ubrana była w popielatą sukienkę, a sznur białych korali zdobił ją jak zwykle w niedzielę.

Opowiedziała nam o psie, który przyplątał się na ulicy i wszedł z nią do ciastkarni. Śmiała się. Wszystko było bez znaczenia, każdy, kto ją znał, wiedział, że moja babcia nosi w sobie ciężką żałobę.

Była nieprawdopodobną gadułą. Potrafiła o zdarzeniu trwającym trzy minuty opowiadać przez piętnaście, ale wszyscy lubili słuchać, kiedy mówiła. Nigdy niczego nie dodawała, tylko tyle, że z każdej scenki malowała obraz. Zawsze wiedzieliśmy, kto i jak był ubrany, czy padał wtedy deszcz, czy świeciło słońce, a jeżeli świeciło, to w jaki sposób załamywało się na czymś, co właśnie wyglądało tak, a nie inaczej i jak zachowywał się kot, który przypadkowo w tamtej chwili znajdował się w pobliżu. Mówiła szybko, dosyć głośno, ale jednocześnie posiadała cechę nieczęsto spotykaną - umiała milczeć.

Potrafiła także słuchać. Przychodzili do niej ludzie, którzy mówili tylko o sobie albo o kimś. Zapamiętywała te opowiadania i z nich zapewne wywodziła się jej nie mająca granic wyrozumiałość.

Przyjechała do Świętej Magdaleny poszarzała ze zmęczenia, pęcherze na jej piętach pęczniały, a przecież jeszcze tego samego dnia odprowadziłyśmy księdza na plebanię i do kurnika wróciłyśmy okrężną drogą przez las. Moja babcia po prostu szła boso.

 

Moja droga Aleksandro, dziś mija trzeci ranek mojego pobytu tutaj. Spałam gorzej, bo przez pół nocy budziło mnie gdakanie. Luiza twierdzi, że to duchy kur, które dawniej tu mieszkały, szukają w ciemnościach miejsc na swojej byłej grzędzie, bo jedną grzędę Andrzej zostawił. Wbił w nią kilkanaście gwoździ, służą teraz jako wieszaczki w kąciku kuchennym. Na jednym wisi patelnia, na drugim czerwona chochelka, na trzecim zielony garnuszek, na innych kolorowe kubki.

A zatem mija trzeci ranek, a ja ciągle tkwię w kurniku i niczego nie załatwiłam. Umówiłyśmy się, że wyjadę dopiero wtedy, kiedy rozmówię się z całym towarzystwem, ale Luiza wiedzie tu życie pustelnika. Ponieważ jest piękna pogoda, w południe rozkładamy leżaki i opalamy się. Co jakiś czas spoglądam na drogę, wypatruję, czy przypadkiem gdzieś nie pojawi się wreszcie ten chłopak, który w Twoim przekonaniu już dawno powinien tu być, albo, jako druga ewentualność - te koleżanki. Droga ciągle pusta, tylko czasami kolebią się po niej kaczki albo kroczą nadęte gęsi. Rano Luiza chodzi po mleko do sąsiada, od którego Andrzej kupił kurnik. Lubię patrzeć, jak idzie ścieżką taka prościutka i brązowa. Wczoraj przyniosła biały ser i jajka.

Zastanawiam się, jak długo mam tu czekać na to, żeby kogoś w końcu rozpędzić? Zapytałam Luizę, czy przyjadą do niej jakieś koleżanki.

- Nie - powiedziała - z żadnymi się nie umawiałam.

Rozumiesz sama, że pytanie o chłopca nie przeszło mi przez gardło.

Luiza mój pobyt tutaj znosi bardzo spokojnie. Ani razu nie zapytała, kiedy zamierzam wyjechać. Nie jest rozmowna, ale jeżeli już coś mówi, to grzecznie i uprzejmie. I w dalszym ciągu nie chce, żebym jej w czymkolwiek pomagała. Przywiozła masę książek i dużo czyta. Ponieważ po raz pierwszy od bardzo dawna mam czas, i ja przez dwa dni odrywałam się od lektury jedynie po to, żeby coś zjeść albo spojrzeć na drogę. Dlatego mam pęcherze na plecach.

Siedziałam, rozumiesz, tyłem do słońca, żeby móc czytać. Jest mi tu bardzo dobrze, ale nawet przez chwilę nie zapomniałam, po co przyjechałam, nie martw się.

Obserwuję Luizę bardzo uważnie, tak jak chciałaś. Jest zupełnie normalna. Nie ma nic zastanawiającego ani w tym, co mówi, ani w tym, co robi, poza tą samodzielnością. Wczoraj wieczorem wyjęła z plecaka zmiętoszoną kartkę pocztową i coś tam pisała, ale mało.

Zapytałam, czy do Ciebie.

- Nie. Piszę do jednego takiego, w którym się kiedyś śmiertelnie kochałam.

- I co? Przeszło ci?

Miałam nadzieję, że może jej nie przeszło i dlatego postanowiła wieść życie jakby zakonne.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin