Stephen King - Ballada o celnym strzale.doc

(246 KB) Pobierz
STEPHEN KING

 

                  STEPHEN KING

                   Ballada o celnym strzale

              (The Ballad of the Flexible Bullet)

           przełożył Krzysztof Sokołowski

 

 

 

Stephen King urodził się 21 września 1947 r. w Portland w stanie Maine. Swoje pierwsze „dzieła" pisał mając siedem lat - powstawały one głównie pod wpływem powieści fantastyczno-naukowych, ktc namiętnie czytał od dzieciństwa. W 1965 r. opublikował w fanzinie pierwsze opowiadanie „l was Teenage Grave Robber" (Byłem nastoletnią hieną cmentarną), umiejętność znajdowania dobry tytułów towarzyszyła mu od tej pory przez całą pisarską karierę. W1967 r. zadebiutował jako profi jonalista opowiadaniem „The Glass Floor" (Szklana podłoga) opublikowanym przez „Startling M' tery Stories", w tym samym roku ukończył też pierwszą powieść „The Long Walk" (Długi spacc której nie odważył się posłać do wydawnictwa. Za to druga powieść „Sword in the Darkness" (19 Miecz w ciemności) została odrzucona aż przez dwunastu wydawców, ciągle jeszcze nie wiedzący że może to być żyła złota. Od czasu do czasu publikując opowiadania, pisze dwie powieści (równ nie przyjęte do druku). W1969 r. żeni się, pracuje przez pewien czas jako robotnik, uzyskuje posa nauczyciela na uniwersytecie stanowym w Maine i wreszcie w 1973 r. publikuje swą pierwszą powie „Carrie".

Zyski z niezwykłego powodzenia „Carrie" umożliwiają mu rzucenie pracy i utrzymanie rodziny z pisania. Obok niezliczonych opowiadań, do 1976 r. (przełomowego w i tak błyskawicznej karier; King publikuje jeszcze jedną powieść - „SalerrTs Lot" (1975).

W 1976 r. wchodzi na ekrany film Briana de Palmy „Carrie", będący ekranizacją jego pierws powieści i od tej pory gwiazda Kinga świeci coraz jaśniej. W tym samym roku „SaleirTs Lot" otrzym „World Fantasy Award". W 1977 r. ukazuje się „The Shining" (Lśnienie). W 1979 r. „Salem's zostaje przerobiony na serial telewizyjny. W 1980 r. na ekranach kin pojawia się ekranizacja „Lśnienia" w reżyserii Stanleya Kubricka. W 1981 r. nowela „The Mist" (Mgła) otrzymuje „World Fant: Award" i nominację do nagrody Nebula. Data ta jest ważna i z tego powodu, że w tym samym roku debiutuje żona Kinga, Tabitha, powieścią „Small World", która cieszy się jednak uznaniem znacznie mniejszym niż dzieła jej męża. W 1982 r. kolejną „World Fantasy Award" otrzymuje opowiadanie „Do the Dead Sings" (Czy martwi śpiewają), książka „Danse Macabre" (rozważania nad horrorem literackim i filmowym) otrzymuje nagrodę Hugo, zaś powieść „Cujo" staje się laureatką „British Fantasy Award", choć powszechnie uważa się ją za najgorszą w dorobku Kinga.

Rok 1983 - brak wprawdzie nagród, ale (w ciągu roku!) na ekrany wchodzą trzy filmy zrealizowe na podstawie utworów Kinga: „Cujo" (reż. Lewis Teague), „The Dead Zone" (reż. David Cronenben) i „Christine" (reż. John Carpenter).

W1984 r. na ekranach pojawiają się dwa kolejne filmy („Children of the Corn", reż. Fritz Kiersc, „Firestarter", reż. Mark Lester), opublikowany zostaje „Talisman" (wspólnie z Peterem Straube którym natychmiast interesuje się Steven Spielberg.

Kolejne lata przynoszą kolejne książki, opowiadania i filmy. Kariera Kinga wydaje się nie znać granic. Debiutuje jako aktor i reżyser (1986, „Maximum Overdrive"). Jest wykładowcą uniwersyteckim a na jego wykładach sale są pełne.

Aż s t r a c h pomyśleć...

                                                                                                           K. Sok.

 

 

 

 

 

 

              Przyjęcie właściwie już się skończyło. Było to udane przyjęcie - każdy mógł wypić, ile chciał, krwiste steki doskonale upiekły się na gorących węglach, a przyrządzona przez Meg sałatka ze specjalnie dobranymi przyprawami smakowała wszystkim. Zaczęli o piątej, a teraz było już wpół do dziewiątej i szybko zapadał zmierzch. O tej porze wielkie przyjęcia dopiero się rozkręcają, ale to nie było wielkie przyjęcie. Bawiło się tylko pięć osób: agent z żoną, młody pisarz i jego żona oraz redaktor pewnego magazynu, który miał niewiele ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał starzej. Redaktor pił tylko wodę mineralną. Jeszcze nim przyjechał, agent wyjaśnił pisarzowi, że redaktor pił kiedyś zbyt wiele. Już nie ma tego problemu, podobnie jak żony redaktora. Dlatego spotkali się w piątkę, a nie w szóstkę.

Przyjęcie nie rozkręciło się wiec tak naprawdę, a kiedy zaczęło się ściemniać, wszystkich siedzących w ogrodzie przy domu młodego pisarza, ogrodzie, który ciągnął się aż do brzegu jeziora, ogarnął nastrój wspomnień. Pierwsza powieść młodego pisarza zyskała uznanie krytyki i sprzedawała się doskonale. Był wiec szczęściarzem i - to mu trzeba przyznać - wiedział o tym.

Wszyscy nieźle się bawili, wiec z tego rozbawienia od omawiania sukcesu młodego pisarza przeszli do rozmowy na temat innych twórców, którzy młodo odnieśli sukces, a później popełnili samobójstwo. Wspomniano Rossa Lockridge'a i Toma Hagena. Żona agenta wymieniła SyMe Plath i Annę Sexton, a pisarz odpowiedział jej, że trudno uznać Plath za autorkę, która odniosła sukces. W każdym razie nie popełniła samobójstwa, dlatego bo się jej powiodło, raczej powiodło się jej dlatego, że popełniła samobójstwo, Agent uśmiechał się i milczał.

-  Bardzo was proszę, zmieńmy lepiej temat - z lekkim zaniepokojeniem poprosiła żona młodego pisarza.

Nie zwracając uwagi na jej prośbę, agent dodał:

-  Również szaleństwo. Byli i tacy, którzy zwariowali z powodu sukcesu. Powiedział to spokojnym, ale dźwięcznym głosem, jak aktor występujący na scenie.

Żona pisarza znów próbowała protestować. Zbyt dobrze wiedziała, jak bardzo jej mąż lubi takie rozmowy. Dawały mu okazje do żartów, a żartował, gdyż sam zbyt wiele na ten temat myślał. Spróbowała wiec protestować, ale akurat odezwał się redaktor, to zaś, co powiedział, było tak niezwykłe, że słowa zamarły jej na ustach.

-  Szaleństwo jest jak elastyczny pocisk.

Żona agenta wyglądała na zaskoczoną. Zaciekawiony pisarz pochylił się w stronę redaktora.

-  To brzmi znajomo - powiedział.

- Jasne - odparł redaktor. - Samo określenie, obraz, wymyśliła Mariannę Moore. Użyła go chyba po to, żeby opisać jakiś samochód czy coś. Zawsze myślałem, że to także dobrze opisuje stan szaleństwa. Szaleństwo jest rodzajem umysłowego samobójstwa. Czy lekarze nie zaczęli teraz twierdzić, że prawdziwa śmierć, to śmierć mózgu? Szaleństwo jest jak elastyczny pocisk, który ugodził w mózg.

Żona pisarza skoczyła na równe nogi.

-  Czy ktoś ma ochotę się napić? - zapytała. Nikt nie miał ochoty.

-  Więc napije się sama, jeśli mamy dalej rozmawiać na ten temat - stwierdziła i poszła przygotować sobie drinka.

Redaktor mówił dalej:

-  Dostałem raz opowiadanie. To było wtedy, kiedy jeszcze pracowałem w „Logan's"... teraz już go nie ma, poszedł w ślady „Collier's" i „Saturday Evening Post", ale wtedy byliśmy lepsi - w jego głosie słychać było cień dumy. - Drukowaliśmy trzydzieści sześć opowiadań rocznie, czasem więcej, i każdego roku cztery czy pięć z nich znajdowało miejsce w jakiejś antologii „najlepszych opowiadań roku". I ludzie je czytali. Nieważne... to opowiadanie nazywało się „Ballada o celnym strzale", a napisał je Reg Thorpe. Był wtedy równie młody jak ten tu młody człowiek i prawie tak samo ceniony.

-  To on napisał „Postacie z podziemia", prawda? - zapytała żona agenta.

-  Tak. Niesamowite powodzenie jak na pierwszą powieść. Wspaniałe recenzje, sprzedaż jak marzenie, wszystko! Nawet film był dobry, nie tak dobry jak książka, ale dobry.

-  Uwielbiałam te książkę - powiedziała żona pisarza, włączając się w rozmowę, wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu.

-  Czy on coś jeszcze napisał? „Postacie z podziemia" czytałam w szkole, to było... no, zbyt dawno, żeby o tym myśleć.

-  Nic się nie zmieniłaś, kochanie - powiedziała serdecznie żona agenta, choć myślała o tym, że żona pisarza nosi zbyt mały biustonosz i zbyt obcisłe szorty.

-  Nie - odpowiedział redaktor. - Nic więcej, oprócz tego opowiadania, o którym wspomniałem. Popełnił samobójstwo. Oszalał i popełnił samobójstwo.

-  Och! - krzyknęła słabo żona pisarza. Temat wrócił.

-  Czy ktoś opublikował to opowiadanie? - zapytał pisarz.

-  Nie, ale nie dlatego, że pisarz oszalał i popełnił samobójstwo. Nikt go nie opublikował, ponieważ czytający je redaktor oszalał i niemal popełnił samobójstwo.

Agent wstał nagle i wzmocnił sobie drinka, chociaż jego drink z pewnością tego nie potrzebował. Wiedział, że redaktor przeżył załamanie nerwowe w 1969 roku, a niedługo później skończyła się. epoka „Logan's.

-  To ja nim byłem - poinformował redaktor resztę towarzystwa. - W pewnym sensie wariowaliśmy razem, Reg Thorpe i ja, chociaż ja mieszkałem w Nowym Jorku, a on w Omaha i nigdy się nawet nie spotkaliśmy. Jego książka była na rynku już jakieś pół roku, kiedy przeniósł się do Omaha. Żeby „pozbierać myśli" - tak wtedy mówił. Akurat tak się. złożyło, że znam tę cześć historii, bo czasami spotykam jego żonę, kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku. Maluje teraz i to całkiem nieźle. Miała szczęście dziewczyna. Niemal zabrał ją ze sobą.

Agent wrócił ze szklaneczką w ręku.

-  Zaczynam sobie przypominać - powiedział. - Tam była nie tylko żona, prawda? Postrzelił kilka osób, także dziecko.

-  Tak. To właśnie dzieciak go załatwił.

-  Dzieciak? - zdumiała się. żona agenta. -Jak to, dzieciak?

Twarz redaktora pozostała nieruchoma. Najwyraźniej chciał mówić, nie zaś odpowiadać na pytania.

-  I tą część historii też znam. Sam ją przeżyłem. Też miałem szczęście. Cholerne szczęście. Różne dziwne rzeczy dzieją się z tymi, którzy próbują popełnić samobójstwo przykładając sobie lufę do czoła i pociągając za spust. Myślicie może, że ta metoda jest pewniejsza niż pigułki czy podcięcie żył, ale mylicie się. Kiedy strzelacie sobie w łeb, nie wiecie, co się może zdarzyć. Pocisk może się na przykład odbić od czaszki i zabić kogoś innego. Może ześliznąć się po kości i lecieć dalej. Może utkwić w mózgu i oślepić na całe życie. Jeden gość palnie sobie w łeb z trzydziestki ósemki i ocknie się w szpitalu, inny użyje dwudziestki dwójki i ocknie się w piekle... jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Osobiście sądzę, że piekło istnieje na Ziemi, najprawdopodobniej w New Jersey.

Żona pisarza roześmiała się raczej piskliwie.

- Jedyną zupełnie pewną metodą samobójstwa jest skok z wysokiego budynku, lecz używają jej jedynie ci naprawdę zdecydowani. Nieciekawie się później przedstawiają, prawda? Ale chodzi mi o coś innego: jeżeli trafi cię elastyczny pocisk, nie wiesz, co się może zdarzyć. Ja zjechałem z mostu, a potem ocknąłem się na brudnym nabrzeżu, zaś kierowca ciężarówki machał moimi rękami i wyginał je tak, jakby miał dwadzieścia cztery godziny na zostanie kulturystą i pomylił mnie z symulatorem kajaka. Dla Rega ten pocisk był zabójczy. Reg... ale opowiadam wam tu coś takiego nie mając pojęcia, czy w ogóle chcecie mnie słuchać?

W gęstniejącej szybko ciemności uważnie przyjrzał się ich twarzom. Agent i jego żona patrzyli na siebie pytająco, a żona pisarza już, już miała stwierdzić, że na dziś chyba wystarczy nieprzyjemnych rozmów, kiedy odezwał się jej mąż:

-  Chciałbym usłyszeć więcej, jeżeli oczywiście może pan o tym mówić. To znaczy, z powodów osobistych.

-  Nigdy o tym nie opowiadałem, lecz nie z powodów osobistych. Być może nie spotykałem właściwych słuchaczy?

-  Wiec proszę spróbować dziś.

-  Paul... - żona położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie sądzisz...

-  Nie teraz, Meg. Redaktor już mówił dalej:

-  Opowiadanie przyszło zwyczajnie, pocztą, w czasach, gdy „Logan's" nie przyjmował już przypadkowych tekstów. Kiedy nadchodziły, sekretarka przekładała je po prostu do załączonych kopert zwrotnych wraz z karteczką: Z powodu wzrastających kosztów utrzymania pisma i wzrastających trudności z czytaniem wciąż wzrastającej liczby nadsyłanych tekstów, nasza redakcja nie przyjmuje materiałów nie zamówionych. Życzymy powodzenia w próbach opublikowania pana, pani pracy w innych pismach. Co za cudowny bełkot! Niełatwo przecież wstawić słowo „wzrastać" trzy razy w jedno zdanie, a im się to jakoś udało.

-  A jeżeli koperta nie była załączona, tekst wędrował prościutko do kosza, prawda? - stwierdził domyślnie pisarz.

-  Pewnie! Nie ma litości dla cudzej słabości.

Dziwny wyraz niepewności pojawił się nagle na twarzy pisarza. Tak mógł wyglądać ktoś, kto znalazł się w klatce pełnej tygrysów, które rozszarpały już tuziny lepszych od niego. Jak na razie nie dostrzegł żadnego tygrysa, ale miał wrażenie, że wiele czai się w ciemności i że ciągle mają ostre kły.

-  W każdym razie - redaktor wyjął papierosa - opowiadanie przyszło pocztą, sekretarka wyjęła je z koperty, nalepiła wiadomą informacje i już miała je włożyć do załączonej koperty zwrotnej, kiedy zobaczyła nazwisko autora. Cóż, czytała „Postacie z podziemia". Tak się składało, że wszyscy albo już to czytali, albo właśnie zamierzali przeczytać i zapisywali się w kolejki w bibliotekach lub penetrowali supermarkety w poszukiwaniu wydania kieszonkowego.

Żona pisarza, która dostrzegła i zrozumiała błysk strachu w jego oczach, wzięła go za rękę, a on ciepło się do niej uśmiechnął. Błysnął płomyk złotego Ronsona i w jego świetle wszyscy mogli zauważyć, jak bardzo zniszczona jest twarz redaktora, jak luźno wiszą mu pod oczami worki pomarszczonej jak u krokodyla skóry. Widzieli poorane zmarszczkami policzki i brodę sterczącą w tej starej twarzy jak bukszpryt żaglowca. „Ten żaglowiec - pomyślał pisarz - nazywa się starość. Nikt nie marzy o tym, żeby gdzieś nim popłynąć, ale wszystkie kajuty są zajęte. I hamaki pod pokładem także".

Płomyk zgasł i w powietrze uniósł się Wab dymu.

-  Ta sekretarka, która przesyłała opowiadanie i pchnęła je dalej, zamiast odesłać, jest dziś lektorką u Putnama. O nazwisko mniejsza, ważne jest, że tam, w sekretariacie „Logan's", krzywa jej życia przecięła się na wielkim wykresie z krzywą życia Rega Thorpe - jedna szła w górę, a druga w dół. Dziewczyna

dała tekst swemu szefowi, a jej szef dał go mnie. Przeczytałem i zakochałem się na śmierć. Było trochę za długie, ale już widziałem, gdzie można je bez większych problemów przystrzyc o jakieś pięćset słów. I to

wystarczało.

-  A o czym było? - zainteresował się pisarz.

-  Nawet nie powinieneś pytać - uśmiechnął się redaktor. - Cudownie pasowało do naszej dzisiejszej

rozmowy.

-  O tym, jak kogoś ogarnia szaleństwo?

- Jasne. Czego cię uczą na pierwszych zajęciach pierwszego semestru na pierwszym kursie pisarstwa w college? Pisz o tym, na czym się znasz. Reg Thorpe znał się na tym, jak zaczyna się szaleństwo, bo szaleństwo właśnie go ogarniało. To opowiadanie przemówiło do mnie tak silnie prawdopodobnie dlatego, że ja również byłem w trakcie podobnego procesu. A gdybyś kiedykolwiek pracował w magazynie,' to pewnie wiedziałbyś, że jest jeden temat, którego czytającym Amerykanom nie musisz wciskać: ,Jak elegancko zwariować w Ameryce", podpunkt A: „Nikt nikogo nie rozumie". Dość to popularne w literaturze XX wieku. Wielcy fruwali jak ptaki wśród gałęzi tego drzewa, mali jak robaki podgryzali jego korzenie. Ale to opowiadanie było akurat fajne. To znaczy wesołe. Czytałem je jak nic przed nim i nic po nim. Najbliższe było chyba niektórym opowiadaniom Scotta Fitzgeralda... i „Gatsbyemu". Facet z opowiadania Thorpe'a wariował, ale w strasznie wesoły sposób. Cały czas szczerzyłeś zęby, a w niektórych miejscach - najlepsze było to, w którym bohater wywala galaretkę pomarańczową na łeb starej, grubej baby - śmiałeś się głośno. Ale - wiecie - to był raczej nerwowy śmiech. Chichoczesz i naraz musisz się odwrócić, żeby zobaczyć, kto cię może usłyszeć. Wspaniale było stopniowane napięcie. Im bardziej się śmiałeś, tym bardziej się bałeś. A im bardziej się bałeś, tym głośniejszy był śmiech... i tak aż do momentu, w którym bohater wraca z przyjęcia wydanego na jego cześć i zabija żonę oraz córeczkę.

-  I to było o tym? - zapytał pisarz.

-  Nie, ale nie w tym rzecz. To była po prostu opowieść o młodym człowieku, przegrywającym powoli ze swym własnym powodzeniem. Zostawmy te sprawę. Opowiadanie fabuły jest nudne. Zawsze. Tak czy inaczej, napisałem do niego list. Mniej więcej tak: Drogi panie Thorpe, właśnie przeczytałem „Balladę, o celnym strzale" i uważam ją za wielkie dzieło. Chciałbym ją opublikować na początku przyszłego roku, jeśli ten termin Panu odpowiada. Czy suma ośmiuset dolarów wydaje się Panu wystarczająca? Płacimy po akceptacji. Nowy akapit.

Redaktor wydmuchnął kłąb dymu w pachnące, wieczorne powietrze.

-  Opowiadanie jest nieco przydługie i chciałbym, żeby Pan je skrócił o mniej więcej pięćset stów, jeśli to możliwe. Zgodzę się ewentualnie na dwieście słów, jeśli się Pan uprze. Zawsze możemy przecież wywalić rysunki. Akapit. Proszę o odpowiedź. Podpis.

-  I tak to pan pamięta, słowo w słowo? - zapytała żona pisarza.

-  Trzymałem jego listy w osobnej teczce. Oryginały listów do mnie i kopie moich odpowiedzi. Pod koniec teczka ta była już całkiem gruba, zawierała także trzy lub cztery listy od Jane Thorpe, jego żony. Czytywałem to dość często. Chciałem zrozumieć, ale to się nie da zrobić. Elastyczny pocisk da się zrozumieć równie łatwo jak to, że wstęga Moebiusa ma tylko jedną stronę. Tak to już jest na tym najlepszym ze światów. No tak, znam je słowo w słowo. Niektórzy tak się uczyli deklaracji niepodległości.

-  Założę się, że zadzwonił następnego dnia - uśmiechnął się agent. - Co, wygrałem?

-  Nie, nie zadzwonił. Krótko po wydaniu „Postaci z podziemia" Thorpe przestał w ogóle używać telefonu. Jego żona powiedziała mi o tym. W nowym domu, po przeniesieniu się z Nowego Jorku do Omaha, nawet go nie założyli. Wiecie, on stwierdził, że telefon wcale nie działa dzięki elektryczności, tylko w oparciu o rad. Myślał, że jest to jeden z dwóch czy trzech najlepiej strzeżonych sekretów we współczesnym świecie. Twierdził - w rozmowach z żoną - że to rad powoduje wzrost zachorowań na raka, a nie papierosy, spaliny i inne zanieczyszczenia. Że  k a ż d y telefon ma w słuchawce kryształek radu i k a ż d a  rozmowa zostawia w głowie kupę promieniowania.

-  Ach, on naprawdę zwariował - powiedział pisarz i wszyscy się roześmieli.

-  Zamiast tego napisał - redaktor pstryknął niedopałkiem w stronę jeziora. - Brzmiało to mniej więcej tak: Drogi Panie Wilson (a właściwie Henry, jeśli można). Twój list to wspaniała i przyjemna niespodzianka. Moja żona była nawet bardziej zachwycona, jeśli to tylko możliwe, niż ja. Honorarium całkiem mi odpowiada... choć pragnę stwierdzić uczciwie, że sama możliwość publikacji w„Logan's" wydaje mi się wystarczającym wynagrodzeniem (lecz - oczywiście - przyjmę czek!). Przejrzałem skróty, które zaproponowałeś i w pełni je akceptuje,. Dzięki nim opowiadanie jest lepsze i będzie miejsce na ilustracje. Z najlepszymi życzeniami, Reg Thorpe.

Pod podpisem był mały, śmieszny rysuneczek... czy raczej zwykły gryzmoł. Oko w piramidzie - jak na dolarowym banknocie. Lecz zamiast napisu Novus Ordo Seculorum na wstędze pod rysunkiem zobaczyłem napis Fornit i Fornus.

-  Albo to łacina, albo Groucho Marx - wtrąciła żona agenta.

-  Po prostu dowód rosnącej... ekscentryczności Rega Thorpe'a. Jego żona powiedziała mi, że Reg uwierzył w „ludziki" - elfy czy coś. Fornity. Miały przynosić szczęście. Wierzył, że jeden nawet zamieszkał w jego maszynie do pisania.

-  O mój Boże - westchnęła żona pisarza.

-  Według Thorpe'a każdy fornit ma coś takiego jak pistolecik i strzela z niego... przynoszącym szczęście pyłkiem, tak to chyba trzeba nazwać. A ten pyłek...

-  Nazywa się fornus - dokończył pisarz szczerząc zęby.

-  No tak, jego żona też uważała to za bardzo zabawne. Do czasu. Na początku myślała - bo Thorpe wymyślił fornity dwa lata wcześniej, pracując nad „Postaciami z podziemia" - że mąż ją po prostu nabiera. I może tak to się właśnie zaczęło? A później rosło: od kaprysu, przez przesąd, do koszmarnej wiary. To była, no... luźna fantazja. Ale w końcu stwardniała. Na stal. Tak, stwardniała.

Nikt się nie odezwał, tylko uśmiechy spełzły z twarzy.

-  Fornity potrafiły zachowywać się zabawnie - mówił redaktor. - Ni stąd ni zowąd maszyna do pisania Thorpe'a zaczęła dziwnie często trafiać do warsztatu. Zdarzyło się to kilka razy już w Nowym Jorku i powtarzało coraz częściej w Omaha. Dostał tam z warsztatu inną maszynę, kiedy jego była pierwszy raz w naprawie. Po zwrocie pożyczonej maszyny przyszedł do nich właściciel warsztatu i powiedział, że ona też będzie naprawiona na ich rachunek.

-  O co mu chodziło? - zdziwiła się żona agenta.

-  Ja chyba wiem - powiedziała żona pisarza.

-  Obie były pełne jedzenia - wyjaśnił im redaktor. - Małych kawałków ciasta i tak dalej. A na czcionkach ktoś rozsmarował masło kakaowe. To Reg żywił fornita z maszyny. Na wszelki wypadek sypał też jedzenie w maszynę zastępczą - kto wie, czy takie fornity nie przeprowadzają się na czas napraw?

-  Aż tak? - spytał pisarz.

-  Oczywiście ja o tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Moja sekretarka przepisała list, przyniosła mi do gabinetu do podpisu i po coś tam poszła. Podpisałem go, a jej jeszcze nie było. Wiec, bez najmniejszego racjonalnego powodu, sam nabazgrałem coś pod moim podpisem. Piramida. Oko. I Fornit i Fornus. Obłęd. Sekretarka to zobaczyła i zapytała, czy chce wysłać list tak, jak jest. Tylko wzruszyłem ramionami.

Po dwóch dniach zadzwoniła do mnie Jane Thorpe. Powiedziała, że mój list bardzo podniecił Rega, że Reg myśli, że znalazł pokrewną dusze.... kogoś, kto coś wie o fornitach. Widzicie, co się zaczęło dziać? Z tego, co wiedziałem, te fornity mogły być wszystkim, począwszy od klucza francuskiego dla mańkutów, a skończywszy na samochodzie bez kół. Ditto fornus. Wiec wyjaśniłem Jane, że po prostu skopiowałem bazgrały Rega. Oczywiście, chciała wiedzieć czemu. Pominąłem to pytanie. No bo co jej miałem powiedzieć? Że byłem zalany, kiedy podpisywałem list?

Przerwał i nad trawnikiem zapadła krepująca cisza. Goście wpatrywali się w niebo, w jezioro, w wierzchołki drzew, choć przez ostatnie parę chwil nic się tam z pewnością nie zmieniło.

-  Popijałem sobie przez całe dorosłe życie i zupełnie nie potrafię określić, kiedy straciłem nad tym kontrole. W sprawach zawodowych podpierałem się butelką prawie do samego końca. Zaczynałem od lunchu i wracałem do redakcji el blotto. A jednak pracowało mi się doskonale. To picie po pracy, najpierw w metrze, a później i w domu, w końcu mnie wykończyło.

Mieliśmy z żoną inne problemy, nie związane z piciem, ale przez picie stały się one jeszcze poważniejsze. Od dłuższego czasu chciała ode mnie odejść, a tydzień przed tym, nim dostałem opowiadanie Thorpe'a, wreszcie się zdecydowała.

Próbowałem jakoś się z tym wszystkim uporać i wtedy pojawiło się to opowiadanie. Piłem za wiele. Wszystko się skomplikowało - cóż, gdybyśmy chcieli to nazwać jakoś modnie, był to z pewnością kryzys wieku średniego. Wszystko, co wtedy wiedziałem, to tylko to, że przygnębia mnie życie, zawodowe i prywatne. Walczyłem - albo przynajmniej próbowałem walczyć - z rosnącą pewnością, że redagowanie opowiadań, które w końcu czytać będą zdenerwowani pacjenci w poczekalni u dentysty, niepracujące żony w porze lunchu i od czasu do czasu nudzący się studenci, nie jest szczególnie szlachetnym zajęciem. Walczyłem - albo przynajmniej starałem się walczyć, jak wszyscy w redakcji w owym czasie - z przekonaniem, że w ciągu najbliższych sześciu, może dziesięciu, a może czternastu miesiący zabawa nazywana „Logan's" skończy się definitywnie.

I w tym melancholijnym krajobrazie wieku średniego pojawiło się nagle słońce bardzo dobrego opowiadania, napisanego przez bardzo dobrego pisarza. Błyskotliwy, przenikliwy rzut oka na mechanizm szaleństwa. Wiem, że te słowa brzmią dziwnie - w końcu bohater zabija żonę i dziecko, ale zapytajcie każdego wydawcę, co mu może sprawić największą przyjemność i z pewnością odpowie wam, że doskonała powieść albo opowiadanie, które niespodziewanie ląduje mu na biurku jak jakiś cholerny gwiazdkowy prezent w lecie. Cóż, chyba znacie opowiadanie Shirley Jackson „Loteria"? Kończy się niewiarygodnie przygnębiająco, to znaczy wyprowadzają miłą kobietę i kamienują ją, a jej syn i córka biorą w tym udział. Ale cóż to za wspaniała robota! Założę się, że redaktor „New Yorkera", który przeczytał to pierwszy, wracał wieczorem do domu wesoło pogwizdując.

Próbuje wam tylko wyjaśnić, że opowiadanie Thorpe'a było najlepszą rzeczą, jaka mi się wtedy wydarzyła. Jedyną dobrą. A z tego, co mi tłumaczyła Jane, jedyną dobrą rzeczą, jaka się ostatnio przydarzyła Regowi, było przyjęcie jego opowiadania do druku. Relacja autor - wydawca zawsze jest relacją pasożytniczą, ale w przypadku moim i Thorpe'a to pasożytnictwo podniesione było do n-tej potęgi!

-  Wróćmy do Jane Thorpe - poprosiła żona pisarza.

-  Tak. A co, próbuje odstawić ją na boczny tor? Była raczej wściekła z powodu tej całej historii z fornitami. Na początku. Wyjaśniłem jej, że nabazgrałem ten rysuneczek ot tak sobie, zupełnie nie wiedząc, czego to może dotyczyć i przeprosiłem, jeżeli zrobiłem coś złego. Przestała się złościć i na odmianę wylała przede mną swe żale. Niepokoiła się coraz bardziej, biedactwo, i po prostu nie miała z kim pogadać. Jej rodzice nie żyli, wszyscy przyjaciele pozostali w Nowym Jorku. Reg nie wpuszczał do domu nikogo. Wszyscy, którzy mieli do nich jakiś interes, byli albo z CIA, albo z FBI, albo mieli coś wspólnego z podatkami. Zaraz po tym, jak przyjechali do Omaha, zadzwoniła do drzwi mała skautka sprzedająca ciasteczka na jakieś tam cele. Reg na nią nawrzeszczał, kazał się jej wynosić, krzyczał, że wie, kim ona jest i tak dalej. Jane próbowała przemówić mu do rozsądku. Powiedziała przy tym, że dziewczynka miała najwyżej dziesięć lat. Reg stwierdził autorytatywnie, że ci od podatków nie mają serca i sumienia. A poza tym - powiedział - ta mała mogła przecież być androidem, a androidy nie podlegają prawom zakazującym zatrudniania dzieci. I że on prywatnie sądzi, że Urząd Podatkowy stać na wysłanie mu do domu skautki - androida napakowanego radem, żeby sprawdzić, czy nie ukrywa jakichś sekretów, a on nie chce dostać raka od promieniowania..

-  Dobry Boże - westchnęła żona agenta.

-  No wiec Jane czekała na jakiś znak od przyjaciela i akurat ja się jej trafiłem. Przełknąłem opowieść o skautce, dowiedziałem się, jak się troszczyć o fornity i jak je żywić, co to jest fornus i jak Reg odmawia rozmów przez telefon. Rozmawiała ze mną z automatu, pięć przecznic od domu. Powiedziała, że obawia się, że Reg wcale nie boi się CIA, FBI czy Urzędu Podatkowego. Że myśli, że to ONI, wielka, tajemnicza organizacja istot nienawidzących Rega, zazdrosnych o Rega, gotowych na wszystko, żeby zniszczyć Rega, odkryła prawdę o jego fornicie i chce go zabić! A gdyby zginął fornit, nie byłoby powieści, nie byłoby opowiadań. Rozumiecie? Oto istota szaleństwa! To ONI prześladują. W końcu nie było nawet Urzędu Podatkowego, który, nawiasem mówiąc, rzeczywiście przycisnął go trochę w związku z zyskami z „Postaci z podziemia", żeby posłużył jako chłopiec do bicia. Skończyło się na NICH. Klasyczne urojenie paranoika. To ONI chcą zabić fornita!

-  Mój Boże! I cóż pan na to? - zainteresował się agent.

-  Chciałem jej dodać odwagi. Siedziałem sobie wygodnie za biurkiem, świeżo po przerwie na lunch, zakropiony pięcioma martini i przemawiałem dostojnie do wystraszonej kobiety stojącej przy automacie gdzieś w Omaha. Próbowałem jej tłumaczyć, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czego bać, nie ma nic strasznego w tym, że jej mąż wierzy w telefony pełne kryształków radu i w tajemne sprzysieżenie wysyłające androidy przebrane za skautki z zadaniem przeszukania ich domu. Że nie ma i złego w zachowaniu człowieka, którego talent oderwał się od sił umysłowych w stopniu umożliwia cym mu wiarę w elfa mieszkającego w maszynie do pisania!

-  Nie sądzę, żeby był pan zbyt przekonywający.

-  Prosiła mnie - nie, błagała - żebym pracował z Regiem nad tym jego opowiadaniem i żebym mu wydrukował. Robiła wszystko, żeby mnie przekonać, wszystko oprócz przyjazdu do Nowego Jorki otwartego stwierdzenia, że „Ballada o celnym strzale" jest ostatnią więzią jej męża z tym, co z i miechem na ustach nazywamy rzeczywistością. Zapytałem ją, co mam robić, jeśli Reg znowu wspoir

0 fornitach.

-  Niech go pan uspokoi - powiedziała. Te słowa pamiętam bardzo dokładnie. „Niech go pan uspoko

1 odwiesiła słuchawkę.

Następnego dnia przyszedł list od Rega. Piąć stron maszynopisu, pojedynczy odstęp. Pierwsza cze dotyczyła opowiadania. Praca nad poprawkami raźno posuwała się do przodu. Sądził, że skróci je naw o siedemset słów: z oryginalnej długości dziesięciu tysięcy pięciuset do dziewięciu tysięcy ośmius Druga w całości poświecona była fornitom... i fornusowi. Była pełna opisów jego doświadczeń i obi rwacji. I pytania... dziesiątki pytań...

-  Obserwacje? - głowa pisarza pojawiła się w kręgu światła. - To znaczy, że on już je widywał?

-  Nie. Nie to, żeby widywał, ale... Chociaż... Wiesz, astronomowie wiedzieli o Plutonie na długo prze tem, nim mieli teleskopy odpowiednio potężne, żeby go zobaczyć. Dowiedzieli się o nim wszystkie dzięki obserwacjom orbity Neptuna. W ten właśnie sposób Reg „obserwował" fornity. Lubią jeść w no - napisał - czy to zauważyłeś? Dawał im jedzenie o różnych porach dnia, ale większość pożywier znikała po ósmej wieczorem.

-  Halucynacje? - zainteresował się pisarz.

-  Nie. Jego żona po prostu sama próbowała doczyścić maszynę, kiedy Reg wychodził na spacer wychodził zawsze dokładnie o dziewiątej.

-  I miała czelność przyczepić się do pana! - burknął agent przesuwając swe wielkie cielsko na og dowym fotelu.- Przecież ona sama ożywiała jego fantazje!

-  Pan nie rozumie, dlaczego dzwoniła i dlaczego była taka zdenerwowana - odpowiedział spokojnie redaktor i spojrzał na żonę pisarza. - Jestem pewien, że ty to pojmujesz, Meg.

-  Może - odpowiedziała i z zakłopotaniem popatrzyła na męża. - Ona nie złościła się dlatego, że pan ożywiał jego fantazje. Bała się, że pan je może zniszczyć.

-  Brawo! - redaktor zapalił kolejnego papierosa. - z tego samego powodu czyściła mu maszynę. Gdyby jedzenie gromadziło się w niej przez dłuższy czas, Reg mógłby wprost ze swych nielogiczny przesłanek wyciągnąć logiczny wniosek: fornit zmarł lub opuścił go. A wiec nici z fornusu. A wiec... nici z pisania. A wiec...

Ostatnie „wiec" uleciało w powietrze wraz z papierosowym dymem. Nikt nie przerwał ciszy.

-  Sądził, że fornity są stworzeniami nocnymi. I że nie lubią hałasu - zauważył, że nie potrafi pi rankiem po szczególnie udanych przyjęciach. Że nienawidzą telewizji, elektryczności i radu. Reg spr dał swój telewizor za dwadzieścia dolarów i pozbył się zegarka z hm... radowym wyświetlaczem q Pytania? O, było ich mnóstwo: skąd się dowiedziałem o fornitach? Czy to możliwe, że też mam jedne; Jeśli tak, to co sądzę o tym, o tamtym i o owym? Nie musze chyba wchodzić w szczegóły. Jeśli ktokolw z was miał kiedykolwiek psa jakiejś szczególnej rasy i pamięta, jak się dowiadywał, czym go żywić i o niego dbać, przypomni sobie większość pytań, jakie Reg mi wtedy zadał. Jeden gryzmoł pod podpis wystarczył, żeby otworzyć puszkę Pandory.

-  Co pan mu odpisał? - zainteresował się agent. Redaktor odpowiedział spokojnie i cicho:

-  Tu dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty. Dla nas obu. Jane powiedziała mi: „Niech go pan us koi". No wiec, właśnie to zrobiłem. Niestety, udało mi się chyba zbyt dobrze. Odpisałem na jego lis domu, byłem mocno pijany, a mieszkanie wydało mi się aż za puste. Śmierdziało zastarzałym dymem

papierosów. Z odejściem Sandry wszystko zaczęło powoli podupadać, zmięta narzuta na tapczanie, brudne naczynia w zlewie... tego rodzaju rzeczy. Mężczyzna w średnim wieku całkowicie nie przygotowany do samodzielności.

Siedziałem w tym mieszkaniu nad kartką papieru, wkręconą w maszynę i myślałem: potrzebuje fornita. Potrzebuje z tuzin fornitów, żeby posypały fornusem całe to mieszkanie od drzwi do okna. Byłem wystarczająco pijany, żeby zazdrościć Regowi Thorpe jego złudzeń.

No i odpisałem mu, że rzeczywiście mam fornita. Napisałem, że charaktery mają zupełnie podobne. Aktywne w nocy. Nienawidzi hałasu, ale mój najwyraźniej lubi Bacha i Brahmsa... często dobrze mi się pracuje wieczorem, kiedy słucham ich muzyki. Że mój zdecydowanie lubi kiełbasę bolońską... może warto spróbować poczęstować nią i twojego, co, Reg? Zostawiam po prostu kawałki koło mojego redaktorskiego ołówka, a rano prawie zawsze nie ma po niej śladu. Chyba że - jak sam wspomniałeś, Reg -poprzednia noc była rozrywkowa. Podziękowałem mu za informacje o radzie i napisałem, że sam używam normalnego, nakręcanego zegarka. Napisałem, że mój fornit towarzyszy mi już od czasu szkolnych wypracowań. Wyobraźnia tak mnie poniosła, że wyszło tego chyba z sześć stron. Na końcu dodałem notkę o opowiadaniu, raczej pobieżną. Podpisałem...

-  A pod podpisem...? - odezwała się żona agenta.

-  Oczywiście. Fornit i Fornus... - przerwał i zamilkł na chwile.

-  Nie zobaczycie tego w ciemności, ale się rumienię. Byłem taki pijany, taki cholernie zadowolony.... Może w świetle poranka przemyślałbym te sprawę raz jeszcze, ale rano już było za późno.

-  Wysłałeś list jeszcze w nocy - mruknął pisarz.

-  Wysłałem. Przez półtora tygodnia wstrzymywałem oddech i czekałem. Pewnego dnia do redakcji przyszedł adresowany do mnie maszynopis, bez listu. Skróty były takie, jak uzgodniliśmy i opowiadanie wyszło świetnie w każdym szczególe, ale maszynopis... cóż, wpakowałem go do teczki, zabrałem do domu i sam przepisałem jeszcze raz. Był pokryty żółtymi plamami, myślałem, że to...

-  Uryna? - zapytała żona agenta.

-  Tak, to właśnie sobie pomyślałem. Myliłem się. A kiedy przyjechałem do domu, w skrzynce czekał już na mnie list od Rega. Tym razem dziesieciostronicowy. Z tymi samymi żółtymi plamami. Oczywiście. Nie mógł dostać kiełbasy bolońskiej,wiec kupił inną. Napisał, że jego fornit po prostu ją uwielbia, szczególnie z musztardą. Tego dnia byłem zupełnie trzeźwy. Ale ten list... i ślady musztardy, rozsmarowanej po kartkach pchnęły mnie prosto do barku. Nic nie było mnie w stanie zatrzymać. Wypiłem.

-  Co jeszcze było w liście? - dopytywała się żona agenta. Najwyraźniej ta opowieść zaczynała ją coraz bardziej fascynować i teraz pochylała się w stronę redaktora nad swym wcale pokaźnym brzuszkiem w pozie, która żonie pisarza przypominała Snoop/ego, siedzącego na swej budzie i udającego sępa.

- Tym razem tylko ze dwa wiersze poświecił opowiadaniu. Reszta dotyczyła fornita... i mnie. Kiełbasa to był rzeczywiście znakomity pomysł. Rackne musiał ją naprawdę polubić i...

-  Rackne? - spytał pisarz.

-  Tak miał na imię ten fornit. Rackne. Dzięki kiełbasie Rackne na serio wziął się do roboty przy skrótach. Reszta to był już prawdziwy bełkot szaleńca. Czegoś takiego nie widzieliście w życiu.

-  Reg i Rackne... małżeństwo zawiązane w niebie - powiedziała żona pisarza i zachichotała nerwowo.

-  Nie, to wcale nie tak. To była przyjaźń oparta na wspólnocie interesów. A Rackne był samcem.

-  Co jeszcze pisał?

-  Tego akurat dokładnie nie pamiętam. Macie szczęście. Nawet szaleństwo po jakimś czasie może zacząć nudzić. Listonosz był człowiekiem CIA. Gazeciarz - FBI, Reg dostrzegł rewolwer z tłumikiem w jego torbie, wśród gazet. Sąsiedzi byli jakimiś tam szpiegami - w ich połcieżarówce Reg widział aparaturę podsłuchową. Bał się chodzić nawet do najbliższego sklepu, bo właściciel też był androidem i przez jego łysinę przeświecała siatka przewodów. A promieniowanie radu w domu wyraźnie się zwiększyło i ściany świeciły w nocy zielonkawą poświatą.

Ten list kończył się mniej więcej tak: Mam nadzieje, że mi odpiszesz i powiadomisz mnie o tym, jak to wygląda u ciebie. Co z fonitem i wrogami, Henry? Sądzę, że nasza znajomość zawiązała się przez coś więcej niż przypadek. Bóg, Opatrzność, Los (nazwij to jak chcesz! w ostatniej chwili rzucił mi koło ratunkowe. Mężczyzna nie może samotnie w nieskończność opierać sie tysiącom nieprzyjaciół. A odkrycie, że nie jest sam... czy powiem zbyt wiele, jeśli stwierdzę, że fakt, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin