Makuszynski_Kornel_-_O_dwoch_takich_co_ukradli_ksiezyc.rtf

(492 KB) Pobierz

 

 

 

Kornel Makuszyński

 

 

 

O dwóch takich, co ukradli księżyc

 

 

 


Rozdział pierwszy

w którym ujrzymy miasto rodzinne Jacka i Placka

 

Pięć mil dalej, niźli kiedykolwiek doleciał najodważniejszy wróbel, wśród czterech drzew, nad bystrym potokiem, w którym nigdy nie było wody, stało stare bardzo miasto, sięgające odwiecznych czasów. Musiało ono być stare, bo na dachach domów wyrosły srebrnozielone brody mchów, a wieża kościoła była bardzo pochylona na lewą stronę; jedni mówili, że z tej strony wisiał większy dzwon i swoim ciężarem ją przechylił, inni natomiast przypisywali to sędziwej starości. Miasteczko to nazywało się Zapiecek. Jest to nazwa skromna, bo skromni w tym mieście mieszkali ludzie, dobrzy i poczciwi. Chwalili Pana Boga i wiedli pracowity żywot. Nikt o nich nigdy nie słyszał ani nikt się o nich nie troszczył, nikt z tego miasta nigdy nie wywędrował ani nikt do niego nie przyjeżdżał, bo nie było po co. Do słynnego Pacanowa, które z tego jest na świecie sławne, że w nim kują kozy, przyjeżdżali najwięksi panowie, a król, daleko we wspaniałej stolicy mieszkający, raz na rok zapytywał:

— A co tam słychać w Pacanowie?

Kiedy mu odpowiadano, że wszystko szczęśliwie i że burmistrz jest zdrów i dobrze wygląda, król się przyjemnie uśmiechał i dalej rządził.

A o biednym Zapiecku nikt nic nie słyszał ani nikt o nim nie wspominał. Ja też byłbym o tym mieście nic nie wiedział, ale sto trzy lata temu, kiedy wędrowałem po świecie, zajechałem przypadkiem do tego miasta, w którym mnie serdecznie powitano. Równie serdecznie i z wielką wrzawą powitano tam i mojego konia, bo ostatni koń zdechł tam przed dwustu laty z głodu i od tego czasu ludzie konia nie widzieli, tylko najstarsi ludzie opowiadali sobie, że takie wspaniale zwierzę istnieje na świecie.

W tym to mieście dowiedziałem się najróżniejszych historii, które zapisałem i teraz ogłaszam je w książce.

W mieście tym ludzie byli bardzo biedni, choć ciężko pracowali; na polach jednakże więcej było kamieni niż zboża, a na czterech drzewach rodziło się jedenaście jabłek, jeśli rok był bardzo urodzajny, albo nic się nie rodziło. W strumieniu nigdy nie było wody, tak że nawet żaby, których jednego lata było aż siedem, bardzo zniechęcone wywędrowały, więc podczas letnich wieczorów było smutno i cicho. Bociany, obawiając się, że zginą z tego powodu głodową śmiercią, omijały Zapiecek i leciały wszystkie do stolicy, gdzie na placach i ulicach tyle było błota, że tam łatwo mogły znaleźć wiele smakowitego jedzenia, co skacze na długich nogach.

Zapiecek był bardzo smutnym miasteczkiem, tym smutniejszym, że burmistrzem był w nim stolarz, który robił trumny, więc się nigdy nie śmiał z tego powodu. Nie miał on jednak wiele pracy, bo ludzie tam rzadko umierali, raz na sto lat, bo żyli wstrzemięźliwie, mało jedli i ciężko pracowali. Może dlatego byli bardzo chudzi, tak że kiedy wiał silny wiatr, brali w ręce wielkie kamienie i chodzili tak obciążeni, aby ich wiatr nie porwał, albo chodzili gromadą trzymając się za ręce. Kochali jednak bardzo swoje miasto i byli z niego dumni, choć w nim nie było wesoło.

Z domowych stworzeń trzymały się tam tylko muchy, choć nikt nie wiedział, czym się karmią i jakim cudem żyją. Był tam też pies, baran i kogut. Pies był to kudłaty, poczciwy kundel imieniem Łapserdak, wielki dziwak i oryginał. Nikt nigdy nie widział, żeby ten pies jadł cokolwiek, nikt też nie miał do niego pretensji, że nie szczekał, nie biegał i nie wywijał ogonem. Przez cały dzień spał i czasem tylko uśmiechał się przez sen.

— Śni mu się kiełbasa! — mówili wtedy dobrzy ludzie.

Było to jednak niemożliwe, Łapserdak bowiem w swoim całym życiu nie widział kiełbasy i nie wiedział, co to za cudo. Inni twierdzili, że biedny pies z wielkiego głodu zwariował i śmieje się bez sensu. Było to też nieprawdą, pies ten bowiem był zwierzęciem nadzwyczaj mądrym, trzeba bowiem być mędrcem, aby żyć nie jedząc. Najprawdopodobniejsze jest, że się powolnym ćwiczeniem odzwyczaił od jedzenia albo też jadł trawę, wbrew swojej naturze. Widziano jednak, że pił wodę, kiedy po wiosennych roztopach płynęła woda w strumieniu; kiedy jej nie było, wtedy cierpliwie oczekiwał deszczu; w chwili zaś, gdy lunęła ulewa, Łapserdak zadzierał głowę do góry, otwierał szeroko pysk i w ten prosty sposób łapał wodę. W nocy patrzył smutno w niebo i taką miał minę, jak gdyby liczył gwiazdy, tak jednak miał mało sił, że nie wył nawet na widok księżyca w pełni, co jest obowiązkiem każdego uczciwego psa.

Ludzie go bardzo kochali i byli dumni z takiego psa filozofa, on zaś nawzajem kochał ludzi. Był to zresztą jeden z nielicznych psów na świecie, który nie miał pcheł, nie było bowiem pchły tak lekkomyślnej, która by się sama chciała skazać na śmierć głodową, obrawszy sobie mieszkanie w lesie kudeł poczciwego Łapserdaka. Wszyscy go znali, on również znał wszystkich, co nie było jednak sprawą trudną, gdyż w mieście tym niewiele było mieszkańców. Głodny jest zawsze bratem głodnego, więc miłość była obopólna. Dobry ten pies nie uległ nigdy namowom i naszczekiwaniom z dalekich stron, wołającym go do bogatych ludzi i do tłustego jadła. Był przyjacielem tych, z którymi pędził nędzne życie i smutne dni: nie jadł on, bo i ludzie byli głodni, ale ich nie opuścił. Tak wiernym w niedoli potrafi być tylko poczciwy pies i jeszcze jedno stworzenie: wróbel. Jest to najlepszy ptak na świecie, łobuz i urwis, kiedy jest wiele do jedzenia, ale i wierny przyjaciel w dniach klęski. Kiedy przepiórki, spasłszy się w zbożu, kiedy inne ptaki, objedzone i zażywne, odlatują na zimę, wróbel, dobry patriota, ani nie pomyśli o tym, aby opuścić swoich dobrych przyjaciół ludzi, wśród których się urodził i wychował. Cierpi głód, na śmierć często zmarznie na mrozie, ale nie odleci, a na wiosnę kozły fika w kurzu ulicy, zadowolony i rad. Toteż kiedy w zimie wróble są w wielkiej nędzy, zawsze przełamuję mój chleb na połowę i sumiennie się z nimi dzielę.

Nie mogłem jednak poratować biednego Łapserdaka, bo miasteczko Zapiecek znajduje się na końcu świata i trzeba było do niego wędrować przez siedem miesięcy. Po stu latach od tego dnia, kiedy go widziałem po raz ostatni, już nie żył. Jeżeli byłby dotrwał jeszcze kilka lat, to byłby dożył lepszych czasów, bo już tam ludzie jeżdżą, aby ujrzeć to wspaniałe miasto, i przywożą ze sobą jedzenie: ser, chleb i jaja na twardo.

Z żywych stworzeń w tym mieście najdziwniejszym jednakże był stary kogut, bardzo piękny i dumny. Nie groziło mu nigdy żadne niebezpieczeństwo, trzeba było bowiem mieć stalowe zęby, aby go można było zjeść, a ugotować by go można chyba na piekielnym ogniu, tak był twardy i łykowaty z powodu sędziwego wieku. Był on powodem wielu nieporozumień i zamieszek w przyrodzie. Wiadomo, że słońce wtedy wschodzi, kiedy zaczynają piać koguty, dając tym znak, że czas już rozpocząć pracowity dzień. Kogutowi w Zapiecku musiało się jednakże z głodu albo też z nazbyt sędziwego wieku coś pomieszać w bystrym rozumie, bo czasem, z niewiadomego powodu, zaczynał przeraźliwie piać wśród ciemnej nocy. Słońce jednak nigdy wtedy nie wschodziło, bo wiedziało, że zaszła jakaś pomyłka; ludzie jednak wstawali wśród ciemnej nocy, dziwiąc się bardzo, dlaczego nie jest jasno, wierzyli bowiem bardzo swemu zasłużonemu kogutowi. W całym mieście nie było zegara, byli więc przekonani, że kogut się nie pomylił, tylko że ze słońcem coś się popsuło.

Szlachetny ten ptak żywił się w tym głodnym mieście piaskiem i wapnem, które odłamywał ze ścian domów, tak że po wielu latach wszystkie domy, na wysokość wzrostu koguta, wyglądały tak, jakby odarte ze skóry. Był to ptak powszechnie

bardzo szanowany, gdyż wobec zupełnej bezradności psa on pełnił rolę stróża i wszystkich wrogów miasta srogim napawał lękiem, zbrojny wielką ostrogą i głosem tak chrapliwym jak . jerychońska trąba. Wprawdzie wygłodniałe to miasteczko nie miało wrogów, ale wszystko się mogło zdarzyć w owych czasach, kiedy królowie wielkie ze sobą wiedli wojny. Wojna między miastem Wroniogon a miastem Zgniłaśliwka wybuchła o to, że król jednego miasta tak głośno kichnął, że przestraszył śmiertelnie kozę królewską w drugim mieście.

Miasteczko Zapiecek nie chciało jednak wywoływać żadnych wojen, spokojne bardzo i zgodliwe. Dobrzy jego mieszkańcy prosili Boga jedynie o kawałek chleba i o odrobinę wody i jakoś żyli, nie krzywdząc się wzajemnie. Uprawiali oni rozmaite rzemiosła, pracując pilnie i powoli, nie było bowiem zbytniego powodu do pośpiechu. Był wprawdzie w tym mieście szewc, ale w życiu swoim zrobił tylko jeden but dla pana burmistrza, bo na drugi zabrakło już skóry. Był wprawdzie kowal, ale ponieważ nie miał nic do roboty, więc w wolnych chwilach był listonoszem, ale że nikt żadnych do tego miasta nie wysyłał listów i żadnej tam nie było poczty, więc pracowity ten człowiek postanowił zająć się dojeniem krów i czekał już od wielu lat na to, aby ktoś sobie kupił krowę, na co jednak nie można było bardzo liczyć. Najwięcej do roboty miał krawiec, który jednak od wielu lat nie uszył nowego ubrania, tylko skracał i przerabiał stare, z ojca na syna. Każde ubranie przechodziło po wiele razy przez jego ręce, znał więc każde doskonale i mógł je przerobić z zamkniętymi oczyma.

Najsmutniejszym jednakże rzemieślnikiem w tym nieszczęśliwym mieście był Józef Salceson, rzeźnik. Od wielu, wielu lat czekał on na ten wielki dzień, w którym będzie mógł zarżnąć jedynego w Zapiecku barana, który się zwał Kapcan. Ponieważ jednak baran miał twarde życie i był zwierzęciem bardzo pożytecznym, więc ani sam nie chciał zakończyć życia, ani też jego pan nie chciał mu go odbierać. Rzeźnik więc od wielu lat ostrzył tylko nóż i smutnym wzrokiem patrzył na barana, baran zaś, pewny swojego, patrzył wesoło na rzeźnika i czasem figlarnie mrużył prawe oko. Rzecz oczywista, że rzeźnik ten, nie mając zajęcia, byłby zginął z głodu, gdyby nie to, że oczekując na baranią śmierć postanowił zająć się łowieniem ryb, co po pewnym —czasie okazało się również zajęciem mało korzystnym, gdyż w strumieniu nie było wody, a ryby tego bardzo nie lubią. Biedny rzeźnik porzucił przeto szybko i to zajęcie i żył jak inni mieszkańcy Zapiecka z małego kawałka ziemi, ciężko ją uprawiając.

Obok mieszkali dobrzy ludzie, którzy też chudo żyli z uprawy malutkiego pola. Mąż i żona, zacni i łagodni, uśmiechali się do siebie pomimo wielkiej nędzy. Byli sami na świecie, więc bardzo pragnęli mieć dzieci, aby im kiedyś na starość pomogły uprawiać maleńkie pole.

Rodziło się na nim mizerne zboże, a dobry ten człowiek i jego żona drżeli wciąż, aby się jakieś nie przygodziło nieszczęście, bo im kto biedniejszy, tym mniej mu się jakoś wiedzie. Chociaż wiecznie głodne wróble rzadko przylatywały w te okolice, wróbla jednak nigdy nie można być pewnym, więc kiedy zboże dojrzewało, człowiek ten stał wśród rzadkich kłosów i udawał stracha na wróble. Łatwo mu to przychodziło, gdyż był bardzo chudy i strój miał bardzo oberwany. Gdyby przyleciał stary, mądry wróbel, i tak by to nie pomogło, bo wróbla tak łatwo oszukać nie można, ale jakoś się taki nie zjawił.

Żona tego człowieka, dobra i serdeczna kobieta, gorącymi modlitwami zawsze potrafiła to wymodlić, że ani grad, ani burza nie czyniły biedniutkiemu zbożu krzywdy. Tyle tego było, że burza zmięłaby to jedną ręką i pożarła jednym kłapnięciem srogiej paszczy. Kiedy się jednak zbliżyła do tych nieszczęśliwych pól, bardzo zła i napastliwa, a zaświeciwszy sobie błyskawicą jak latarnią, ujrzała twarz przerażonej kobiety, aż szarą z wielkiego lęku, wtedy nawet w burzy miękło serce i zamiast pożreć to zboże, litowała się serdecznie i płakała ciężkimi, wielkimi kroplami deszczu nad ludzką nędzą i trudem.

Dwoje tych ludzi żyło pomimo biedy szczęśliwie i w zgodzie ze wszystkimi, tylko bowiem bogaci skąpcy wiodą wojnę o swoje skarby, biedacy zaś mogliby się wadzić chyba o to, który z nich dłużej był głodny. Dlatego w miasteczku Zapiecek nikt z nikim nie był skłócony, a radością jednego cieszyli się wszyscy.

Toteż całe miasteczko przyjęło z wielką radością wieść, że się tym dobrym ludziom urodziły bliźnięta.


Rozdział drugi

w którym Jacek i Placek napełniają struchlały świat krzykiem i trwogą.

 

Radość z powodu powiększenia rodziny poczciwego i starego rodu trwała jednakże krótko; spadła na miasteczko jak ulewny deszcz i równie szybko wyschła. Zawsze się cieszono w Zapiecku, ile razy na świat przyszedł nowy obywatel, gdyż Zapiecek zwiększał się i zyskiwał na potędze; dotąd jednak rodziły się tam dzieci grzeczne i ciche, o których nic nie było wiadomo aż do czasu, kiedy podrosły i zaczęły brać krzykliwy udział w życiu miasteczka. Teraz jednak stało się coś nadzwyczajnego: od razu urodzili się dwaj chłopcy i natychmiast po przyjściu na świat rozpoczęli taki wrzask, że całe miasteczko porwało się na nogi; wystraszeni ludzie wybiegali na jedyną ulicę wypytując się nawzajem, czy się gdzie nie pali. Burmistrz w jednym bucie, zatroskany o los miasteczka, w którym zawsze było cicho i spokojnie, nie wiedział, co począć i jaką znaleźć radę, bo krzyk wzmagał się i stawał się przeraźliwy. Młodym obywatelom nie podobało się widać w Zapiecku, więc darli się wniebogłosy bez rozumnej przyczyny. Nikt w całym miasteczku nie mógł zmrużyć oka. Uradzono więc naprędce, aby burmistrz, który u wszystkich zażywał wielkiej powagi, poszedł do domu szczęśliwych rodziców i — prośbą czy groźbą — zmusił nowo urodzonych mieszkańców do ciszy i spokoju. Rada jednakże była na nic, gdyż młodzi obywatele nie umieli jeszcze mówić ani nie rozumieli ludzkiej mowy. Mógł więc dostojny burmistrz narazić jedynie swoją godność, gdyby go nie usłuchali.

Tymczasem stały się rzeczy tak dziwne, że cały Zapiecek osłupiał, jak daleko bowiem sięga pamięć ludzka, nie wydarzyło się tam nic podobnego. Oto pies Łapserdak, najłagodniejszy z psów, który spał sobie smacznie i od tygodnia nie otwierał oczu, wiedząc, że nic ciekawego nie zobaczy, pies, który od wielu, wielu lat nie wydawał z siebie głosu, przebudził się nagle, słuchał przez chwilę przeraźliwego wrzasku nowych mieszkańców, po czym nagle najeżył się i zaczai wyć tak głucho i takim głosem pełnym płaczu, że ludziom włosy stawały na głowach.

Na cały Zapiecek padł lęk i przerażenie. Niejedno już się zdarzyło w Zapiecku za życia Łapserdaka, ludzie rodzili się i umierali, wybuchł pożar, a raz nawet, podczas dżdżystej wiosny, wylał strumień. Były to sprawy wielkiej wagi i mrożące krew w żyłach, Łapserdak jednak, jak gdyby wiedział, że wszystko na świecie przemija, nie przerywał nawet swojego snu i trwał w spokojnej i mądrej zadumie. Teraz jednak, jak gdyby stało się największe z nieszczęść, zawył i mimo mądrych perswazji przelękłych ludzi nie chciał się uciszyć. Psy są to stworzenia rozumne i nigdy nie robią niczego bez należytego powodu. Łapserdak zaś był niemal filozofem, bo wiele długich lat przemyślał w wielkim milczeniu, nie dziw więc, że przerazili się wszyscy.

— Nic dobrego z tego nie wyniknie! — rzekł burmistrz ponuro. — Zły to jest znak!

— Łapserdak wie, co robi — mówili ludzie.

Nie mieli jeszcze czasu, aby się zastanowić nad niepojętym wzruszeniem mądrego psa, gdy nagle ujrzeli jedynego w Zapiecku barana, który zdradzał wyraźne objawy obłąkania. Wyrwawszy się ze swej stajenki cwałował przez całe miasto jak przerażony koń, przeraźliwym bekiem napełniając powietrze. Rzucili się ludzie, aby chwycić za rogi szaleńca i powstrzymać go w nierozumnym pędzie, baran jednak, choć bardzo stary i pozbawiony sił, roztrącił wszystkich, wywrócił samego burmistrza i pognał przed siebie. Byłby tak biegł do końca świata, z przerażeniem w wyłupiastych oczach, gdyby, nie widząc niczego w oślepłym zapamiętaniu, nie był wpadł na szeroką jedną kobiecinę. Wedle powszechnej mody w Zapiecku miała ona na sobie siedem kiecek, w które się dziki baran tak zaplątał, że legł w bezsile. Wtedy rzuciło się na niego coś czterdziestu chudych mieszkańców i z wielkim związali go wysiłkiem.

Strasznych rzeczy dokazywał również kogut. Piał, choć to nie była pora na pianie, grzebał nogami ziemię, a nie umiejąc latać, kręcił się w kółko w jakimś opętanym tańcu. Ludzie patrzyli z przerażonym zdumieniem, najgorsze sobie z tego wszystkiego wróżąc rzeczy.

Ale był to dopiero początek. Narodziny dwóch bliźniaków stały się jakimś przeraźliwym zdarzeniem, gdyż nie tylko ludzie okazywali niepokój, nie tylko poczciwe zwierzęta l postradały z niewytłumaczonego strachu wielki swój i sędziwy rozum, ale nawet i natura sama wzięła udział w ogólnym zamieszaniu. Ni stąd, ni zowąd wśród pogodnej nocy zerwał się wiatr i jak przed niedawnym czasem obłąkany baran, tak teraz wiatr, który spał w łożysku wyschniętego strumienia, porwał się z krzykiem ze snu i zaczął uganiać po Zapiecku. W nierozumnym szaleństwie chwycił za włosy cztery biedne drzewa i zaczął je nielitościwie tarmosić, aż zaczęły drżeć ze strachu i płakać rzewnie.

Wśród liści słychać było wyraźnie płacz i błaganie o litość. Wtedy wiatr, jakby nie wiedział, co czyni, wypuścił je z kosmatych rąk i zawodząc piskliwie, zaczął biegać wśród domów i niecierpliwie odrywał zamknięte okiennice, jakby chcąc zobaczyć, skąd pochodzi ten przeraźliwy krzyk dziecięcy, który go obudził? Zrobił się wrzask i koniec świata: ludzie krzyczeli, pies wył, skrępowany baran beczał, kogut szalał i tańczył, wiatr gwizdał, drzewa płakały, a na dobitek, zwabione tym hałasem, przyleciały gdzieś z krańca widnokręgu chmury i myśląc zapewne, że w Zapiecku wybuchł pożar, puściły deszcz. Ludzie pochowali się po domach i nie mogąc zmrużyć oka, rozważali, co by to wszystko znaczyło? Kiedy się narodzi królowi syn, wtedy strzelają z armat, ale nawet wtedy psy nie wyją i koguty nie tańczą, a barana mało to zdarzenie obchodzi. Nigdy się natomiast nie zdarzyło, aby z tego drobnego powodu, jak narodziny dwóch synów u biednego człowieka, srożyła się natura. Słusznie więc zatrwożyło się całe miasteczko, bo wszystkie te przeraźliwe zdarzenia oznaczały, że narodziny tych dwóch chłopców zapowiadają smutne rzeczy. Dobre kobiety w Zapiecku orzekły, że to będą dwa potwory albo straszliwi z nich wyrosną zbóje. Tymczasem dwaj nasi obywatele, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co się zdarzyło z ich powodu, czynili w dalszym ciągu piekielny wrzask.

Toteż rano, kiedy w pogodny dzień ludzie się stają bardziej odważni, wszyscy mieszkańcy Zapiecka udali się w wielkiej pielgrzymce pod dom poczciwych ludzi, aby się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje? Pies już nie wył, ale czuwał z najeżoną sierścią, baran stał ogłupiały nie tknąwszy jedzenia, co oznaczało u niego najwyższą rozpacz, a kogut po całonocnym tańcu leżał bez siły i łypał oczyma. Gromada ludzi, z burmistrzem na czele, zbliżała się ostrożnie do siedziby noworodków; pod pułapem tego mizernego domku gnieździły się jaskółki, ale okazało się, że tej nocy uciekły nie wiadomo dokąd.

Nikt się temu bynajmniej nie dziwił, bo baran jest większy od jaskółki, a także chciał uciec z miasteczka.

W domku było spokojnie.

— Pewnie śpią — rzekł szeptem burmistrz. — Zachowujcie się cicho, dobrzy ludzie, aby ich nie zbudzić.

Wszyscy mieszkańcy stąpali przeto cichutko, a jeden, bardzo odważny, leciutko poskrobał we drzwi, aby wywołać ojca głośnych dzieci. Po chwili zjawił się on na progu, bardzo blady i z zatroskaną twarzą.

— Co się u was dzieje, panie bracie? — zapytał cicho burmistrz.

— Źle się dzieje — rzekł ojciec — mam wprawdzie dwóch synów, ale nie wiem, co to z tego będzie. Mają bardzo donośne głosy…

— Tośmy słyszeli — rzekł burmistrz — ale dlaczego tak krzyczeli?

— Nikt nie uwierzy dlaczego. Ja sam nie mogłem uwierzyć. Tak są do siebie podobni, że własna matka nie może ich odróżnić, więc jednemu przywiązaliśmy do nogi czerwoną wstążeczkę, a drugiemu białą. Wtedy ten, co dostał białą, rozgniewał się i chciał zerwać bratu czerwoną, bo mu się, widać, bardziej podobała, a tamten nie chciał oddać. Powstał z tego powodu taki krzyk i rwetes, że nie było innej rady, tylko zdjęliśmy im tasiemki, aby nie było awantury. Matka płacze, bo się boi, że w rodzinie będzie niezgoda.

— Dziwne rzeczy. A teraz śpią?

— Wcale nie śpią, tylko jeden patrzy nieustannie na drugiego i uważa, czy ten drugi nie dostał czegoś, czego on nie ma.

— A czy ładne chłopaki?

— Pożal się Boże! Oczy mają bardzo mądre, ale bardzo przystojni nie są. Jeden i drugi ma na twarzy piegi, że wyglądają jak nakrapiane jaja.

Jeszcze nie skończył mówić, gdy znowu przeraźliwy krzyk rozległ się w domku.

Ojciec wbiegł szybko do izdebki, a po chwili wybiegł bardzo zatroskany.

— Co im się stało? — pytali ludzie dokoła.

— Biją się! — rzekł ojciec z rozpaczą.

— Biją się? To niemożliwe!

— Kto chce, niech zobaczy. Jeden chwycił drugiego za nos, a tamten, choć przecie nie ma jeszcze czym, usiłuje mu odgryźć ucho. O, nieszczęście! Co robić, panie burmistrzu?

— W imię Ojca i Syna! — zawołał burmistrz — nikt jeszcze nigdy nie pobił się w naszym sławnym i spokojnym mieście. O co im poszło?

— Nie wiem, ale matka mówi, że jeden się drugiemu wykrzywił, ale nie wiadomo który któremu, bo wszystko robią podobnie i równocześnie. O, o, jak krzyczą!

Burmistrz zamyślił się głęboko, potem rzekł smutno:

— A jednak baran miał rację, choć niby głupio wygląda. Marny będzie jego los, kiedy ci dwaj podrosną.

— Pies też wiedział, czemu smutno wył! — rzekli ludzie.

— Czy można ich zobaczyć? — zapytał burmistrz.

— Niech pan burmistrz wejdzie — odpowiedział poczciwy człowiek — ale tylko ostrożnie…

Burmistrz, który już stawiał nogę w bucie na progu, zatrzymał się.

— Dlaczego ostrożnie?

— Czy ja wiem? Na oko są to niemowlęta, ale ponieważ znam ich od wczoraj, więc się boję, czy im przypadkiem nie przyjdzie do głowy, aby obrazić dostojną osobę. Nigdy bym sobie tego nie darował, zacny panie burmistrzu!

— A cóż oni mogą takiego zrobić?

— Tego ja nie wiem — odrzekł nieszczęśliwy ojciec — ale to nie są zwyczajne dzieci.

— Zwyczajne czy niezwyczajne, ale ja jestem burmistrzem i urzędową osobą. Proszę im to powiedzieć.

— Jakże ja im powiem, kiedy nie rozumieją?

— Wszystko jedno! Jeżeli potrafią się czubić, to już oni

zrozumieją!

Stało się w istocie coś niesłychanego. Setki ludzi było przy tym i mogą zaświadczyć. Ojciec zwrócił się tam, skąd słychać było nieustanny wrzask, i zawołał głośno:

— Hej, dzieci, uciszcie się, pan burmistrz idzie!

W tej chwili, jak na komendę, chłopaki przerwały krzyk i ucichły. Ludzie się zdumieli, pomyślawszy, że ich burmistrz jest tak wspaniałą i dostojną osobą, iż nawet nierozumne, choć złośliwe stworzenia potrafią uszanować jego godność. Wszedł on do izby bardzo chmurny, powitał biedną matkę obu zabijaków, po czym skierował na nich groźny wzrok. Patrzył na nich długo, ujrzawszy dwóch maleńkich urwipołciów z jarzącymi oczyma, straszliwie piegowatych i okropnie brzydkich. Powoli jednak zaczął się mienić na dostojnej twarzy i czerwienić z wielkiego gniewu; dumny w pierwszej chwili, że jego osoba przeraziła tych nieznośnych chłopaków, ujrzał w tej chwili, że był to z ich strony niegodny podstęp. Leżąc na poduszkach przekrzywili śmiesznie głowy, a jeden trącał drugiego, jakby mu chciał zwrócić na coś uwagę. Nagle najwyraźniej zaczęli się śmiać, skierowawszy spojrzenie na nogi burmistrza, z których jedna była we wspaniały odziana but, a druga owinięta w stary worek. Obaj podnieśli w górę nogi na znak wielkiej radości i trzęśli nimi z nadmiernej uciechy.

Burmistrz, ujrzawszy, że się z niego te straszne dzieci natrząsają, wybiegł czerwony z gniewu i wołał:

— To są małe diabły, a nie dzieci!

Kiedy zebranym mieszkańcom Zapiecka opowiedział o wszystkim, ludzie zaczęli załamywać ręce.

— Boże — mówili — co z tego wyrośnie?

— A co robi ich matka? — pytały zatrwożone kobiety.

— Płacze! — rzekł burmistrz smutno — matka zawsze płacze, kiedy ma takie dzieci. Oj, będzie ona miała z nimi ciężki .los!

Wszyscy zaczęli bardzo wzdychać, pomyślawszy, ile utrapień mają matki, jeśli dzieci są złe i nieznośne. Na całe miasteczko padł z tego powodu wielki smutek, bo wszyscy ludzie byli tu dobrzy i łagodni, a nikt jeszcze dotąd nie śmiał się z tego ogromnego nieszczęścia, które spotkało burmistrza, gdyż nie mógł zdobyć buta na lewą nogę. Litując się przeto nad rodzicami tych dziwnych chłopaków, zwołano wielką radę i uradzono, aby ich ochrzcić jak najprędzej.

Cały tydzień minął, zanim się to mogło stać. Przez ten czas jednak miasteczko było w ciągłym niepokoju, gdyż wciąż się w nim nieludzki rozlegał wrzask. Wszyscy wiedzieli, że ci dwaj malcy wiedli z sobą srogie walki o byle co i o każdej porze.

Powyrywali sobie tych niewiele włosów, które każde małe dziecko ma na głowie, bili się o miejsce na poduszce, czasem zaś, kiedy się im krzyk uprzykrzył, zachowywali się wprawdzie cicho, ale patrzyli na siebie spode łba i jeden drugiego pilnował, aby go drugi z nagła nie uderzył w brzuch albo żeby palca nie wraził w oko. Biedna matka wciąż płakała, nie znajdując żadnej rady. Przemawiała do nich słodko, całowała i pieściła, ale wszystko to było na nic. Ojciec czasem krzyknął w gniewie, ale ,wtedy zaczynali wrzask jeszcze przeraźliwszy, jakby chcieli oznajmić całemu światu, że się im okropna dzieje krzywda.

Wreszcie zaniesiono ich do kościoła. Ludzie zauważyli, że kiedy ich po raz pierwszy wyniesiono na świat boży, ukrył się gdzieś poczciwy pies, schował się nieszczęśliwy kogut, a barana nikt nie mógł znaleźć. Za to wszyscy mieszkańcy miasteczka wylegli, aby zobaczyć na własne oczy tych straszliwych chłopaków. Byli oni w złych humorach, bo ich związano w powijaki, i to bardzo mocno, tak że nie mogli ruszyć ani ręką, ani nogą, inaczej bowiem nie można było być pewnym, czy nie uciekną od drzwi kościoła. Wprawdzie dzieci w tym wieku nie umieją chodzić, ale to nie były zwyczajne dzieci.

Za to w samym kościele zaczęła się awantura. Zanim z plebanii przyszedł ksiądz, strasznie dobry i święty człowiek, zastanawiali się rodzice w zakrystii, jakie im nadać imiona. Widać było, że chłopcy przysłuchują się pilnie i wyciągają uszy.

Ojciec rzekł:

— Jeden niech będzie Antoni, a drugi Kalasanty. Chłopcy w krzyk.

— Widać, że się im te śliczne imiona nie podobają — rzekła cicho matka, mocno zatroskana. — Więc może Bonawentura i Pantalemon?

Okropny wrzask rozległ się w cichej zakrystii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin