Pronzato Alessandro - Niewygodne Ewangelie.doc

(1203 KB) Pobierz
ALESSANDRO PRONZATO

ALESSANDRO PRONZATO

NIEWYGODNE EwaNGELIE

"W drodze"

Poznań 1994

 

 

przełożyła Anna Gryczyńska

 

Tytuł oryginału Yangeli scomodi

(c) 1983 by Piero Gribaudi Editore 15 •' Edizione riveduta e ampliata

(c) Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo "W drodze", 1990

Projekt okładki i stron tytułowych Mirosław Adamczyk

Nihii obstat

Poznań, dnia 20 lipca 1989 roku i 9 lutego 1990 roku

ks. doc. dr hab. Marian Wolniewicz, cenzor

Imprimatur

Poznań, dnia 9 lutego 1990 roku

ks. bp Zdzisław Fortuniak, wikariusz generalny

ISBN 83-7033-004-5

"W drodze"

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów

61-716 Poznań, ul. Kościuszki 99

tel. 52-39-62; tel./fax 52-88-58

 

DZIĘKUJĘ ZA KŁOPOT

(WYZNANIE SPÓŹNIONEGO CZYTELNIKA)

Gdybym powiedział, że nie chce mi się wierzyć, że jestem zaskoczony drogą, jaką Niewygodne Ewangelie przebyty od października 1967 roku, wielu nie uwierzyłoby mi i przypisało grzeszną pokorę.

A jednak tak jest.

Te stronice, zrodzone w ciągu lata, kiedy to zostałem wysiedlony z mojego pokoju i zmuszony do pracy pod gołym niebem, pośród świerków, mając do dyspozycji tylko notes, pióro i Ewangelię - zawsze stanowiły dla mnie powód do zdumienia.

Nigdy nie potrafiłem sobie wytłumaczyć ich sukcesu (używam tego słowa bez zakłopotania, jako że grzech pokory już popełniłem i wobec tego będę brnąć dalej).

Po złożeniu Niewygodnych Ewangelii - bez nadmiernych złudzeń - na biurku Wydawcy, nigdy ich nie przeczytałem ponownie. Pojawiają się na moim stole różne tłumaczenia: na język niemiecki, portugalski, japoński, hiszpański (w języku kastylijskim wznowienia są równie liczne jak w języku włoskim, a to między innymi dzięki Ameryce Południowej).

Otrzymuję listy utrzymane we wszystkich możliwych tonacjach, od ślepego entuzjazmu aż do najwulgarniej szych wymyślań, od anonimowych podziękowań po równie anonimowe przekleństwa. (Pewna dość pobożna osoba życzyła mi "po bratersku", bym skończył usmażony albo utopiony w substancji, której nie mogę wymienić, w ostatnim kręgu piekła). Żadna inna książka nie przyniosła mi tak ogromnej korespondencji od czytelników z najróżniejszych części świata.

Stanowiło to dla mnie pocieszające potwierdzenie opinii, że książki rozchodzą się nie wtedy, gdy wyrażają się o nich pochlebnie krytycy lub gdy są reklamowane na ekranach telewizyjnych czy też wymieniane w bezwartościowych ankietach, ale wyłącznie wtedy, gdy wprowadzają je w obieg najbardziej przekonani czytelnicy.

W każdym razie nigdy nie zdobyłem się na powtórne odczytanie tego "szczęśliwego" tomu. Nawet wtedy, gdy pewien mądry kanonik, w konfesjonale bardzo sławnej bazyliki, nie [znając tożsamości penitenta, polecił mi (albo nałożył jako pokutę?) lekturę tej książki. Nawet wtedy, gdy pewien czcigod-

 

ny kardynał zaczepił mnie u progu Spiżowej Bramy i pod groźnym spojrzeniem Szwajcara-halabardnika wypominał mi gniewnie jakieś błędy, polecając, bym niektóre rozdziały oczyścił. Nic nie zrobiłem, nie poszedłem nawet skontrolować owego corpus delicti, tym bardziej że nie było żadnej groźby interwencji ze strony Świętego Oficjum ani szwajcarskiej halabardy.

Nie zmusiły mnie też do ponownego wzięcia do ręki tej książki, uznanej za nadmiernie niewygodną, czcigodne siostry, które pewnego wieczoru w Wielkim Poście spaliły ją na dziedzińcu swego zamożnego klasztoru nie zapraszając mnie do wzięcia w tym udziału. (Kto kupuje książkę, nabywa również prawo do spalenia jej, choć może tajemnym życzeniem byłoby raczej wepchnięcie na stos autora...)

Teraz, gdy mam uroczyście obchodzić piętnaste wydanie książki w nowej szacie (do którego sam się przyczyniłem dając • zdjęcie na okładkę: zależy mi bowiem na sławie nie byle jakiego fotografa), Wydawca skłonił mnie wreszcie do ponownego przeczytania tekstu. Mam nadzieję, że może i on zrobi to przy następnym wydaniu,

Było to doświadczenie dość zaskakujące. Sądziłem, że wypadnie mi wstydzić się bardziej. Przekonałem się, że takie "dzikie" podejście do Ewangelii - bezbronne, bez doświadczenia, z wysokim współczynnikiem prostoty, z zielonym światłem dla serca i intuicji, zachowuje rację bytu również dzisiaj, szczególnie w zestawieniu z niektórymi komentarzami "mrożącymi" swym formalizmem i erudycją nazbyt może ostentacyjną.

Rozumiem, dlaczego czytelnik chętniej wybacza pewien nadmiar emocji niż chytrą nienaganność typu intelektualnego. Dużo lepiej jest podjąć ryzyko, wyjść na zewnątrz, niż ukrywać się za niezliczonymi liśćmi figowymi uczonych cytatów, kilometrowych bibliografii i rozwlekłych przepisów, które prowadzą do zasłonięcia nie tylko autora, ale i samego Słowa.

Osobiście pojmuję pisanie jako trud ogołacania się (tak, ogołacam się również z książek, które sumiennie czytam, i tekstów, które studiuję). Jest to jedyna forma ubóstwa, jaką praktykuję. Natomiast wielu autorów, nim weźmie do ręki pióro, ubiera się w całą bibliotekę z kurzem włącznie. Rzecz gustu.

A przecież to czytelnicy decydują ostatecznie, czy lepiej zaufać komuś, kto ujawnia się bezbronny i nieosłonięty, czy też komuś ukrytemu w kokonie, niczym żyjąca mumia (...).

Tak czy inaczej, wniosłem nieliczne poprawki, wykreśliłem niewiele linijek. W zamian dodałem kilka stron, wręcz kilka

 

rozdziałów wziętych w większości z mojego ostatniego komentarza do Ewangelii św. Marka*.

Uznałem za słuszne uzupełnić przede wszystkim teksty, które wykazują powiązanie kultu z życiem, Kościoła z drogą, modlitwy z troską o bliźniego, pobożności ze sprawiedliwością.

Ewangelia bowiem okazuje się niewygodna właśnie dlatego, że trzeba uwzględnić te powiązania. Jeśliby chodziło wyłącznie o załatwienie własnych spraw z Bogiem, nie napisałbym Niewygodnych Ewangelii.

Chrystus ze swym orędziem jest niewygodny właśnie dlatego, że nie można o Nim powiedzieć wszystkiego z ambony.

Mam nadzieję, że niczego nie popsułem, a wprowadziłem trochę nowości, które usprawiedliwiają nową szatę typograficzną. Nie mogę powiedzieć, że chodzi o nową książkę. Nie wiem nawet, czy powinienem tego sobie życzyć. Ograniczam się do wyznania, że przeczytawszy ją z opóźnieniem, po 15 latach od narodzin, odnalazłem siebie dość łatwo, a niektóre fragmenty mnie samego zmusiły do rachunku sumienia.

Fakt, że "rozpoznaję" siebie w książce sprzed tylu lat, może dowodzić, że nie posunąłem się wystarczająco naprzód. Albo że wręcz zachorowałem na starość. Nawet w najgorszym wypadku uważam jednak, że niewygoda Ewangelii stanowi skuteczną terapię przeciwko arteriosklerozie.

Serdecznie dziękuję czytelnikom (również tym którzy, być może, dopiero będą czytać tę książkę). Gdyby ich nie było, prawdopodobnie uległbym perswazjom pewnych "ekspertów", że Ewangelia nie powinna przeszkadzać. I postarzałbym się przynajmniej o 15 lat wcześniej.

Dziękuję więc za kłopot, jaki zgodzili się przyjąć.

I za ten, którym mnie obdarzyli.

ALESSANDRO PRONZATO

* Un cristiano comincia a leggere U Yangelo di Marca, Gribaudi Editore, Torino.

 

UCZMY SIĘ SMUTKU BOŻEGO NARODZENIA

Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęta Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. (Łk 2,6-7)

Wszystkiego trzy linijki. Aby opowiedzieć nam o najbardziej niezwykłym wydarzeniu w dziejach świata, Łukaszowi wystarczają trzy linijki. Bóg przychodzi, by "rozbić własny namiot pośród nas", a Ewangelista opowiada nam o tym w trzech linijkach. Zapewne jego pióro musiało zmagać się z pokusą powiedzenia więcej.

Trzy linijki na początku strony. A więc cała kartka biała. A my spieszymy się, by wysmarować ją naszymi słowami.

Może się to wydawać dziwne, że serię rozważań o "niewygodnych Ewangeliach" rozpoczynamy od opowieści o Narodzeniu, która zdaje się dopuszczać wyłącznie czułość, słodycz i myśli najbardziej pocieszające.

Jednak właśnie te trzy Łukaszowe linijki, jeżeli uda się nam oczyścić je z mgieł podejrzanego sentymentalizmu, okazują się straszliwie niewygodne. Stanowią bowiem rzeczywiście bezlitosne potępienie naszego Bożego Narodzenia, nadętego retoryką, wypchanego lukrowała poezją, bogatego w różnokolorowe świecidełka i tanie wzruszenia.

Trzy linijki. Tymczasem my rozpisaliśmy olbrzymi, nie kończący się scenariusz, naładowany pospolitością. Wylaliśmy na niego całe tony sentymentalizmów, ludowych obyczajów, tandety i kiczu.

Boże Narodzenie jako pretekst. Pretekst, aby dać upust wenie poetyckiej (raczej pośledniego gatunku), aby nadać połysku naszej religijności, aby odkurzyć nasz mundur chrześcijański, by uporządkować nasze kontakty z biednymi, może poprzez podanie im wieczerzy wigilijnej, jednym słowem, by upewnić się, że jesteśmy ludźmi przyzwoitymi. |  Pretekst, by wejść na scenę i odegrać raz w roku rolę człowieka dobrego. Tak, pozwalamy sobie wręcz na luksus uznania l siebie za ludzi dobrych. Raz w roku.

| Zepsuliśmy Boże Narodzenie. Oto wszystko. Dopuściliśmy się sabotażu wobec prostoty tych trzech linijek. Nasze bogate Boże Narodzenie doprowadziło do zubożenia prawdziwego Bożego Narodzenia...

 

Gdy głęboka cisza zalegała wszystko,

a noc w swoim biegu dosięgała polowy,

wszechmocne Twe Słowo z nieba, z królewskiej stolicy...

jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi.

(Mdr 18,14-15)

Cisza jest naturalnym otoczeniem dla zejścia Słowa na ziemię. A my postanowiliśmy przerwać tę krępującą nas ciszę wystrzeleniem milionów korków szampana.

Czy jednak Chrystus dlatego zstąpił z nieba, byśmy mogli poczuć się ludźmi przyzwoitymi? Abyśmy opychali się piernikami? Abyśmy pochłaniali rzeki szampana? Abyśmy wzruszali się słysząc grających dudziarzy? Abyśmy radowali się z przekreślenia prostoty Jego przyjścia do nas?

BOŻE NARODZENIE "ZNIEWOLONE"

"...I położyła Je w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie" (Łk 2,7).

Później powie: "Pukajcie, a będzie wam otworzone". Jednak dla Jego Matki, która nosiła Go w swym łonie, drzwi pozostawały zatrzaśnięte, a ludzie za nimi, zamknięci w fortecy swego egoizmu, byli zdecydowani nie ustąpić skrawka podłogi.

Nie było dla Niego miejsca. Musi więc urodzić się za miastem. Tak samo, jak potem będzie za miastem umierał.

Uważamy za swój obowiązek oburzać się na tych, którzy zatrzasnęli przed Nim drzwi.

Może to być jednak fałszywe oburzenie. Może to być wygodne alibi.

W rzeczywistości my sami czynimy coś gorszego. Nauczyliśmy się dobrych manier i budzi w nas odrazę gest pozostawienia Go za drzwiami; jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi. Nie to, co ci prostacy...

Nie zostawiamy Go na dworze. Przeczuwamy niebezpieczeństwo, dostrzegamy Jego niepokojącą obecność, rozumiemy, że musimy bronić się przed Nim. Jednak nie pozostawiamy Go na dworze. Odwołujemy się do dobrych manier, stosujemy subtelne wybiegi dyplomatyczne, aby uczynić Go "nieszkodliwym ".

"Zniewalamy" Boże Narodzenie. W swoim działaniu jesteśmy bardziej perfidni niż ci, którzy pozostawiają Go na zewnątrz.

W jaki sposób to czynimy?

Otóż Chrystus pragnie przynieść nam światło.

10

 

Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielka;

nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło. (Iz 9,1)

A światłość w ciemności świeci. (J 1,5)

Jednak my zdaliśmy sobie zaraz sprawę, że jest to światło niewygodne, niedyskretne, które szpera we wszystkich zakątkach, które obnaża wszystkie nasze nędze, niedostatki, podłości.

Jest to światło, które nie chce być tylko ornamentem, ale które zobowiązuje, żąda zmiany kursu naszego życia. Jest to światło bezlitosne, męczące, prowokujące. A my, aby nie dać się zwyciężyć przez to światło, aby mu się nie podporządkować, wolimy z nim konkurować. Przeciwstawiamy mu nasze śmieszne kolorowe lampiony, a w końcu dziecinnym gestem zakrywamy rękoma oczy, aby obronić się przed światłem, które wdarło się do stajni betlejemskiej. Zamknięte dłonie przed oczyma albo kolorowe lampiony:

oto w jaki sposób udaje się nam zneutralizować światło.

Chrystus przyszedł, by podarować nam radość. Anioł powiedział do pasterzy: "Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu" (Łk 2,10).

Radość, gdyż posiadamy Boga, który zajmuje się człowiekiem, który zstępuje do człowieka, który staje się kimś bliskim dla człowieka, który staje się człowiekiem. Bóg, który staje na drodze człowieka, by iść z nim razem, by dzielić z nim zmartwienia, nędze, łzy, lęki, nadzieje. Bóg, który przychodzi, by

przynieść zbawienie. Dla wszystkich. Bóg, który objawia się jako miłosierdzie.

Radość, gdyż dla człowieka otwiera się możliwość, która mogła wydać się szalona. "Bóg stał się człowiekiem, by człowiek mógł stać się Bogiem". Na dobrą sprawę, można oszaleć z radości.

A my tymczasem odmawiamy przyjęcia radości. Chrystus przyszedł, by przynieść szczęście przewyższające wszystkie horyzonty ziemskie. A my uznajemy Go za intruza. Za osobę przeszkadzającą w zabawie. Za nieprzyjaciela radości. Wydaje się nam, że przychodzi ukraść nam ziemię, że przychodzi zatruć nam nasz "ziemski pokarm", w którym zatapiamy zęby i paznokcie.

Radość? Niech pozwoli nam w spokoju delektować się naszymi małymi radościami ludzkimi, zabarykadować się w legowisku własnego spokojnego egoizmu...

11

 

Chrystus przynosi nam swój dar. Więcej: nie przynosi nam darów, ale sam staje się darem. Darem prawdziwym.

A my udajemy, że nie zauważamy nawet daru. Zresztą jesteśmy zbyt zajęci rozpakowywaniem naszych małych podarków.

I tak unicestwiamy Dar pod górą kolorowego papieru, zabawek, drobiazgów, bezużytecznej galanterii.

W ten sposób operacja udała się. Udało się nam "zablokować" Boże Narodzenie. Dobrymi manierami.

TRZEBA ..UWOLNIĆ" BOŻE NARODZENIE

Za wszelką cenę musimy "uwolnić" Boże Narodzenie. Biada, jeżeli tego nie zrobimy. Jest to naszym posłannictwem.

Naszym zadaniem jest przemienić się w światło, by to światło przeniknęło nas mocno, by nas przemieniło, by uczyniło nas przezroczystymi. By ludzie mogli je kontemplować w nas i by byli nim olśnieni, by odczuli cały jego urok i oparli

się pokusie zamykania oczu.

Trzeba przemienić siebie w radość. Nie być odpychającymi, swarliwymi, surowymi i odstraszającymi stróżami prawdy i moralności. Nie mamy być strażnikami, policjantami, ale świadkami radości. Mamy umożliwić zrozumienie prawdy, że posłanie Chrystusa jest posłaniem zbawienia, a nie potępienia. Orędziem wyzwolenia, a nie ucisku. Orędziem radości, a nie smutku.

Trzeba przemienić siebie w dar. Na Boże Narodzenie ludzie obdarowują się nawzajem. Góry podarków, tony ozdobnego papieru, kilometry złotego sznurka, kartki z życzeniami wielkie jak prześcieradła. Wydaje się nam, że w ten sposób rewanżujemy się osobom, którym coś zawdzięczamy. To jednak zbyt łatwe, zbyt wygodne. Jako chrześcijanie mamy obowiązek nie tyle obdarowywać, ile sami przemieniać się w dar. Czynić tak, by zawsze nasze życie było bezgraniczym darem. Dla wszystkich. Wszyscy bowiem ludzie są naszymi wierzycielami. Każdy z nas jest dłużnikiem wobec wszystkich innych.

Przede wszystkim musimy mieć odwagę przyjrzeć się sobie w tych trzech Łukaszowych linijkach. Odzyskać ich prostotę. Odrzucić nasze rozdęte i skomplikowane Boże Narodzenie, aby odkryć na nowo to autentyczne. By ubogacić się jego ubóstwem.

Może bardziej niż radości musimy nauczyć się smutku Bożego Narodzenia. I wyrzutów sumienia, że je popsuliśmy.

"W oczach Tego, który nie brzydzi się stać jednym z nas, jesteśmy biednymi grzesznikami, którzy nawet z Bożego Narodzenia, obok radości płynącej z odkupienia, wynoszą nieskończony smutek, że nie są jeszcze chrześcijanami" (P. Mazzolari).

 

POPSUTY ŻŁÓBEK

W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocą nad swoją trzodą. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwalą Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. Lecz anioł rzekł do nich: "Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielka, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie". I nagłe przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania". Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: "Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił". Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wystawiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane. (Łk 2,8-20)

PIERWSZA LITURGIA KOŚCIOŁA UBOGICH

Przyszedł na ziemię. Nie wybrał drogi dyplomatycznej. Nie powiadomił wielkich. Nie uprzedził możnych. Nie dał znać kapłanom. Pominął hierarchię. Nie zwołał konferencji prasowej, by oznajmić o tym sensacyjnym wydarzeniu.

A przecież bardzo chciał, by o tym wiedziano. Ktoś miał prawo dowiedzieć się jako pierwszy.

Posłał więc swoich wysłanników do pasterzy, którzy koczowali na polu, strzegąc stada.

Jezus urodził się nie tylko jako ubogie dziecko, ale także jako mały koczownik. I pragnie przed wszystkimi innymi objawić się grupie koczowników, którzy żyją na granicy życia cywilizowanego. Pasterze żyją na marginesie społeczeństwa, również na marginesie religii. "Ludzie pobożni", faryzeusze, patrzą na nich krzywo, gdyż są oni niewykształceni i dlatego nie mogą znać Prawa, są więc poza religią, są skazani na potępienie.

Aniołowie zwiastują Chrystusa właśnie tym "wyłączonym". Co za gafa! Co za lekceważenie kolejności! Wydaje się, że Je-

13

 

zus od samego początku zaprowadza zmiany. Jasno daje nam do zrozumienia, że nasza tabela kolejności nie odpowiada Jego tabeli, że następują przesunięcia, wręcz odwrócenie. Nie oczekujemy od Niego przestrzegania "drogi służbowej", zachowania naszych ceremoniałów, szacunku dla naszych przywilejów. On widzi wszystko odwrócone. Wielcy w jego oczach są mali. Ostatni są pierwszymi. Wyłączeni mają szczególne przywileje.

Właśnie epizod z pasterzami rozpoczyna serię niepokojących i zaskakujących wydarzeń ewangelicznych. Nowina chrześcijańska zostaje zwiastowana, oddana na własność tym, którzy znajdują się "na zewnątrz". A dla tych, którzy są "wewnątrz", którzy należą do instytucji, to dziwne postępowanie Pana pozostanie niezrozumiałe *.

Mędrcy przychodzą z zewnątrz. A Herod, który należy do instytucji, od tych cudzoziemców dowie się o narodzinach "Króla żydowskiego".

Jezus będzie miał dwunastu przyjaciół, pierwszych zwierzchników swego Kościoła. Jednak to nie apostołowie będą nieśli krzyż, ale człowiek, który przychodzi z zewnątrz: Szymon

z Cyreny.

Chrystus objawi się jako Mesjasz kobiecie z Samarii, kobiecie, która nie należy do narodu żydowskiego, kobiecie wykluczonej z obietnicy, kobiecie, która przychodzi z zewnątrz i której prowadzenie się nie jest z pewnością przykładne.

Żywej ilustracji "nowego przykazania" nie dostarczy kapłan ani lewita, ale przybysz z zewnątrz, wyklęty Samarytanin.

"A pierwszym wstępującym do nieba z Chrystusem, pierwszym świętym chrześcijaninem jest zabójca, który nigdy nie słyszał o Chrystusie".

Do pasterzy więc należy pierwszeństwo absolutne. Nie oddają go nikomu. "Mówili nawzajem do siebie: «Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co tam się zdarzyło i o czym nam Pan

oznajmił

"Wyłączeni" zostają dopuszczeni do kontemplacji, do wzięcia w posiadanie Boga, który stał się Ciałem.

"Pasterze, którzy przychodzą, są Kościołem ubogich. Spotkanie Chrystusa, który nie mówi nic, z pasterzami, którzy mówią niewiele, jest pierwszą liturgią Kościoła ubogich" (U. Vivarelli).

* Inspiracją dla tych refleksji był fragment z książki Fabrizio Fabbriniego, Giuda ii prediietto. La Locusta.

14

 

A my? Cóż, nam - pierwszym, uprzywilejowanym - nie pozostaje nic innego, jak usunąć się na bok i pozwolić przejść tym ostatnim, wykluczonym.

Będziemy mogli uważać się za szczęśliwych, jeżeli pasterze zechcą przekazać nam jakieś wieści. "Gdy je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu".

Być może nawet, ci przybysze z zewnątrz pozwolą nam wejść. Pod warunkiem, że naszą gadaniną nie dopuścimy się profanacji ich liturgii, składającej się z milczenia i rzeczy małych.

ZAKŁÓCENIA

"Znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie". Żłóbek pasterzy zawarty jest w tej garści słów. Jednak jest to żłóbek prawdziwy, żłóbek zawierający wszystko, co istotne, żłóbek, który "działa".

Mój żtóbek tymczasem przysparza mi kłopotów. Coś w nim nie działa. Musi istnieć jakiś defekt, którego nie potrafię określić.

Od lat staram się jak mogę. Na każde Boże Narodzenie jakaś nowość. Nie dbam o koszt. Światła, mech, figurki, śnieg, domki, papier mache, góry. Najnowocześniejsza technika daje wspaniałe efekty. Przyjaciele otwierają usta ze zdziwienia, patrzcie, przecież to autentyczny klejnot, wszystko wydaje się prawdziwe, niektórzy nawet się wzruszają.

Jednak żłóbek nie działa. Istnieje jakiś defekt, nie wiadomo tylko, gdzie jest ukryty.

Zwielokrotniam liczbę kolorowych światełek. Zużywam mnóstwo papier mache. Wymyślam nowe efekty świetlne i dźwiękowe, coraz bardziej zadziwiające. A jednak w żłóbku nadal coś nie działa.

Mam wrażenie, że wół, osioł, owce i wielbłądy coraz są większe, dobrze odżywione. Również rośliny dekoracyjne bujnie się rozrastają. Dzieciątko natomiast niepokojąco słabnie. Chudnie w oczach. Nie ma sposobu, by temu zaradzić.

Po uważnych obserwacjach zaczynam jednak stwierdzać niepokojący fakt: defekt wywołany jest czynnikami zewnętrznymi. Wół, osioł, owce, wielbłądy rosną nadmiernie, podczas gdy Dzieciątko chudnie, gdyż coś na zewnątrz żłóbka nie jest w porządku. Istnieją widocznie jakieś zewnętrzne zakłócenia, które wywołują całą tę biedę. Nie pozostaje nic innego, jak je wykryć.

Było to bolesne doświadczenie. W końcu jednak wszystko okazało się jasne. Okrutnie jasne.

15

 

Przyszedł do mnie człowiek pogrążony w rozpaczy. Odprawiłem go w pośpiechu, rzucając kilka pobożnych refleksji i jakieś głupstwa pełne hipokryzji. Potrzebował przyjaciela, a znalazł zimnego doradcę. Nie miałem czasu.

Idąc na "moją" mszę natknąłem się na biedaka źle ubranego, obdartego, brudnego. Uderzył mnie zapach wina. Wywinąłem się pięćdziesięcioma lirami, a potem zdecydowanie podążyłem do kościoła, aby wysłuchać "mojej" mszy, złożywszy wpierw "moją" jałmużnę.

Byłem w przytułku, by zanieść paczkę "mojej" staruszce. Jednak gdy zaczęła po raz enty recytować litanię swoich bied, pośpiesznie się pożegnałem. Dziś mam mnóstwo zajęć. Innym razem... Proszę westchnąć za mną do Pana. Miałem ważniejsze sprawy do załatwienia. A ona została tam z wielką, niepotrzebną paczką w rękach i z ogromnym rozczarowaniem na twarzy.

"Nie mam już sił ciągnąć dalej. Mąż nie dał znaku życia... Dzierżawa... Pan wie, właściciel domu... Poza tym starszy syn dostał się w nieodpowiednie towarzystwo..." I co ja mogłem zrobić? "Cierpliwości, moja dobra kobieto. Proszę zawierzyć Bogu. Zobaczy pani, że On w jakiś sposób dopomoże. Wie pani, Franciszek Salezy mówi, że..." Tak. Chrześcijanin musi znosić cierpienie z rezygnacją. A cierpienie cudze znosi się najłatwiej.

Z daleka zauważyłem gbura, z którym wczoraj wieczorem gwałtownie się posprzeczałem. Obszedłem go z daleka, by go nie pozdrowić.

Byłem świadkiem wielkiej niesprawiedliwości. Powinienem był przemówić, interweniować, narazić się. Milczałem. W tych sprawach potrzebna jest rozwaga. Nie chcę, by mnie wzięto za osobę w gorącej wodzie kąpaną albo za wywrotowca. Oportunizm nie jest całkiem bezzasadny. A w końcu okazałoby się, że służę czyimś celom...

Spotkałem Cygankę. Włosy czarne, długie, lśniące. Na ręku trzymała rachityczne dziecko. Miałem ręce zajęte ogromną liczbą paczek (drobiazgi potrzebne do żłóbka). Nie miałem drobnych. (A poza tym, kiedy ci ludzie wezmą się wreszcie do pracy, jak wszyscy szanujący się obywatele?)

W domu znów stwierdziłem, że żłóbek nie działa. Dzieciątko stało się jeszcze drobniejsze, prawie niewidoczne.

Osoba wychodząca z mojego domu z rozpaczą w sercu i ciężarem moich rad, zataczający się biedak, staruszka czekająca bezustannie na odrobinę mojego czasu, kobieta, której wygłosiłem kazanie o cierpliwości, nie obarczając siebie jej kłopo-

16

 

tem, antypatyczne indywiduum, któremu odmówiłem ukłonu, podłe milczenie wobec niesprawiedliwości, Cyganka, która odchodzi kiwając głową... oto "zakłócenia", które spowodowały defekt żłóbka. Oto powody, dla których Dzieciątko staje się coraz mniejsze i prawie znika.

Szedłem swoją drogą. Nie potrafiłem dostrzec zrozpaczonego, staruszki, pijaczyny, człowieka przygniecionego niesprawiedliwością, Cyganki.

Wykreśliłem Dzieciątko.

Nie zdawałem sobie sprawy, że jedynie rozpoznając Je na drodze, miałem prawo zobaczyć, jak rozwija się w żłóbku.

Teraz, gdy wykryłem ten błąd, gdy określiłem przyczynę awarii, nie pozostaje mi nic innego, jak wyciągnąć z tego konsekwencje.

Bóg ma cztery miliardy twarzy.

Dzieciątko wyznacza mi spotkanie przed tymi ludzkimi twarzami.

Trasa prowadząca do Niego prowadzi przez wszystkie drogi świata.

Jedynie "tracąc czas" z ludźmi, mam pewność, że punktualnie stanę przed Nim.

Jeżeli nie rozpoznam Dzieciątka w czterech miliardach twarzy, mój żłóbek na zawsze pozostanie wspaniałym żłóbkiem, który nie działa.

Przepięknym, ale bezużytecznym.

2 - Niewygodne Ewangelie

NIESPODZIANKI PODRÓŻY

Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali:

"Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon". Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cala Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: "W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio ludy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela".

Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: "Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie, donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon". Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, która widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją, upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną droga udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2,1-12)

Mamy tu wszystkie elementy powieści sensacyjnej: tajemnicze, niemal bajkowe postaci, podróż, która rozpala wyobraźnię, gwiazda, moment napięcia, okrutny król wyprowadzony w pole, wspaniale i nieuniknione "szczęśliwe zakończenie".

Tymczasem, jeżeli uważnie przeanalizujemy tę opowieść, nie znajdziemy w niej nic pocieszającego. Wprost przeciwnie, jest ona bardzo niewygodna.

Aby zdać sobie z tego sprawę, wystarczy przyjrzeć się bardziej nieprzyjemnym stronom tej podróży, a zarazem wydobyć ją z fantastycznej ramy, w jaką ją wtłoczyliśmy.

Ta historia to jedna z wstrząsających niespodzianek Ewangelii.

PIERWSZE ZASKOCZENIE: DROGA

Mędrcy ujrzeli gwiazdę. Poszli za jej wezwaniem. Gwiazda jednak nie towarzyszyła im krok w krok, aby oszczędzić im wszystkich niepewności, wszystkich trudności drogi.

18

 

Przebyli tę drogę walcząc z ryzykiem, ciemnościami, wątpliwościami, nieprzewidzianymi sprawami. Przeżyli swą przygodę do końca.

Naszą pokusą w życiu chrześcijańskim jest chęć posiadania drogi pewnej, prostej, doskonałej, swego rodzaju duchowej autostrady. Z tablicami drogowymi dobrze widocznymi i wyposażonymi we wskazówki wszelkiego rodzaju. Z semaforami połączonymi bezpośrednio z niebem, które dawałyby nieomylne znaki: zieleń - droga wolna, czerwień - stop.

Przede wszystkim rościmy sobie prawo do drogi doskonale oświetlonej. Żądamy dokładnej, pewnej odpowiedzi na wszelkie problemy, jak gdyby chrześcijaństwo było dystrybutorem prefabrykowanych odpowiedzi, w który wystarczy wrzucić monetę i nacisnąć guziczek.

Rościmy sobie prawo do pokoju. Bóg tymczasem ukazuje nam miecz. Bóg bawi się rozbijaniem na kawałki naszego przelotnego i prowizorycznego pokoju. Musimy go z trudem odtwarzać, kawałek po kawałku. Pokój jest zdobyczą, a nie czymś, co spada z nieba bez walki i dramatów. Pokój jest konsekwencją, a nie wyprzedzeniem wiążących wyborów.

W naszych środowiskach następuje autentyczna inflacja fałszywego pokoju, opartego na bezwładności, hipokryzji, na najpodlej szych odstępstwach od szczerości, prawości i wierności.

Ten niechrześcijański pokój należy zniszczyć. Musimy zamącić stojące wody, wrzucając do nich głazy. Chrześcijaństwo może być gwałtownym strumieniem lub majestatyczną rzeką, nigdy stawem, który kryje w sobie wszelkiego rodzaju zgniliznę i podejrzane żyjątka.

Musimy tworzyć pokój własnymi rękoma, kawałek po kawałku, przechodząc przez burze, akceptując konsekwencje i ryzyko pewnych wyborów, pełniąc aż do końca twardy zawód chrześcijanina.

Jedynie w ten sposób pokój stanie się naszą własnością, której nikt nie będzie mógł nam odebrać.

Rościmy sobie prawo do światła. Wszystko ma być jasne. Wszystko dokładne. Wszystko doskonale logiczne.

Chrześcijaństwo jednak nie jest matematyką. I jego geografia jest raczej dziwną geografią, zawsze pełną niespodzianek.

Prawda nie jest zdeponowanym w banku kapitałem, z którego możemy czerpać w każdym momencie i który chroni nas od wszelkich nie dających się przewidzieć wydarzeń.

Nie jest też poduszką, na której możemy spokojnie śnić

19

 

nasze sny. Światło? Czymże jest to dziecinne, obsesyjne poszukiwanie światła za wszelką cenę? Dlaczego nie chcemy spokojnie, choć z bólem wędrować w ciemnościach, oświecać innych, nawet wtedy, gdy wewnątrz nas nagromadziły się najbardziej tragiczne ciemności?

Będziemy mieli do dyspozycji całą wieczność, cały Raj, aby kontemplować światło bez cieni... (nie wolno nam chyba wątpić, że dojdziemy do Raju. Na podstawie pewnych niedyskrecji, zawartych w wypowiedziach mistyków, można sądzić, że jest tam również miejsce dla chrześcijan!)

A więc akceptacja naszej drogi. A jest to zawsze droga niewygodna, najeżona trudnościami, nieprzewidzianymi sprawami i niespodziankami. Trzeba umieć wędrować w ciemnościach, akceptując ryzyko, trzeba delektować się chrześcijańską przygodą w całej jej dramatyczności.

Człowiek rozbija sobie nos. Czy to jednak ważne? Męczennicy doszli do nieba z większymi obrażeniami.

DRUGIE ZASKOCZENIE: UCZENI W PRAWIE

Docierając do Jerozolimy Mędrcy sądzili, że zawijają do portu. Był tam król, byli kapłani, byli znawcy Prawa, którzy musieli przecież wiedzieć coś o dziecku. A tu takie zaskoczenie...

Inny paradoks: elementy martwe wiernie spełniają funkcję "znaku". Gwiazda wypełnia dokładnie swe zadanie jako "znak" narodzenia Zbawiciela. Człowiek, arcydzieło stworzenia, nie chce stać się "znakiem" Chrystusa.

A my... czy jesteśmy "znakami", czy nie zakrywamy czasem oblicza Chrystusa swoją nieprzezroczysto...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin