Deaver_Jeffery_-_02-Czarny_tancerz.rtf

(448 KB) Pobierz

Deaver  Jeffery

 

Czarny tancerz

 

Tłumaczenie: Michał Ignar

 


As kryminalistyki, Lincoln Rhyme, zna metodę, która pomoże mu przechytrzyć błyskotliwego szaleńca. Trzeba wniknąć w jego umysł. Myśleć jak on, czuć to samo i podążać jego śladem. Tym razem jednak trafiła kosa na kamień. W przebiegłości i zwodzeniu Czarny Tancerz nie ma sobie równych.

 


Rozdział pierwszy

 

Kiedy Edward Carney żegnał się z żoną Percey, nawet mu na myśl nie przyszło, że widzi ją po raz ostatni.

Po wyjściu z domu wsiadł do samochodu zajmującego cenne na wagę złota miejsce parkingowe na Osiemdziesiątej Pierwszej Wschodniej na Manhattanie i włączył się do ruchu. Carney był spostrzegawczy, więc nie uszła jego uwagi czarna furgonetka zaparkowana w pobliżu domu. Pojazd miał zachlapane błotem przyciemniane szyby. Mężczyzna przyjrzał się uważnie zdezelowanemu samochodowi zarejestrowanemu w Wirginii Zachodniej i uświadomił sobie, że w ciągu ostatnich paru dni już kilka razy widział go na ulicach miasta. Sznur samochodów przed nim właśnie przyspieszył. Udało mu się przemknąć jeszcze na żółtym świetle i zupełnie zapomniał o furgonetce. Wkrótce mknął na północ aleją Roosevelta.

Dwadzieścia minut później ujął w dłoń słuchawkę telefonu samochodowego i wykręcił numer domowy. Zaniepokoił się, że żona nie odbiera. Percey miała lecieć razem z nim – poprzedniego wieczoru rzut monetą zdecydował, kto będzie pierwszym pilotem. Swoją wygraną Percey skwitowała reklamowym uśmiechem. Potem jednak, o trzeciej nad ranem, dostała okropnego bólu głowy, jedynej dolegliwości, która była w stanie zatrzymać ją w łóżku. Kiedy znaleźli dla niej zastępstwo, Percey znów się położyła.

Edward Carney, o chudej i kościstej sylwetce, mimo swoich czterdziestu pięciu lat nadal ostrzyżony na rekruta, kiwał głową wsłuchany w monotonny sygnał po drugiej stronie linii. Po włączeniu się automatycznej sekretarki, pełen niepokoju odłożył słuchawkę na widełki.

Kiedy przybył do biura firmy czarterowej Hudson Air, na terenie Okręgowego Lotniska w Mamaroneck w hrabstwie Westchester, czekał na niego tort upieczony z okazji zawarcia nowego kontraktu. Każdy z kilkunastu pracowników pałaszował swoją porcję, ale Carney ledwie skubnąwszy kilka kęsów, wdał się w rozmowę o locie z Ronem Talbotem, którego okrągły brzuch zdradzał zamiłowanie do tortów, choć na co dzień obywał się papierosami i kawą. Talbot, sprawujący jednocześnie stanowisko administratora i dyrektora ekonomicznego, wyrażał na głos swoje obawy, czy ładunek zostanie dostarczony terminowo i czy odpowiednio wycenili przelot. Carney oddał mu resztę swojego kawałka tortu i radził się odprężyć.

Przypomniał sobie o Percey. Wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. Nadal nikt nie odbierał telefonu. Zaniepokoił się nie na żarty. Prywatni przedsiębiorcy zawsze odbierają dzwoniący telefon. Odłożył z trzaskiem słuchawkę i zastanawiał się, czy nie zadzwonić do sąsiada, który mógłby sprawdzić, co się dzieje. Ale właśnie wtedy pod hangar stojący obok biura podjechała wielka, biała ciężarówka, jednocześnie pojawił się drugi pilot – Tim Randolph. Wybiła osiemnasta – czas ruszać w drogę.

Smukła brunetka, Lauren, asystentka Talbota, miała na sobie przynoszącą jej szczęście sukienkę, która niebieskim kolorem doskonale pasowała do logo Hudson Air – sylwetki sokoła lecącego nad globem pociętym siatką południków i równoleżników. Nachyliła się do Carneya i powiedziała szeptem:

– Teraz już wszystko się ułoży, prawda? – Oczywiście – uspokoił ją.

Objęli się na chwilę. Zaproponowała mu kawałek tortu na drogę, ale odmówił. Ed Carney chciał już ruszać. Znaleźć się z dala od sentymentów i uroczystości. Daleko od ziemi.

Wkrótce wzbił się w powietrze. Szybował pięć kilometrów nad ziemią, za sterami leara 35A, najlepszego prywatnego odrzutowca o srebrnym kadłubie połyskującym jak rybia łuska. Lecieli ku zatykającemu dech w piersi zachodowi słońca – regularna pomarańczowa tarcza chowała się z wolna za wielkimi, strzępiastymi chmurami w odcieniu różowo-fioletowym, przez które sączyły się ostatnie promienie.

Odległość 1164 kilometrów do lotniska O’Hare pokonali w niecałe dwie godziny. O’Hare jest najbardziej ruchliwym lotniskiem na świecie, nic więc dziwnego, że kontrola ruchu powietrznego kazała im krążyć na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów nad zachodnimi przedmieściami Chicago.

Dziesięć minut później Carney spojrzał na jasne punkciki konstelacji gwiezdnych na ciemnym niebie i pomyślał sobie: Popatrz, Percey, wszystkie gwiazdy na wieczornym niebie. I wtedy, po raz pierwszy w całej swojej karierze zawodowej, uległ zupełnie nieprofesjonalnej słabości. Troska o Percey wróciła ze zdwojoną siłą. Musiał za wszelką cenę z nią się skontaktować.

– Przejmij stery – polecił Timowi.

– Zrozumiałem – odezwał się drugi pilot, ujmując wolant w dłonie. Wieża kontrolna odezwała się wśród trzasków:

– Dziewiątka Charlie Juliet, zejdź na wysokość tysiąca dwustu pięćdziesięciu metrów. Oczekuj na lądowanie.

– Zrozumiałem, Chicago – powiedział Tim. – Schodzę z dwóch tysięcy pięciuset na tysiąc dwieście pięćdziesiąt.

Carney zmienił częstotliwość radiostacji, żeby nawiązać łączność ze swoim biurem. Kiedy usłyszał głos Rona Talbota, poprosił go o połączenie z domem. Oczekując na rozmowę, razem z Timem, przygotowali maszynę do lądowania – sprawdzili prędkość i klapy.

– Chicago, Dziewiątka Charlie Juliet przechodzimy punkt trasy. Przez piąty do czwartego.

Kiedy Tim mówił te słowa do mikrofonu, Carney usłyszał, jak telefon dzwoni w jego domu, odległym o 1100 kilometrów. Odbierz Percey. Gdzie jesteś? Błagam...

– Dziewiątka Charlie Juliet, zmniejsz prędkość do trzystu sześćdziesięciu kilometrów. Odezwijcie się do wieży. Dobry wieczór.

– Zrozumiałem, Chicago. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów. Dobry wieczór.

Trzy sygnały. Gdzież ona się podziała? Co się stało?

Żołądek coraz bardziej podchodził mu do gardła.

Silniki turbinowe wyły, powodując miażdżący hałas. Układ hydrauliczny jęczał. W słuchawkach Carney słyszał zakłócenia. I nareszcie trzask po drugiej stronie linii.

– Halo? – usłyszał głos żony.

Roześmiał się rozluźniony. Już miał coś powiedzieć, gdy samolotem mocno szarpnęło – tak silnie, że w ułamku sekundy siła wybuchu zerwała mu masywne słuchawki z uszu. Odłamki i iskry rozpierzchły się na wszystkie strony.

Przerażony Carney chwycił bezwładny wolant lewą dłonią; nie miał już prawej. Odwrócił się w stronę Tima, gdy ten właśnie przelatywał przez ogromną dziurę w kadłubie.

– Błagam, nie, nie...

Cały kokpit oderwał się od rozpadającego się samolotu, skrzydła i silniki zostały w tyle, pochłonęła je kula ognia.

– Och, Percey – wyszeptał – Percey...

Nie było już mikrofonu, który przekazałby jego słowa.

Wielkie jak asteroidy, żółciutkie. Ziarenka piasku skrzyły się na monitorze komputera.

Mężczyzna siedział nachylony z obolałym karkiem, mocno mrużąc oczy.

W oddali rozległ się grzmot. Niebo o świcie jarzyło się żółtozielonym blaskiem, nadciągała burza. Wiosna była wyjątkowo deszczowa w tym roku.

Ziarenka piasku...

– Powiększyć – wydał polecenie i obraz na ekranie posłusznie powiększył się dwukrotnie.

Dziwne, pomyślał.

– Kursor w dół. Stop.

Pochylił się znowu, wytężał wzrok wbity w monitor.

Piasek, pomyślał Lincoln Rhyme, to rozkosz dla kryminologa. Okruchy skały przywierają do ubrania jak mokra farba, a potem grzecznie odpadają na miejscu zbrodni i pomagają połączyć ofiarę z mordercą. Potrafią zdradzić, gdzie był podejrzany. Matowy piasek świadczy o tym, że był na pustyni. Przezroczysty – na plaży. Obsydian – na Hawajach. Kwarc – w Nowej Anglii.

Rhyme nie miał jednak zielonego pojęcia, skąd pochodzi piasek, któremu się przyglądał. Ten z okolic Nowego Jorku to głównie kwarc i skaleń. Grubszy nad cieśniną Long Island, drobny miał nad Atlantykiem. Ów jednak był biały, połyskujący, o nierównej powierzchni, zmieszany z drobniutkimi czerwonymi kuleczkami i białymi krążkami przypominającymi mikroskopijne pokrojone mątwy. Ta zagadka nie pozwoliła Rhyme’owi spać do czwartej nad ranem. Niedawno wysłał próbkę piasku do kolegi z laboratorium kryminalistyki FBI w Waszyngtonie.

Jakiś ruch za oknem przyciągnął jego wzrok. To jego sąsiedzi – para niewielkich sokołów wędrownych wybierała się na łowy do pobliskiego Central Parku. Strzeżcie się gołębie, pomyślał Rhyme, kiwając głową.

Ktoś szybko wspinał się po schodach. Thom wpuścił do domu gości, na których Rhyme nie miał najmniejszej ochoty. Rozdrażniony spojrzał w kierunku korytarza. Intruzów było dwóch – jeden o zażywnej sylwetce, drugi szczupły.

Energicznie zapukali w otwarte drzwi i nie czekając na zaproszenie, weszli do pokoju. Lon Sellitto był doskonałym detektywem z Nowojorskiego Wydziału Policji. Towarzyszył mu młodszy i chudszy partner, Jerry Banks, elegancik w szarym garniturze z przedniej tkaniny w kratę, o niesfornych blond włosach ułożonych za pomocą lakieru.

Grubasek rozejrzał się po sypialni znajdującej się na pierwszym piętrze.

– Co się tu zmieniło, Linc? Robiłeś przemeblowanie? – Nie.

– Już wiem – powiedział Banks. – Porządek.

– No pewnie – przytaknął Thom, nieskazitelny w swoich wyprasowanych, brązowych spodniach, białej koszuli i kwiecistym krawacie, który Rhyme uznał za zbyt krzykliwy, choć sam mu go wybrał na prezent z katalogu wysyłkowego. Był asystentem Rhyme’a już od kilku lat i kryminolog, choć zwalniał go dwa razy, a raz przyjął jego wymówienie, za każdym razem znów zatrudniał swojego opiekuna o stoickim spokoju. Thom tak dobrze się znał na wszystkim, co dotyczyło porażenia kończyn, że sam mógłby być lekarzem. Rhyme nazywał go w zależności od nastroju – swoim opiekunem lub dręczycielem. Thom krzątał się przy gościach.

– Wbrew jego woli wziąłem sprzątaczkę, która wypucowała wszystko na wysoki połysk. Nie odzywał się do mnie przez cały następny dzień.

– Po co było sprzątać? Teraz nic nie mogę znaleźć.

– Ale przecież nie musi niczego szukać, prawda? – odgryzł się Thom. – To już moja rola.

Rhyme nie miał nastroju do żartów.

– A więc? – skierował swoje przystojne oblicze ku Sellitcie. – O co chodzi?

– Jest sprawa. Pomyślałem sobie, że mógłbyś nam pomóc.

– Nie mam czasu.

– A cóż to? – Banks podszedł do nowego komputera stojącego przy łóżku Rhyme’a.

– To ostatni krzyk mody – powiedział Thom z irytującym uśmieszkiem. – Zademonstruj im, Lincolnie.

– Nie mam ochoty.

– Pokaż, jak to działa – nalegał Thom.

– Nie chcę – warknął Rhyme.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin