Smith L. J. - Dark Visions 01 - The Strange Power [str 1-12].doc

(116 KB) Pobierz

                           

 

 

 

 

                                 Dark Visions 1

                                 Strange Power

                                        

                                    L.J. Smith 

 

 

                              „Mroczne Wizje 1

                                   Dziwna Moc”

 

 

                     Tłumaczenie:

                                 LizziElizabetH

 

 

 

 

                                       Strony: 1-12/80

 

 

 

 

     

      Nie zapraszaj lokalnej czarownicy na przyjęcie. Nie ważne jak wspaniała ona jest.

To główny problem. Nie chcę, myślała Kaitlyn. Nie potrzebuję nikogo.

      Siedziała w klasie historycznej, słyszała, że Marcy Huang i Pam Sasseen planują zrobić imprezę w ten weekend. Nie mogłaby pomóc, ale słyszała je: Pan Flynn, jego łagodny, przepraszający głos nie był konkurencją dla ich ekscytujących szeptów.

Kait słuchała, ale udawała, że nie słucha i wściekle życzyła aby mogła stąd odejść. Nie mogła więc bazgrała po niebieskich liniach jej zeszytu do historii.

      Była pełna sprzecznych uczuć. Nienawidziła Pam i Marcy i chciała, żeby umarły, lub w ostateczności, żeby miały jakiś krwawy wypadek, żeby zostały całkowicie połamane, pokonane i ponure. W tym samym czasie, gdzieś w głębi niej była okropna tęsknota. Jeśli one tylko ją wpuszczą, to nie będzie to samo, jeśli ona będzie nalegać na byt najpopularniejszej, najbardziej lubianej dziewczyny w szkole. Osiadłaby w miejscu, w grupie aż pewnie by ją posiadła.

One mogą mącić im w głowach i mówić- „Oh, ta Kaitlyn, ona jest dziwna, ale co my bez niej zrobimy?”. I tak będzie dobrze jak długo będzie częścią.

       Ale to nie może się zdarzyć. Marcy nigdy nie pomyślała, żeby zaprosić Kaitlyn na swoje  przyjęcie, ponieważ nigdy wcześniej tego nie zrobiła.

Nie jedna kiedyś zaprosiła czarownicę, nie jedna myślała, że Kaitlyn to piękna, straszna dziewczyna z dziwnymi oczami. Nie chciała iść.

      I nie chcę, myślała Kaitlyn, jej refleksja przyjścia do kręgu. To mój ostatni rok. Został jeden semestr. Później wyjdę z liceum i będę miała nadzieję, że nie zobaczę tego miejsca znowu. Ale to oczywiście inny problem. W małym mieście ulica stanowiła granicę, żeby ich zobaczyć, ich i ich rodziców, każdego dnia w następnych latach. Tego roku jak i w późniejszym…

Stamtąd nie ma ucieczki. Jeśli może iść z dala od college’u  to będzie inne. Ale jak będzie miała korzyści z jej sztuki, stypendium…

W każdym razie tu był jej ojciec.

      On jej potrzebuje- nie pieniędzy. On potrzebuje jej. To gorszy college lub nic.

Lata wydłużają się przed Kaitlyn, ponure jak Ohio zimą, na zewnątrz, za oknem, wypełniają nieskończonym zimnem. Bezustanne siedzenie i słuchanie planów przyjęć dziewczyn, tego że nie jest zaproszona. Bezustanne wykluczenie. Bezustanny ból, pragnienie bycia czarownicą, żeby rzucić najbardziej ohydną, bolesną, osłabiającą klątwę na nich wszystkich.

      Cały czas, gdy rozmyślała, bazgroliła. Albo raczej jej ręka coś bazgroliła- jej mózg nie wydawał się być zaangażowany w tym wszystkim. Teraz patrzyła na to co narysowała. Pajęczynę.

      Ale co dziwniejsze, pod siecią, tak blisko jakby prawie jej dotykało. Para oczu. Szerokie, okrągłe, rzęsiste. Oczy Bambi. Oczy dziecka.

Gdy Kaitlyn wpatrywała się w obraz, nagle poczuła zawroty głowy, jakby spadała. Jakby obraz był otworzony, jakby wpuszczał ją do środka. To było okropne uczucie- i znajome. To zdarza się zawsze, gdy rysuje jeden z tych obrazów, kiedy przywołują w niej czarownicę.

To stawało się prawdą.

Wyrywała się z powrotem z szarpnięciem. To było chore, niepokojące uczucie wewnątrz niej.

Oh, proszę, nie, myślała. Nie dzisiaj i nie tutaj, nie w szkole. To jest właśnie bazgranie, nic nie znaczy.

Proszę niech to będzie tylko bazgranie.

Ale już czuła jak jej ciało się napina, nie zwracając uwagi na jej umysł. Lodowate zimno, żeby spotkać to co nadchodzi.

 

      Dziecko. Narysowała oczy dziecka, więc jakieś dziecko jest w niebezpieczeństwie.

Ale jakie dziecko? Wpatrywała się w przestrzeń pod oczami, Kait wyczuwała przyciąganie, jak gdyby szarpnięcie w jej ręce. Jej dłoń rysowała kształty, jakich potrzebowała.

      Mała połowa okręgu z mniejszymi wygięciami w krawędziach. Zadarty nos. Duże koło. Usta, otwarte w obawie lub zaskoczenia, albo… bólu. Duży łuk wskazujący na zaokrąglony podbródek.

Seria długich, kręconych włosów- i potem impuls. Konieczność w ręce Kait, żeby się cofnąć.

Zrobiła wdech.

To było wszystko. Dziecko na rysunku musiało być dziewczyną z długimi włosami. Falistymi włosami. Śliczna mała dziewczynka z kręconymi włosami i sieć pająka na szczycie jej twarzy.

      Coś nadchodziło, żeby się zdarzyć, obejmując dziecko i sieć. Ale gdzie- i co to za dziecko? I kiedy? Dzisiaj? W przyszłym tygodniu? W przyszłym roku?

To nie było wystarczające.

Nigdy nie było. To najstraszniejsza część okropnego talentu Kaitlyn. Jej rysunki zawsze były dokładne- one zawsze, zawsze okazywały się prawdą. Zawsze kończyła widzieć w prawdziwym życiu to, co narysowała na papierze.

Ale nie teraz.

Co teraz mogła zrobić? Biegać po mieście z megafonem i mówić wszystkim dzieciom, żeby strzegły się pająków? Iść do szkoły podstawowej i szukać dziewczyn z falistymi włosami?

Nawet jeśli spróbuje im powiedzieć, uciekną przed nią. Nawet jeśli na dowód przyniesie rysunek. Tak samo jak będzie ich straszyć tym, co może się stać zamiast po prostu im powiedzieć.

      Linie obrazu są krzywe. Kaitlyn przymrużyła oczy, żeby je wyprostować. Jedyną dobrą rzeczą było to, że Kaitlyn nie płacze. Nigdy nie płakała.

Nigdy. Nie odkąd jej matka umarła kiedy Kait miała osiem lat. Od tego czasu Kait nauczyła się jak odganiać łzy.

      Na przedzie sali było zamieszanie. Głos pana Flynn’ a zazwyczaj miękki i melodyjny, żeby uczniowie mogli spokojnie spać, teraz zmienił się.

      Chris Barnable, chłopak, który szósty raz pracował jako doradca biura, przyniósł kawałek różowego papieru. Kawałek papieru.

Kaitlyn patrzyła jak pan Flynn bierze go, czyta, a następnie łagodnie patrzy na klasę. Marszczy nos, poprawia okulary.

   - Kaitlyn, do dyrektorki.

Kaitlyn już sięgała po książki. Trzymała je z tyłu, bardzo prosto głowa wysoko. Tak samo przechodziła między rzędami, żeby wziąć kartkę:

      „Kaitlyn Fairchild, do gabinetu dyrektorki- w tej chwili”.

Przeczytała.

   - Znowu sprawiasz kłopoty?- zapytał głos z pierwszego rzędu.

Kaitlyn nie mogła powiedzieć kto, to był, a nie chciała się odwracać, żeby zobaczyć. Wyszła przez drzwi z Chris’ em.

Znowu kłopoty, tak, myślała, gdy schodziła po schodach do głównego biura. Czego chcą od niej tym razem? To pretekst.

      Kaitlyn często spóźniała się do szkoły. Kiedy było jej źle szła w dół Piqua Road, gdzie były farmy do narysowania. Nikt jej tam nie przeszkadzał.

   - Przepraszam cię za kłopot.- powiedział Chris kiedy byli niedaleko biura.- Myślę… Przepraszam cię jeśli masz kłopoty.

Kaitlyn spojrzała na niego ostro. Był porządku- typowy facet- lśniące włosy, łagodne oczy… trochę jak marynarz albo rozpieszczony spaniel, jakiego miała lata temu.

      Chłopcy- chłopcy nie byli dobrzy. Kait dokładnie wiedziała, dlaczego są dla niej mili. Odziedziczyła po matce kremową irlandzką skórę i płomienne włosy. Odziedziczyła szczupłą, zgrabną sylwetkę.

      Ale oczy były jej własnością i właśnie teraz użyła ich. Zwróciła lodowate spojrzenie na Chrisa, patrzyła na niego przez całą drogę. Zwykle tego unikała. Patrzyła mu prosto w twarz.

Była biała.

      To była typowa reakcja ludzi wokoło, kiedy patrzyli Kaitlyn w oczy. Nikt inne nie miał takich oczu jak ona.

Były błękitne na zewnątrz każdej tęczówki, ale w środku były ciemniejsze pierścienie.

      Jej ojciec mówił, że została naznaczona przez wróżki.

Ale inni ludzie mówili inne rzeczy. Kaitlyn słyszała szepty: „Ona ma dziwne oczy, złe oczy”.

Oczy.

      Czasami, jak teraz, Kaitlyn używa ich jako broni: Gapiła się na Chris’ a Barnable do czasu drgawki. Właściwie cofnięcia się. Wtedy spuściła głowę i weszła do biura.

To dało jej tylko chwilowe, niesmaczne uczucie triumfu. Pozbycie się go było nie lada osiągnięciem. Ale Kaitlyn była zbyt przestraszona i przygnębiona, żeby o to zadbać.

Sekretarka gestem ręki kazała jej wejść do biura dyrektorki, a Kaitlyn przygotowała się na to. Otworzyła drzwi.

      Pani McCasslan, dyrektorka nie była tam sama. Siedziała przy ciemnym biurku z młodą kobietą o krótkich blond włosach.

   - Gratuluję.- powiedziała blond włosa kobieta. Wstała szybko z krzesła, pełnym gracji ruchem.

Kaitlyn stała nieruchomo. Nie wiedziała co o tym myśleć, ale miała przeczucie.

      To jest to, na co czekała.

Nie wiedziała, że na coś czekała.

Oczywiście, że na coś czekała. I to jest to.

Następne kilka minut może zmienić jej życie.

   - Jestem Joyce.- przedstawiła się blondyna.- Joyce Piper. Nie pamiętasz mnie?

Kobieta wydawała się znajoma. Jej blond włosy gładko przylegały jej do głowy, jak mokrym fokom futro. I jej oczy. Były zaskakująco akwamarynowe. Miała na sobie szykowny różany garnitur, ale poruszała się jak nauczyciel aerobiku.

      Fala wspomnień zalała Kaitlyn.

   - Emisja wzroku!

   - Właśnie!- Joyce skinęła głową i energetycznie zapytała- Jak wiele z tego pamiętasz?

Zdumiona Kaitlyn popatrzyła na panią McCasslan. Dyrektorka, mała kobieta, trochę pulchna, ale bardzo ładna, siedziała z rękami złożonymi na biurku. Wydawała się pogodna, ale jej oczy się iskrzyły.

      Wszystko w porządku, nie mam kłopotów, myślała Kait. Ale o co chodzi?

   - Nie bój się, Kaitlyn.- powiedziała dyrektorka- Siadaj.

Kait usiadła.

   - Nie gryzę.- dodała Joyce siadając, chociaż akwamarynowe oczy trzymała cały czas na twarzy Kaitlyn.- Co pamiętasz?

   - To był tylko test.- powiedziała powoli Kaitlyn- Myślałam, że to nowy program.

Każdy przeprowadzał nowe programy w Ohio. Ohio było więc przedstawicielem narodu.

Joyce odrobinę się uśmiechnęła:

   - To był nowy program, ale nie mieliśmy emisji wzroku, dokładnie. Pamiętasz test, gdzie miałaś napisać litery, które zobaczyłaś?

   - Oh, tak.- to nie było łatwe do zapamiętania, ponieważ wszystko co zdarzyło się podczas testu było niewyraźne.

Było to wczesnej jesieni, na początku października, myślała Kait. Joyce przyszła do Sali badań i mówiła o ćwiczeniu. Tak wyraźnie wystarczyło, myślała Kaitlyn. Pamiętała ich propozycję współpracy.

Wtedy Joyce kierowała nimi przez kilka ćwiczeń relaksacyjnych- wtedy Kait była tak zrelaksowana, że wszystko było mgliste.

   - Dałaś wszystkim ołówek i kawałek papieru.- powiedziała niepewnie do Joyce.- I wtedy wyświetliłaś litery na ekranie. Były one coraz mniejsze i mniejsze. Mogłam je ledwie odczytać.- powiedziała.- Byłam słaba.

   - To właśnie hipnoza cię trochę powstrzymywała.- powiedziała Joyce opierając się.- Co jeszcze?

   - Trzymałam napisane litery.

   - Tak.- powiedziała Joyce. Lekceważący szeroki uśmiech błysnął na jej opalonej twarzy.- Zrobiłaś to naprawdę.

W następnym momencie Kaitlyn powiedziała:

   - Więc mam dobry wzrok?

   - Nie wiem.- nadal uśmiechnięta Joyce wyprostowała się.- Chcesz wiedzieć jak naprawdę wyglądał ten test, Kaitlyn? Litery były coraz mniejsze i mniejsze. W końcu nie było tam ich wszystkich.

   - Nie było tam?

   - Nie, ostatniej dwudziestej ramki. Były to właśnie kropki, całkowicie bez wyrazu. Mogłaś mieć wzrok jastrzębia i nic poza tym.

Zimny dreszcz przebiegł przez kręgosłup Kaitlyn

   - Widziałam litery.- nalegała.

   - Wiem, że to zrobiłaś. Ale nie oczami.

W pokoju zapanowała perfekcyjna cisza.

Serce Kaitlyn boleśnie łomotało w piersi.

   - Mieliśmy pewną osobę w pomieszczeniu, obok drzwi- powiedziała Joyce- Absolwent z wielkim skupieniem patrzył na diagram z literami. Tak właśnie widziałaś litery, Kaitlyn. Widziałaś je jego oczami. Chciałaś zobaczyć litery na diagramie, twój umysł był otwarty, a ty widziałaś to, co on widział.

Kaitlyn powiedziała słabo:

   - Nie zrobiłam tak.- Oh, Boże, proszę… Wszystko czego potrzebowała było inną mocą, inną klątwą.

   - Zrobiłaś to wszystko.- powiedziała Joyce- To się nazywa Odległy Widok.  Świadomość zdarzenia poza zasięgiem twoich zwyczajnych zmysłów. Twoje rysunki są odległymi widokami zdarzeń. Jednak czasami te wydarzenia nie mają happy endu.

   - Co wiesz o moich rysunkach?- wtrąciła pośpiesznie Kait. To nie było fair. Ta obca kobieta przyszła, grała z nią, testowała, oszukiwała, a teraz mówiła o jej prywatnych rzeczach- rysunkach. Jej bardzo prywatnych rysunkach.

   - Mówię co wiem.- powiedziała Joyce. Jej głos był miękki, rytmiczny, a ona w skupieniu przyglądała się Kaitlyn swoimi akwamarynowymi oczami.- Mały chłopiec z twojego sąsiedztwa zniknął.

   - Danny Lindenmayer.- rzuciła szybko dyrektorka.

   - Danny Lindenmayer zniknął.- powtórzyła Joyce bez patrzenia na Kait.- Policja chodziła od drzwi do drzwi szukając go. Rysowałaś, kiedy rozmawiali z twoim ojcem. Słyszałaś wszystko o zaginionym chłopcu. Kiedy skończyłaś rysunek, był to obraz, którego nie rozumiałaś. Były na nim drzewa, most… i coś jeszcze.

Kaitlyn pokiwała głową. Uczucia miała dziwne. Pamięć ją oszałamiała. Jej pierwszy obraz. Tak mroczny i dziwny i własny lęk… Wiedziała, że to bardzo źle, że jej ręka sama rysowała. Ale nie wiedziała dlaczego.

   - Następnego dnia w telewizji zobaczyłaś miejsce, gdzie znaleźli ciało małego chłopca.- powiedziała Joyce.- Pod mostem. Obok rosło kilka drzew. Skrzynia…

   - Coś kwadratowego.- powiedziała Kaitlyn.

   - Powiązanie, które narysowałaś, nawet jeśli było bez sensu, mogłaś nie wiedzieć o tym miejscu. Most był trzy mile od miasta, nigdy tam nie byłaś. Kiedy twój tata oglądał w telewizji wiadomości, rozpoznał twój obraz i w dodatku był tym podekscytowany. Zaczął pokazywać twój rysunek w okolicy i opowiadać historię. Ale ludzie zareagowali inaczej. Już wcześniej sądzili, że jesteś trochę inna. Z powodu twoich oczu. Ale to- to było zupełnie inne. Nie lubili tego, ale zdarzało się to znowu i znowu. Twoje rysunki przynosiły nadchodzącą prawdę, byli przerażeni.

   - Kaitlyn rozwijała swoje umiejętności i zmieniała nastawienie do problemu.- zainterweniowała delikatnie dyrektorka.- Jest z natury buntownicza, czasem oszukuje… jak źrebię. Ale zyskała silną wolę.

Kaitlyn świeciła, ale słabym światłe. Joyce cichym, współczującym głosem rozbroiła ją. Znowu usiadła.

   - Więc wiesz o mnie wszystko.- powiedziała do Joyce.- Więc mam problem. Wiec dla…

   - Nie masz wcale problemu.- przerwała jej Joyce. Patrzyła, jakby była wstrząśnięta. Pochyliła się do przodu, mówiła szczerze.- Masz dar. Wielki talent. Kaitlyn, nie rozumiesz? Nie zrozumiałaś jak niezwykła jesteś? Jak wspaniała?

U Kaitlyn niezwykły nie znaczyło tego samego co wspaniały.

   - Na całym świecie jest tylko garstka osób, które potrafią robić to co ty.- powiedziała Joyce- W całym USA znaleźliśmy tylko pięcioro.

   - Pięcioro czego?

   - Pięcioro uczniów ostatniej klasy liceum. Pięcioro takich jak ty. Wszyscy z różnymi talentami, oczywiście. Żadne z was nie może robić tego samego. Ale to świetnie. Świetnie, że was znaleźliśmy. Będziemy robić rozmaite eksperymenty.

   - Chcesz eksperymentować na mnie?- zaniepokojona Kaitlyn popatrzyła na dyrektorkę.

   - Pozwól mi wyjaśnić. Jestem z San Carlos z Kalifornii.- Dobrze, wyjaśnia to opaleniznę.- Pracuję dla Instytutu Zetes. To małe laboratorium, niezupełnie jak SRI albo Uniwersytet Duke. Instytut założono w zeszłym roku do badań darów z Fundacji Zetes. Pan Zetes jest- jakby to wyjaśnić? Jest on niewiarygodnym mężczyzną. Jest prezesem korporacji Silicon Valley, ale jego prawdziwym zainteresowaniem są zjawiska paranormalne. Badania psychiczne.- Joyce przerwała i odgarnęła gładkie, jasne włosy z oczu.- Sfinansował on specjalny projekt, wielki projekt. To był jego pomysł, żeby zrobić emisję wzroku we wszystkich liceach w kraju, szukając osób z potencjałem parapsychicznym. Znaleźliśmy pięcioro czy też sześcioro najlepszych osób i przenosimy ich do Kalifornii na rok testowania.

   - Rok?

   - To cudownie, nie pojmujesz? Zamiast robić sporadyczne testy, robimy testowanie codziennie. W regularnym rozkładzie. Zrobimy diagram zmian w waszych mocach, z biorytmami, dietą…- Joyce nagle przerwała. Popatrzyła bezpośrednio na Kaitlyn. Stanęła obok niej i złapała ją za ręce.- Kaitlyn, spokojnie. Posłuchaj mnie przez chwilę. Możesz to zrobić?

Ręce Kaitlyn drżały. Chłodny ucisk palców złotowłosej kobiety. Przełknęła ślinę niezdolna spojrzeć w akwamarynowe oczy.

   - Kaitlyn, nie jestem tu, żeby cię ranić. Ogromnie cię podziwiam. Masz wspaniały dar. Chcę to zbadać- spędziłam całe życie nad przygotowywaniem się do badań. Studiowałam w Duke- robią tam telepatyczne eksperymenty. Dostałam stopień magistra parapsychologii. Pracowałam w laboratorium Marzeń Sennych w Maimonides i w Fundacji Nauki Mentalności w San Antonio i w Inżynierii Nieprawidłowości Badań Laboratoryjnych w Princeton. Zawsze chciałam badać kogoś takiego jak ty. Razem możemy udowodnić, że to co robisz jest prawdą. Możemy zyskać twardy, naukowy dowód, możemy pokazać światu, że ESP istnieje.

Joyce przerwała. Kaitlyn usłyszała warkot kopiarki na zewnątrz biura.

   - W dodatku masz z tego sporo korzyści, Kaitlyn.- powiedziała pani McCasslan.- Myślę, że powinnaś się zgodzić.

   - Oh, tak.- Joyce puściła ręce Kaitlyn i wzięła teczkę z biurka- Pójdziesz do bardzo dobrej szkoły w San Carlos i dokończysz ten rok. Tymczasem będziesz mieszkać w Instytucie z czwórką innych wybranych uczniów. Będziemy was testować każdego popołudnia, nie będzie to trwać długo- tylko godzinę albo dwie dziennie. Kiedy skończysz liceum dostaniesz stypendium na college, który wybierzesz.- Joyce otworzyła teczkę i podała ją Kaitlyn.- Bardzo hojne stypendium.

   - Bardzo hojne stypendium.- powtórzyła pani McCasslan.

Kaitlyn znalazła cyfry na kartce papieru.

   - To wszystko dla nas? Dla nas, do podziału?

   - To jest dla ciebie.- powiedziała Joyce.- Tylko i wyłącznie dla ciebie.

Kaitlyn zakręciło się w głowie.

   - Będziesz pomagać w odkrywaniu nauki.- powiedziała Joyce.- Możesz zacząć nowe życie. Dla siebie. Nowy początek. Nikt w twojej nowej szkole nie może wiedzieć, dlaczego tam jesteś. Możesz być zwykłą nastolatką. Następnej jesieni możesz iść do Stanford albo San Francisco State University. San Carlos jest właśnie pół godziny na południe od San Francisco.

Potem będziesz wolna. Możesz iść gdziekolwiek.

Kaitlyn poczuła prawdziwe zawroty głowy.

   - Pokochasz światło słoneczne, wspaniałe plaże- rozumiesz, że wczoraj było tam siedemdziesiąt stopni, kiedy wyjeżdżałam? Siedemdziesiąt stopni w zimę! Sekwoje, palmy…

   - Nie mogę.- powiedziała cicho Kaitlyn.

Joyce i dyrektorka spojrzały na nią zaskoczone.

   - Nie mogę.- powtórzyła głośniej. Otoczyły ją ściany, zamykając się wokół niej. Potrzebowała ścian, żeby oddzieliły ją od Joyce i dyrektorki, albo im ulegnie.

   - Nie chcesz wyjechać daleko stąd?- zapytała łagodnie Joyce.

Nie chciała? Czasami czuła się jak ptak zamknięty w szklanej klatce i łomoczący skrzydłami o szkło. Nigdy nie była całkiem pewna co zrobi jak stąd wyjedzie. Myślała, że gdzieś tam musi być miejsce, do którego może należeć. Miejsce gdzie będzie pasować.

      Nigdy nie myślała, że to Kalifornia będzie tym miejscem. Kalifornia była jak gdyby zbyt bogata, zbyt porywcza i ekscytująca. To była fantazja. I pieniądze…

Ale jej ojciec…

   - Nie rozumiesz. Tu jest mój tata. Nigdy go nie opuszczę. Nie, od śmierci mojej mamy. On mnie potrzebuje. On nie… On mnie naprawdę potrzebuje.

Pani McCasslan popatrzyła na nią pełna zrozumienia. Znała jej tatę, oczywiście. Był wspaniałym profesorem filozofii. Pisał książki. Ale później mama Kaitlyn umarła. Stał się wtedy… niewyraźny. Teraz dużo śpiewał i robił coś w mieście. Nie sprawia im dużo trudu. Kiedy przychodzi rachunek szura nogami, mierzchwi włosy, patrzy zaniepokojony i zawstydzony. Wygląda jak dziecko. Uwielbia Kaitlyn, a ona jego. Nigdy nie zrobiła nic, żeby go zranić.

      A teraz zostawić go, kiedy jest taka młoda, żeby iść do college’ u. pojechać na rok do Kalifornii…

   - To niemożliwe.- powiedziała.

Pani McCasslan popatrzyła w dół, na swoje pulchne ręce:

   - Nie myślisz, Kaitlyn, że on chciałby, żebyś pojechała? Żebyś zrobiła to, co jest dla ciebie najlepsze?

Kaitlyn potrząsnęła głową. Nie chciała słuchać takich argumentów.

   - Nie chcesz nauczyć się kontrolować swoje moce?- zapytała Joyce.

Kaitlyn popatrzyła na nią.

      Możliwość kontroli mocy nigdy nie przyszła jej do głowy. Obrazy nadchodziły nieoczekiwanie. Chwytała je w ręce, ale nie rozumiała. Nigdy nie wiedziała co się stanie do czasu kiedy to nastąpiło.

   - Myślę, że możesz się tego nauczyć.- powiedziała Joyce.- Zrobimy to razem.

Kaitlyn otworzyła usta, ale nie wydostała się z nich żadna odpowiedź. Na zewnątrz biura usłyszała okropny dźwięk.

      Było to rozbijanie się, roztrzaskanie i kruszenie. Wszystko naraz. Był to wielki hałas. Tak wielki, że Kaitlyn wiedziała jedno. To nie było normalne. Dźwięk był bardzo blisko.

Joyce i pani McCasslan podskoczyły, a mała pulchna dyrektorka, która pierwsza dotarła do drzwi, wybiegła na ulicę. Kait i Joyce pognały za nią.

      Ludzie biegali po obu stronach Harding Street, miażdżąc przez to śnieg. Zimne powietrze docinało Kaitlyn. Popołudniowe światło słoneczne stawiało granicę pomiędzy światłem, a cieniem oświetlając teren przed Kaitlyn. Skupiła się, przestraszona.

      Żółta światło lampy neonowej padało ku Harding Street. Zataczało koło na chodniku i padało na wrak. Obracało się. Kaitlyn rozpoznała je. Należało do Jerrego Crutchielda, jednego

z niewielu uczniów mających samochód.

      Na środku ulicy stał ciemnoniebieski wóz. Jego cały przód był zniszczony. Metal był poskręcany i zniekształcony, reflektory roztrzaskane.

Polly Vertanen, podwładna dyrektorki, ciągnęła za rękaw panią McCasslan:

   - Widziałam wszystko, pani McCasslan. Furgonetka chciała wjechać na teren parkingu. Jechała zbyt szybko. Uderzyła w samochód Jerrego… Widziałam wszystko. Oni jechali za szybko.

   - To furgonetka Marian Gunter- powiedziała ostro pani McCasslan.- Tam jest jej małe dziecko. Nie ruszajcie jej jeszcze! Nie ruszajcie!- głos dyrektorki był donośny, ale Kait go nie słyszała.

Gapiła się na przednią szybę furgonetki.

      Ludzie dookoła niej wrzeszczeli, biegali. Ale ona prawie ich nie dostrzegała. Jej cały świat ograniczał się do przedniej szyby samochodu.

      Mała dziewczynka miotała się o nią, a może to szyba miażdżyła ją? Właściwie leżała, dotykała szkła, patrzyła przez nie szeroko otwartymi oczami.

      Miała mały, zadarty nos i zaokrąglony podbródek. Jej jasne, falowane włosy przylepiały się do szkła.

A szkło… Szkło roztrzaskało się jak pajęczyna. N twarzy dziecka.

   - Nie, proszę, nie…- szeptała Kaitlyn.

Oparła się nie wiedząc nawet o co. Ktoś ją stabilizował. 

      Syreny były blisko. Tłum zebrał się wokoło furgonetki zasłaniając Kaitlyn widok na dziecko.

Znała Curt Gunter. Ta mała dziewczynka musi być jej młodszą siostrą. Dlaczego Kait nie zrozumiała? Dlaczego nie pokazała jej swojego rysunku? Dlaczego nie zobaczyła wypadku z datą i miejscem, zamiast żałosnej twarzy dziecka? Jak może być tak bezużyteczna, tak kompletnie beznadziejna...?

   - Chcesz usiąść?- osobą podtrzymującą ją i pytającą jednocześnie była Joyce Piper. Drżała.

Ale Kait drżała jeszcze bardziej. szybko oddychała. Mocno chwyciła Joyce.

   - Wiesz jak mogę się nauczyć... to kontrolować?- zapytała.

Joyce popatrzyła na miejsce wypadku ze zrozumieniem:

   - Myślę, że tak. Przynajmniej mam taką nadzieję.

   - Musisz mi obiecać.

Joyce napotkała jej spojrzenie:

   - Obiecuję spróbować, Kait.

   - Wtedy pojadę. Mój tata zrozumie.

Akwamarynowe oczy Joyce błyszczały:

   - Świetnie.- Joyce mocno drżała..- Tam jest siedemdziesiąt stopni, Kait.- dodała miękko z roztargnieniem.- Spakuj się.

 

      Tej nocy, Kait miała dziwnie realistyczny sen. Była na skalistym półwyspie, stała na ziemi, otaczał ją zimny, szary ocean. Chmury nad nią były prawie czarne, a wiatr pryskał jej w twarz krople wody. Mogła poczuć wilgoć, chłód.

      Za sobą usłyszała, jak ktoś ją woła. Ale kiedy się odwróciła, sen się skończył.

Lot samolotem przyprawił ją o zawroty głowy, ale i triumf. Nigdy wcześniej nie leciała samolotem, ale to było łatwe. Proste.

Zaczęła żuć gumę i skierowała się do malutkiej łazienki, żeby uczesać włosy i wygładzić czerwoną sukienkę.

Świetnie.

      Była bardzo szczęśliwa. Cieszyła się, że zdecydowała się pojechać. Nastrój jej się poprawiał, poprawiał i poprawiał.

Nie z powodu długiego pobytu w ponurym Instytucie, ale marzenie, żeby zacząć nowe życie.

      Jej tata zrozumiał- cieszył się, że pójdzie do dobrego college' u. Joyce miała spotkać na lotnisku w San Francisco.

      Było zatłoczone i nigdzie nie mogła znaleźć Joyce. Ludzie przepychali się między sobą. Kait stanęła w kolejce do bramki. głowę trzymała wysoko i próbowała wyglądać nonszalancko. Ostatnią rzeczą jaką chciała zrobić, było poproszenie kogoś o pomoc.

   - Przepraszam.

Kait spojrzała bokiem na właściciela nieznanego jej głosu. To nie była pomoc, to było coś bardziej niepokojącego.

Człowiek, który chodził dokoła lotniska i prosił o pieniądze. Nosił czerwonawą togę, czerwony Toskańczyk, myślała Kait.

   - Możesz poświęcić mi moment, proszę.- głos miał uprzejmy, ale natarczywy. Brzmiał obco.

Kait cofnęła się- przynajmniej próbowała. Jakaś ręka złapała ją. Popatrzyła w dół zdumiona, zobaczyła szczupłe palce koloru ,karmelu, zamknięte wokół jej nadgarstka.

Kait użyła swojej tajnej broni. Popatrzyła na niego dymiąco błękitnymi, pierścieniowatymi oczami.

      Popatrzył do tyłu, gdy Kait spojrzała mu głęboko w oczy.

Jego skóra była karmelowa, ale skośne oczy były ciemne. Kaitlyn na myśl przyszła fraza "rysie oczy". Lekko kręcone, błyszczące brązowe włosy wyglądały jak srebrna brzoza. Wcale nie pójdą razem.

      Ale to, co mogła teraz robić, to miotać się. Biło od niego poczucie starości. Kiedy spojrzała mu w oczy znalazła sens w passie wieków. Tysiąclecia.

      W jego oczach był lód. Kait nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w życiu wrzeszczała, ale zdecydowała się na to teraz.

Nie dostała jednak szansy. Ręka na jej nadgarstku zacisnęła się mocniej i zanim zdążyła nią szarpnąć, straciła równowagę.

      Mężczyzna w todze pociągnął ją do tyłu w długi korytarz, a następnie skierował się w stronę samolotu.

Wykluczając, że teraz nie było tam samolotu, a korytarz był pusty. Podwójne drzwi zamknęły się. Kaitlyn była zbyt zszokowana, żeby krzyczeć.

   - Nie ruszaj się, a nic ci się nie stanie.- powiedział ponuro mężczyzna w todze. Jego rysie oczy były srogie.

Kaitlyn nie wierzyła mu. Był obłąkany, pociągnął ją do tego opuszczonego miejsca. Powinna była walczyć z nim wcześniej, powinna krzyczeć, kiedy dostała szansę.

Teraz była w pułapce.

Mężczyzna bez ostrzeżenia zaczął grzebać w todze.

Pewnie szuka pistoletu, albo noża..., myślała Kaitlyn. Serce mocno jej waliło. Jeśli tylko się odpręży, jego uścisk się rozluźni- jeśli tylko to zrobi, może uda jej się wybiec za drzwi, gdzie byli ludzie...

   - Tutaj.- powiedział.- Wszystko czego od ciebie chcę to, żebyś spojrzała na to.

Nie trzymał on broni, lecz kawałek papieru. Gładki, złożony papier. Oszołomiona popatrzyła na broszurę.

Nie wierzę w to, myślała. On jest psychicznie chory.

   - Tylko spójrz.- powiedział mężczyzna.

Przysunął jej do twarzy kawałek papieru. Narysowany był na nim ogród pełen róż. Mur z róż, ogród z fontanną na środku i coś za fontanną. Może rzeźba lodowa, myślała oszołomiona. To "coś" było wysokie, białe i częściowo przezroczyste jak kolumna. Jedną z wielu ścianek była mała, perfekcyjna róża.

Serce Kaitlyn trochę się uspokoiło. To wszystko było zbyt niesamowite. Przerażające, kiedy on próbował ją zranić.

   - Ten kryształ...- zaczął  mężczyzna, a Kaitlyn dostała swoją szansę.

Żelazny uścisk na jej ramieniu, rozluźnił się trochę, kiedy mówił, jego oczy utkwione były w obrazie. Kaitlyn kopnęła go od tyłu, zadowolona, ze z czerwoną sukienką zawsze nosiła trampki. Mężczyzna skomlał, ale wypuścił ją.

      Kaitlyn walnęła w drzwi rękami, wbiegając na lotnisko. Zaczęła biec. Biegła bez patrzenia, czy jej prześladowca ją śledzi.

Ominęła krzesła i budki telefoniczne. Nie zatrzymała się kiedy ktoś zaczął ją wołać:

   - Kaitlyn!

T...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin