Jan Gnatowski - W zaklętym zamczysku. T. 1.pdf

(572 KB) Pobierz
W ZAKLĘTEM ZAMCZYSKU
Powieść z lat dawnych
Tom I
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
KUPAJŁYCIA
I. W MAKSYMOWYM FUTORZE.
II. WIEDŹMA.
III. NOCLEG „PROSZCZALNIKÓW".
IV. NA IWANA KUPAJŁA.
V. KIEDY PAPROĆ ZAKWITA...
VI. PROMIEŃ GAŚNIE.
CZĘŚĆ DRUGA.
BRAĆ SZLACHECKA
I. W SĘPIEM GNIEŹDZIE.
II. OJCIEC SYMFORJAN.
III. HAJŻE NA MIŚNIAKOWSKICH! HAJŻE NA TUROBOJSKICH!
IV. STRYJ I BRATANEK.
CZĘŚĆ TRZECIA.
MIĘDZY NIEBEM A PIEKŁEM
I. DUCHY W ZAMCZYSKU
II. ŁOWY NA LUDZI.
III. POD WILCZĄ PASZCZĘKĄ.
IV. JURKO NAWIŻENY.
V. ZŁOTE WOLNOŚCI SZLACHECKIE.
VI. NAŁAZUŃ.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KUPAJŁYCIA
I. W MAKSYMOWYM FUTORZE.
Trzy lata mijało już, odkąd Imci pan Miecznik bracławski zwlókł doczesną powłokę po
pełnym utrapień żywocie, a woli jego ostatniej nie stało się jeszcze zadość. Nie z winy jego
jedynaka wprawdzie, który przedśmiertne ojcowskie pisanie rzewnemi łzami oblawszy, gotów był
jednej chwili, stosownie do nakazu szarżę złożyć i oddać się cały włożonej nań przez rodzica
powinności. Co jednak nie dało się uczynić, jako że fata mocniejsze są od człowieczych intencyj.
Jakżeż - to było bowiem komendantowi porzucać swój regiment, podczas gdy u trzech ścian
Rzeczypospolitej płonęła krwawa wojna? Regiment pana Kazimierzowy, cudzoziemskiego
autoramentu a wybornego moderunku i ćwiczenia, wysłany został właśnie w tym czasie z Inflant,
gdzie już zanosiło się na późniejszy sztumski rozejm, przez cały obszar ziem Litwy i Rusi, na
pomoc JW. Hetmanowi W. K. Koniecpolskiemu, pod którego wodzą brał udział w pogromie
Tatarów budziackich pod Sassowym Rogiem i tureckiego wojska pod zdradzieckim Abazą w
okolicy Paniowiec. Zaledwo na krótką chwilę uciszyło się w stronie Dniestru i Dzikich Pól, wnet
przyszedł ordynans ruszania nad Dniepr, kędy młody król gromadził siły na Moskwę.
Dopiero po rozgromieniu Szeina i kniazia Prozorowskiego, po zwycięskim pochodzie
królewskim na Kursk i Kaługę i chwalebnym pokoju polanowskim z Moskwą, a szczęśliwem
załatwieniu groźnego zatargu z Amuratem IV, przyszła dla całej Rzeczypospolitej chwila
odetchnienia i ciszy, jakiej najstarsi ludzie nie zasięgli pamięcią. Nietylko chassa szlachecka i
wolonterzy, ale i regularne pułki poczęły rozprzęgać się i rozłazić, korzystając z ogólnego
bezpieczeństwa. Wtedy mógł i porucznik Miśniakowski pomyśleć o powrocie do opustoszałego
gniazda.
Miał drogę daleką i trudną, regiment jego bowiem zapuścił się aż pod Rżew w pościgu za
umykającym nieprzyjacielem i tam go zastał rozkaz odwrotu. Trzeba było żołnierzy odprowadzić
do Dniestru i zdać ich najbliższemu rangą oficerowi, a przez cały ten czas dniem i nocą oganiać się
rozjuszonemu nienawiścią ku najeźdźcom motłochowi, jako wilk ścigany przez sforę ogarów. W
Kijowie dopiero mógł młody rycerz zażyć nieco spoczynku i nabożeństwa u ojców Societatis na
Padole, poczem samowtór ze starym ojcowskim sługą puścił się na Chwastów, Białą Cerkiew i
Berdyczów ku Owruczowi.
Czerwiec był i kraj cały z tej strony Dniestru, nie- tknięty wojną, szalejącą dokoła, napoły
pusty jeszcze i dziki, ale szybko zaludniający się słobodami i ludem, nurzał się w puszystym
kobiercu traw, w zielonym płaszczu odwiecznych borów, w klekocie mirjardów ptactwa i powodzi
słońca, barw i woni. Pan Kazimierz jechał nie śpiesząc, bo i nie było do czego, nocując po futorach,
popasając na leśnych polanach, albo na wonnych stepowych burzanach, zagadując wesoło
spotykanych wieśniaków i regestrowe kozactwo, wracające z wyprawy, jako i on.
Za Chwastowem zaczynał się kraj leśny i prawie bezludny i tu go zatrzymała niemiła
przygoda.
Jechał z Tryfonem od wczesnego ranka bez popasu wąską i krętą ścieżyną leśną,
przedzierając się przez gąszcz krzów i zawadzając o wystające korzenie dębów. Dzień był upalny i
duszny, w borze nawet nie czuło się cienia, ni wilgoci, wszystko wokół drzemało, senne i ciche.
Pan Kazimierz odmawiał z początku pacierze, którym wtórował stary sługa, choć sam należał do
wschodniego obrządku; potem bąknął od czasu do czasu jednego do drugiego jakieś oderwane
słowo, wreszcie zaczęli obaj kiwać się na kulbakach.
Drzemali tak przez kilka pacierzy, rycerz na przedzie, Tryfon ztyłu, kiedy nagle zdarzyło się
coś zgoła nieoczekiwanego.
Niewiadomo skąd konie, zresztą niepłochliwe, spłoszyły się, stanęły dęba, poczęły
wierzgać, pienić się, szaleć. Pan Kazimierz z największym wysiłkiem opanował swego
wierzchowca, ale gdy oglądnął się za siebie, zobaczył Tryfona, leżącego bez zmysłów na ziemi z
głową, ociekającą krwią. Konie wierzchowe i powodny z jukami stały na miejscu, ale całe w
wodzie, drżąc i strzygąc uszami z widocznem przerażeniem.
Komendant zeskoczył i podbiegł do rannego, posadził go pod pniem drzewa, o które rozbił
sobie łeb tak szpetnie, i sięgnął do manierki po wodę. Nie było jej. Wlał więc wciąż jeszcze
nieprzytomnemu parę kropel gorzałki między zaciśnięte zęby, a potem rozglądnął się, czy nie było
gdzie w pobliżu źródła. Zdało mu się, że słyszy wdali jakiś szum, jakby leśnego ruczaju, i że mu
coś migoce między gałęźmi, ale gdy w tę stronę pobiegł, szum zdawał się oddalać odeń i zlał się
wkońcu z szelestem starych dębów, a błysk, który go złudził, okazał się promieniem słońca wśród
gałęzi.
Zniechęcony wracał do towarzysza, kiedy naraz wstrzymał go głos jego zmieszany z
drugim. Tryfon rozmawiał z jakąś kobietą, a kobieta musiała być młoda, bo głos był dźwięczny i
świeży. Zasłaniał ją krzak leszczyny. Rycerz uchylił gałązkę i spojrzał.
Przy Tryfonie stała, omywając mu ranę płachtą zwilżoną, dziewczyna cudnej urody. Z pod
wianka z czerwonych maków zwisały jej do ziemi ciężkie czarne warkocze, śniada płeć miała
przezroczystość bursztynu, rysy napodziw były foremne, a oczy aksamitne, słodkie i głębokie,
wabiły i więziły nieprzepartą mocą. Bosa była i odziana jak wiejskie dziewczęta, w prostej, ciemnej
zapasce z wełnianego samodziału, owiniętej dokoła bioder na koszuli, ale koszula lśniła śnieżną
białością, „połyki" świeciły bogatym, wzorzystym haftem, a szyję owijało kilka sznurów korali.
Ujrzawszy młodego oficera, dziewczyna nie zasromała się wcale, jak to nakazywały
wstydliwość i obyczaj, ale błysnęła mu oczyma, świecącemi jak gwiazdy.
— A skąd wy tu, krasnyj łycariu? — zagadnęła, pokazując w uśmiechu śliczne zęby.
Rycerz, choć z natury wcale nielękliwy, a obozowem życiem do wszelkich przygód
zahartowany, zmieszał się daleko więcej od niej i przez chwilę pozostał dłużny odpowiedzi.
Wyręczył go Tryfon, rozsypując się w błogosławieństwach dla tej, jakby z nieba spadłej,
wspomożycielki, która go i otrzeźwiła, i napoiła, i ranę opatrzyła, niczem najlepszy medyk. Ona
jednak nie dała mu mówić długo.
— Cóż teraz będzie z wami? — spytała, zwracając się do pana Kazimierza. — Jechać dalej
nie możecie, bo choć rana i lekka, ale przecie starunku wymaga.
Rycerz ochłonął z pierwszego wrażenia. Przysunął się do dziewczyny i chciał poufale
pochwycić ją za rękę, dziękując, ona jednak cofnęła się z zalotnem, ale i nakazującem spojrzeniem.
— Dziękować niema za co, a jak już chcecie, to zdaleka — zaśmiała się. — Ale biedzie
waszej początek dopiero, nie koniec. Co zrobicie?
Rycerz ramionami ruszył.
— Do wsi-by nam, albo choć do futoru — rzekł. — Nie pokażesz to nam drogi?
— Czemu nie? — odparła. — Wsi tu blisko niema, ale futor jest i znajdziecie tam wszelką
wygodę.
— Daleko?
— Tuż zaraz. Trzy razy kamieniem rzucić! Widzielibyście, gdyby nie las.
— A przyjmą nas?
— Przyjmą, jak pięknie poprosicie. Pan Kazimierz zdziwił się.
— Kogóż to trzeba będzie prosić? Dziewczyna zaśmiała się.
— Mnie, bo ja tam gospodyni! Oficer w dłonie klasnął.
— A to przednio się składa! — zawołał. — Takiej gospodyni nie żal pokłonić się o gościnę,
a jakby nie chciała, to można i gwałtem wziąć chatę!
Dziewczyna rzuciła mu ostre spojrzenie.
— Nie z takich ja, którym gwałt poradzi, — rzekła — a chaty jest też komu strzec.
Pan Kazimierz znów się stropił.
— Nie gniewaj się na żołnierski żart, kalino! — szepnął. — Po dobroci ja jeno przyjdę do
ciebie, a nie przeciw woli.
I dodał weselej:
— Nie moje to rzemiosło, na baby siłą iść!
Dziewczyna znów mu zęby pokazała w uśmiechu.
— To i lepiej, bo są i baby, co starczą za łycaria!
I pochwyciwszy dzban z wodą, który postawiła obok Tryfona, odwróciła się w stronę
przeciwną tej, którą przybył pan Kazimierz.
— To jak chcecie, wsadźcie waszego parobka na koń
i za mną! A może nie zdużacie dźwignąć go na siodło? To wam pomogę!
Rycerz oburzył się na propozycję, ale ona nie czekając długo, przyskoczyła do Trytona i
dźwignęła go z ziemi silnem ramieniem.
— Ot, widzicie, i dziewka na coś przydać się może! — zaśmiała się.
— Czekajże! Daj pokój! A to utrapiona koza! — upominał i narzekał komendant. Ona
jednak tymczasem pomagała staremu gramolić się na siodło i czyniła to istotnie zręczniej, niż jego
pan, któremu interwencja niewieścia widocznie mieszała szyki, Za chwilę Tryfon był już w siodle,
a dziewczyna stanęła przy wierzchowcu pana Kazimierza.
— Może i wam także pomóc?
Rycerz chciał jej odpowiedzieć jakimś obozowym konceptem, ale w tejże chwili powtórzyło
się z jego wierzchowcem to samo, co przed godziną stało się powodem katastrofy. Koń począł
znów niepokoić się i szarpać. Pozostałe dwa konie zdawały się również przelęknione.
— Co się stało? — zawołał podrażniony rycerz. — Wściekły się, czy co?
— Tfu! urok djabelski! — mruknął, spluwając Tryfon.
Dziewczyna zżymnęła się.
— Wstyd wam, staremu, brednie pleść! — rzekła.— W lesie słońce miga między liśćmi, a
konie płoszą się. Ot wam i urok!
Potem zaś nachyliła się do ucha konia Miśniakowskiego, i zdało się, jakby mu coś szepnęła.
— Teraz ja mu zadałam urok i będzie z nim pokój! — uśmiechnęła się wesoło.
Konie istotnie uspokoiły się zupełnie i obaj jeźdzcy pośpieszyli śladem przewodniczki,
która, nucąc piosenkę, pobiegła przodem tak szybko, że w uciążliwem przeciskaniu się między
krzem i pniami ledwie potrafili jej nadążyć.
— A, ot i futor! — zawołała, stając na pobrzeżu lasu.
Na końcu niewielkiej polany stała zagroda obszerna i dostatnia, okolona wysokim
częstokołem, z poza którego wyglądał żóraw studzienny i nastroszony wgórę dach słomiany. Po
bokach widać było kilka budynków gospodarskich, ztyłu zielenił się gęsty sad wiśniowy, z
pomiędzy żerdzi ogrodzenia uśmiechały się malwy i słoneczniki.
Na przyźbie przed chatą siedział dziad o długiej, zmierzwionej brodzie, białej jak mleko i
grzał się w słońcu, wodząc dokoła szklanym, bezmyślnym wzrokiem. Obok dwudziestokilkoletni
parobek, wysoki i gibki, jak młody dąbczak, z piękną, ale posępną twarzą, zajęty był czyszczeniem
starej rusznicy, od której oczy raz po raz odrywały mu się, biegnąc w stronę lasu, jakby stamtąd
czegoś wyglądał. Ujrzawszy dziewczynę u wejścia na polanę, a za nią dwu obcych mężczyzn,
zerwał się i szybkim krokiem pośpieszył naprzeciw niej, rusznicę rzuciwszy o ziemię, ale z ręką na
wiszącym u pasa czekanie.
— Chciałem już iść za wami, Motro, — rzekł półgłosem i jakby z wymówką. — Nawet
dziaduś niepokoili się o was. A cóż to za ludzie z wami?
— Goście do nas! — odparła niedbale, tonem, jakim przemawia się do służby. — Zabierz
ich konie i postaraj się, żeby mieli u nas wszystko, czego ich dusza zapragnie.
Chłopak rzucił nieufne i nieprzyjazne spojrzenie na przybyszów, ale spełnił rozkaz i
odprowadził konie do stajni, a potem zakrzątnął się wraz ze starą, bezzębną babą o świdrujących
oczkach i szybko pytlującym języku około przyjęcia gości.
Tryfon cierpiał coraz gorzej i zaczynał od rzeczy gadać: trzeba go było położyć w stodółce.
Panu Kazimierzowi tymczasem przygotowała stara Jewdocha w świetlicy obfity posiłek z
wędzonych kiełbas, sera, miodu, białych kołaczy i jagód leśnych. Rycerz jadł z apetytem. Jewdocha
Zgłoś jeśli naruszono regulamin