Maria Hagen - Siostra Teresa.pdf

(115 KB) Pobierz
Hagen Maria
SIOSTRA TERESA
W przededniu śgo Karola Boromeusza, panował niezwykły ruch w Macierzystym domu SS.
Miłosierdzia, których ten święty jest patronem, w dniu tym bowiem Siostra Teresa miała składać
wieczyste śluby i w kilka godzin potem opuścić dom Macierzysty na długo na zawsze może i
odpłynąć do Ameryki, gdzie, do niedawno założonej filii domagano się przysłania siostry
wykształconej i pełnej poświęcenia. Wybór przełożonej padł od razu na Siostrę Teresę, w całem
bowiem Zgromadzeniu nie widziała osoby, któraby godniej potrzebom rozwijającej się filii
odpowiedzieć zdołała.
Siedząc przy stole, z piórem w ręku, Matka Jozafata, piastująca od lat kilkunastu obowiązki
przełożonej, kreśliła równem i wyraźnem pismem, rozmaite zlecenia, które nazajutrz Siostra Teresa
zabrać miała z sobą do zakonnic w Nowym Świecie. Poleciła im gorąco przybywającą do nich
młodą siostrę... i nagle pióro zatrzymało się w jej ręku, a myśl odbiegła do chwili, kiedy trzy lata
temu, po raz pierwszy stanęła przed nią 19to-letnia aspirantka do życia zakonnego. Spojrzawszy na
nią, zdawało się Przełożonej, że patrzy na obraz wiosny, tyle było w niej młodości, świeżości i
uroku. Na pierwszy rzut oka zrobiła na niej wrażenie dziecka; przypatrzywszy się jej bliżej,
spostrzegła, że to dziecko miało dziwnie smętny wyraz w dużych czarnych oczach i niezwykle
poważny rys w około drobnych i świeżych ust, których każde słowo zdradzało wiele serca, hartu i
siły woli.
Matka Jozafata była osobą doświadczoną; przeszedłszy sama przez życie, zanim wstąpiła do
zakonu, którym kierowała dzisiaj, wiedziała dobrze, jak różnemi drogami Bóg prowadzi serca
ludzkie do służby swojej; przyjęła zatem do grona swych córek duchownych młodą hr. Izę
Szczucin, która z chwilą przestąpienia progów klasztornych jako nowicyuszka, zapomnieć miała,
kim była i stać się tylko pokorną Siostrą Teresą. — Czy zapomniała i kiedy? Tego nigdy dokładnie
nie wiedziała Matka przełożona, ale co wiedziała na pewno, o czem na każdym kroku przekonać się
mogła, to że Siostra Teresa była wzorem posłuszeństwa, uległości, zaparcia się siebie. Była jedną z
najmłodszych sióstr w Zgromadzeniu, ale niezaprzeczenie jedną z najpoważniejszych,
najsmutniejszych i najbardziej milczących. Powołanie, jeżeli je w ogóle miała, w początkach nie
okazywało się w niczem na zewnątrz; ani swobodą, ani zadowoleniem, ani wyższym zachwytem.
Była raczej zamknięta w sobie, skupiona, jakby w ciągłej i ciężkiej walce wewnętrznej. Zapytana
raz przez Przełożoną, co ją skłoniło w tak młodym wieku wstąpić do klasztoru, zarumieniła się
gwałtownie i odpowiedziała krótko:
— Cierpiałam wiele.
Matka Przełożona domyślając się jakiejś bolesnej tajemnicy w jej życiu, nie dowierzając, by
wytrwała w postanowieniu, nie badała jej więcej. Tymczasem miesiące mijały; Siostrę Teresę, która
przez ten cały przeciąg czasu nie zasłużyła ani na jedno słowo nagany, lecz przeciwnie na ogólny
szacunek i ogólną miłość, kilka godzin zaledwo dzieliło od wyrzeczenia słowa, wiążącego ją na
zawsze przysięgą nierozerwalną do służby Bożej.
Zegar, wiszący na białej ścianie celi Przełożonej, wybił czwartą godzinę. Powoli, jakby
uroczyście, obiło się echo o puste ściany i umilkło. M. Jozafata przebudzona tym głosem,
nawołującym ją do rzeczywistości, wzięta się napowrót do niedokończonego listu.
Tymczasem ta, o której Przełożona myślała, którą dom cały był zajęty, której przybycia
wyglądało kilka sióstr w Nowym Świecie, siedziała zadumana w otwartem oknie swej celki. Z
szerokich rękawów czarnego habitu wyglądały, podłużne, arystokratyczne rączki i złożone na
kolanach, machinalnym ruchem przebierały ziarnka długiego różańca, zawieszonego u paska. Z pod
białego kornetu zasłaniającego czoło gładkiem, białem płótnem, duże czarne oczy patrzyły przed
siebie, zda się dalej niż na starannie uprawiony warzywny ogród, rozciągający się pod jej oknem,
dalej po za mury, któremi był otoczony i dalej jeszcze niż tam, gdzie wzrok jej mógł dojrzeć
schylające się ku ziemi niebios sklepienie. Pomimo późnej jesieni dzień był piękny, pogodny,
niemal letni jeszcze. Jakby dla rozmaitości tylko, niektóre drzewa pożółkły i grały wśród
zachodzącego już słońca rozmaitością, barw. Gdzie niegdzie przedwcześnie zwiędłe i
przedwcześnie upadłe, leżały umarłe liście po jasnych trawnikach i wśród tego spóźnionego lata
świadczyły wymownie o znikomości rzeczy tej ziemi.
Wejrzenie S. Teresy, powracające jakby z dalekiej podróży, wolno przeszło dokoła tego
ogrodu. Znała ona dobrze każdą jego drogę, drożynę i ścieżkę i zdawało jej się, że odnajduje tutaj
ślady porozsiewanych po nich przez lat trzy, myśli, uczuć, cierpień, słowem cząstek życia swojego!
Życia... Lekkie westchnienie wydobyło się z piersi młodej siostry.
Zakończy je jutro, to długie życie cierpienia i walki, a rozpocznie inne, nowe, jaśniejsze !
Wierzyła święcie, że z chwilą, w której usta jej ostatnie śluby na stopniach ołtarza
wymówią, stanie się inną osobą, że ta, która jest dzisiaj jeszcze, umrze na wieki.
— Jakże mi wiele czasu potrzeba do śmierci — półgłosem rzekła — jakże wiele... i
zamyśliła się głęboko, słuchając głosu wspomnień, który jej po raz ostatni może opowiadał własne
jej życie...
Do lat szesnastu płynęło ono biegiem niczem nie zamąconego strumyka. Te lata dziecięce
porównać chyba można było do wybuchu wesołego śmiechu, do promyka słońca, do piosnki ptaka.
Były one jej wieczną wiosną, lat szesnaście trwającym majem jej życia, pełnym nadziei, marzeń,
pełnym szczęścia. — Ale i maj mija i wiosna przechodzi i zda się prędzej od jednego dnia
późniejszej jesieni.
Miała lat szesnaście, kiedy straciła matkę która umierając, poleciła ją starszej siostrze.
Pani Olga bawiła się, stroiła, kokietowała, zachwycała jednych, rozmarzała drugich,
pozwalała sobie mówić o wzbudzanym zachwycie, o marzeniach, o miłości nawet; pozwalała się
pożądać, pragnąć, pieścić do pewnego punktu nadzieją posiadania swej osoby i święcie była
przekonaną, że jest najuczciwszą kobietą, bo nie miała kochanka en titre.
Świat nieraz poczytuje to za zasługę kobiecie, chociaż nigdy nie zrozumiemy, dlaczego w
takim razie nie przepisuje równej zasługi każdemu, który nie fałszuje podpisu? Przecież różnica
faktów jest mała, lub nawet żadna. Ale mniejsza o to. Pani Olga w każdym razie zasługi żadnej nie
miała, bo nietylko że nie kochała nigdy, ale nie pojmowała nawet miłości, ani sercem, ani choćby
tylko zmysłami. Dla niej wystarczającą zupełnie miłością były gorące słowa, niepokój, jaki zapalała
w sercach, wejrzenia, które ją ścigały, namiętne ręki jej uściśnienie.
— Miłość — mówiła, wygłaszając tem samem zdanie niejednej światowej kobiety —
kończy się dla mnie z pierwszym pocałunkiem.
Urodzenie syna nie zmieniło w niczem usposobienia ani trybu życia Olgi. Nie umiała być
ani kochanką, ani żoną, ani matką, będąc doskonałym typem tej odrębnej kategoryi kobiet, jaką
stanowi kobieta czysto i tylko światowa. Należy ona do świata całego, jest jego ozdobą, jego
urokiem; zachwyca, czaruje, olśniewa jak gwiazda, promienie zaś jej gasną przy domowem
ognisku.
Między kobietą światową a kochanką, żoną i matką jest taka sama różnica, jaka istnieje
pomiędzy farsą a sztuką poważną, apoteuzującą nieraz występek, ale głęboko pomyślaną. Do
każdej z tych wyżej wymienionych ról, serca potrzeba. Kobieta nawskróś światowa ma go
zazwyczaj mało, w każdym razie nie więcej nad tę odrobinę, która jest jej potrzebną do odgrywania
tej istnej komedyi, jaką z czasem staje się jej życie.
Pod opieką tego rodzaju osoby żyć miała nadal Iza Szczucin. Była młodą i kochała bardzo
siostrę, więc jej nie sądziła, wyobrażała sobie jednak, że tak żałoba, jak szczęście i pożycie
małżeńskie inaczej muszą wyglądać, aniżeli wyglądały w domu pp. Rutowskich. Olga, o ile
możności, rozweselała sobie czas żałoby po matce, skróciła go nawet, nie zważając bynajmniej na
niemą wymówkę, jaką powinna była być dla niej czarna suknia siostry. W ogóle ta siostra była jej
dosyć obojętną ; lubiła ją może trochę więcej od licznych swych światowych przyjaciółek, ale
niezaprzeczenie mniej miała do niej przywiązania, niż do swoich klejnotów, te bowiem błyskotki
zajmowały ją i interesowały nadewszystko.
Miłość do siostry, jeżeli doznawane przez Olgę uczucie, w ogóle na to miano zasługiwało,
wzmogła się nieco z czasem, to jest z chwilą, w której się spostrzegła, że ta poważna dziewczynka
stawała się jej użyteczną, potrzebną, niezbędną niemal. Zastępowała ją w zarządzie domowym,
zajmowała się jej dzieckiem, dotrzymywała towarzystwa szwagrowi często osamotnionemu przez
liczne wyjazdy żony. Odkąd Iza u nich bawiła, przestał narzekać p. Rutowski na częstą nieobecność
Olgi, gdyż Iza mu stwarzała swoją obecnością domowe ognisko, którego poniekąd nie miał
dotychczas.
Już półtora roku minęło od czasu, jak Iza mieszkała w domu siostry, kiedy jednego
wieczora, chcąc wejść do Olgi kończącej się ubierać do obiadu, zatrzymaną została na progu żywą
rozmową małżonków, prowadzoną w pokoju pani Rutowskiej.
Iza opuściła zastępującą drzwi kotarę, niezdycydowana, czy się cofnąć, czy też wejść do
pokoju, gdy następujące słowa uszu jej doleciały:
— Nie rozumiem, dlaczego ten człowiek ciągle teraz u nas przesiaduje? — mówił p.
Rutowski chodząc po pokoju — codzień nie mai jest na twoich popołudniowych herbatach, prosisz
go na każdy obiad, na każde śniadanie. To nie ma sensu...
— To zależy — chłodno odpowiedziała Olga, wpinając dyamentowego motyla we włosy —
hr. Edward jest dobrą partyą, a Iza panna na wydaniu...
Te słowa podziałały magnetycznie; p. Rutowski zbliżył się do żony i zupełnie już innym
głosem zapytał:
— Więc to dla Izy ?...
— Dla Izy — brzmiała krótka odpowiedź.
— Czyż ona mu się podoba ? — pytał dalej.
— Ależ naturalnie. —
— A on jej ?
— Nie wiem jeszcze, ale proszę cię — dodała żywiej — nie wspominaj jej o tem.
— Przepraszam cię Olgo — rzekł pan Rutowski, biorąc rękę żony, która nietylko że mu ją
łaskawie wziąć pozwoliła, ale nachyliła się nawet, dając mu swą białą, łabędzią szyję do
pocałowania.
Wysłuchawszy mimowolnie tej całej rozmowy, Iza schroniła się z tą tajemnicą, która
żywym rumieńcem twarz jej oblała, do pokoju dziecka i tam starała się uspokoić, machinalnie
zabawiając śmiejącego się chłopczynę jego ulubionym pajacem. Pytała siebie, dlaczego nie
zauważyła nigdy, że się podobała hr. Edwardowi, a tak prędko się spostrzegła, że w licznem gronie
bywającej w Rejowce młodzieży, ona jednego tylko widziała, a tym jednym był on właśnie.
Przy obiedzie niejedne oczy zwróciły się na nią, była bowiem niezwykle piękną tego
wieczora, z niewidzianym dotąd blaskiem w czarnych oczach, rumieńcem na twarzy i uśmiechem
na ustach.
To miłość rozpoczynała swoje dzieło...
Nawet p. Olgę, która zazwyczaj mało miała czasu uważać na siostrę, uderzyło dzisiejsze
wyglądanie Izy. Patrzyła na nią długo-i badawczo, potem jakby zaniepokojonem we j rzeniem
powiodła w koło stołu i twarz jej rozjaśniła się wtedy dopiero, gdy oczy jej spotkały się z oczyma
Edwarda, patrzącego na nią tem odrębnem wejrzeniem, jakiem patrzy mężczyzna w pierwszem a
krótkiem stadyum miłości.
Trochę doświadczeńsze i bardziej spostrzegawcze oko byłoby łatwo uchwyciło między
niemi to nieokreślone »coś«, takie subtelne, że się nie daje słowami wyrazić, a które się
instynktownie czuje, w powietrzu chwyta; ale tak p. Rutowskiemu jak Izie brakło go widocznie.
Pierwszy zapomniał, już o swoich podejrzeniach czy obawach, słowa żony uspokoiły go
najzupełniej, a Iza widząc wszędzie i zawsze tylko hr. Edwarda, bała się nawet spojrzeć w tamtą
stronę.
Po obiedzie Edward zamieniwszy słów parę z p. Olgą, zbliżył się do Izy siedzącej z robotą
przy stole i po krótkiem milczeniu, zdradzającem, że się namyśla nad tem, co ma powiedzieć:
— Czy pani się cieszy nadzieją tegorocznych balów? — zapytał.
— Nie myślałam jeszcze o tem — odrzekła nieśmiało podnosząc oczy ku hrabiemu.
Młody człowiek siedział koło niej ze spuszczoną głową, bawiąc się szyldkretowym nożem, i
dalszego może tematu do rozmowy szukając. Byłto mężczyzna lat trzydziestu mniej więcej, smukły
blondyn o regularnych rysach, jasnym zaroście, z wyrazem bardzo stanowczym, niemal surowym w
ustach, a niesłychanie łagodnym i niby rozmarzonym w ciemno-szafirowych oczach. Ten
uderzający kontrast ust i oczu stanowił niezwykły urok jego twarzy, a został wybornie
scharakteryzowany przez jedną z jego znajomych:
— Hr. Edward — rzekła — ma usta tyrana a oczy kochanka. Będzie równie złym mężem
jak kochankiem, bo w roli pierwszego będzie kochankiem, co jest a la longue nudne, a w roli
drugiego tyranem, co nawet i u męża nie zawsze jest znośne.
Dowiedziawszy się o tem powiedzeniu, p. Edward poszedł do osoby, która takie o nim
wygłosiła zdanie i prosił o pozwolenie zaliczenia się do jej najszczerszych przyjaciół.
Iza tymczasem, wcale sobie z tego sprawy nie zdając, co wyrażały oczy, a co usta hrabiego,
podziwiała go bezwzględnie i to od pierwszego spotkania; tylko od chwili wysłuchanej
przypadkowo rozmowy inaczej na niego patrzyła, inaczej każde jego wejrzenie rozumiała, a patrzył
na nią często, krótko i badawczo, starając się odnaleść w jej twarzy podobieństwo do osoby, która
obecnie wszystkie jego myśli zajmowała. Nie znalazł go zapewne, bo zamieniwszy jeszcze kilka
banalnych frazesów z młodą osobą, wstał i odszedł. Iza śledząc jego ruchy widziała jak się
przyprzybliżył do Olgi, i jak potem oboje przeszli do przyległego saloniku.
Zima mijała. Był to pierwszy karnawał Izy, lecz go nie użyła z tą swobodą, z jaką zazwyczaj
panny zaczynają bywać w świecie, przyniosła już bowiem z sobą ową great attraction, jakiej inne
szukają dopiero, lecz przynosiła zarazem wraz z tem szczęściem, jakiem niezaprzeczenie jest
zawsze miłość dla kobiety, wszystkie jej czarne strony: niepewność wzajemności, obawa
nieuzasadniona często a ciągła przecież, zazdrość nieświadoma jeszcze istnienia swego a już
dręcząca serce. Słowem, przechodziła krok za krokiem krzyżową drogę miłości, której cierń każdy
jest jeszcze — rozkoszą.
Jeżeli hr. Edward miał rzeczywiście zamiar starania się o rękę Izy, jak o tem p. Olga coraz
częściej zapewniała męża, jeżeli się w niej naprawdę kochał, o czem w obec innych przynajmniej
nie zdawała się starsza siostra wątpić, działo się to wszystko w dziwny, fantastyczny, a w każdym
razie oryginalny sposób. Nieraz dnie całe mijały, a on nie przybliżył się nawet do młodej osoby,
chodził smutny, zamyślony, obojętny, lub nie pokazywał się wcale. To znowu były chwile, że nie
odstępował Izy, z nią tylko tańczył, z nią rozmawiał, a przemawiał do niej jakimś dziwnym,
głębokim, rzewnym głosem, rzekłbyś głosem zakochanych i szczęśliwych.
Były to dobre, słoneczne, drogie chwile Izy, żyła ich wspomnieniem, nadzieją, że podobne
powrócą jeszcze.
Ale czas mijał, a hrabia się nie oświadczał. Iza mu tego nie brała za złe; nie
doświadczeniem, ale instynktem kobiecym wiedziona, czuła dobrze, że cokolwiekby jej życie
jeszcze dać i zgotować mogło, już nigdy nie odnajdzie w swem sercu tego czaru, tej rozkoszy, tego
zachwytu, jakiemi je jutrzenka pierwszej miłości zapełnia. Lecz p. Rutowski głośno przed żoną
utyskiwał na ten sposób postępowania Edwarda, nie zważając, że ile razy o tem była między nimi
mowa, Olga dziwnie się mieszała i wszelkiemi sposobami starała się rozmowę na inne zwrócić tory.
Prawdą bowiem, której nie domyślał się ani Rutowski, ani Iza, było to, że hrabia o oświadczynach
nie myślał wcale. Jeżeli czasami odgrywał rolę starającego się o rękę Izy, czynił to na wyraźny
rozkaz Olgi, która tego najnieuczciwszego użyła sposobu, aby odwrócić od siebie uwagę i
jakiekolwiekbądź podejrzenia.
Dotychczas komedya ta udawała jej się znakomicie; tak w domu, jak i w świecie, uważano
hrabiego za konkurenta Izy, gdy on tymczasem był od kilku tygodni kochankiem jej siostry!
Jak się to stało, nie trudno zrozumieć, chociaż mniej łatwo pojąć, ze względu, że w dniu, w
którym piękna Olga upadła zwalczona w objęcia hrabiego, nie kochała się w nim ani trochę więcej,
niż w tych wszystkich wielbicielach, którzy się o jej względy ubiegali. Jak z innymi, tak i z nim
kokietowała tylko, ale o uczuciu z jej strony mowy nie było. Nie miłość ją zwalczyła, ale zbieg
okoliczności, które ją usidliły. Z wrodzoną w tym kierunku lekkomyślnym charakterom odwagą,
zaszła tak daleko, że już zatrzymać się nie umiała, a może i nie mogła, bo w dodatku natrafiła tym
razem na człowieka, który kochał namiętnie, umiał chcieć i nie pojmował żartów tam, gdzie się całą
duszą oddawał.
Młoda kobieta broniła się długo, wypowiadała przed nim cały ten zwykły różaniec
fałszywych argumentów, którym się zazwyczaj bronią tego rodzaju kobiety. Przypominała mu, że
ma męża, dziecko, zasady, sumienie, obowiązki ; zapewniała, że nie potrafiłaby nigdy nakłonić się
do tego życia, pełnego większych czy mniejszych kłamstw; oszukiwać nie chciała... Dla człowieka
zakochanego, są to tylko powody podniecające miłość, bo każdy mężczyzna, błagający na
klęczkach kobietę, by się dla niego stała wiarołomną, szczęśliwym się czuje, odkrywając w niej
kobietę uczciwą i walczącą z swem hors regle uczuciem.
Korzystając z prawa powieściopisarza, niech nam wolno będzie postawić pytanie, dlaczego
kobieta zwykle, dopiero oddawszy się zakazanemu uczuciu, zastanawia się nad swemi podeptanemi
obowiązkami?...
Dzień w którym się Olga oddała Edwardowi, był dla niej dniem pełnym zdziwienia.
Nie przypuszczała bowiem nigdy, by kiedykolwiek do tego przyjść mogło. Szczyciła się
dotąd aureolą cnoty, w którą ją świat przystroił; był to jeden z najgłówniejszych uroków jej
kokieteryi, a nagłą jego utratą czuła się upokorzoną i zmniejszoną we własnych oczach. Po raz
pierwszy, w obec faktu, którego z życia swego żadną miarą wykreślić nie mogła, jak to zwykle
czyniła ze wszystkiem, co jej zawadzało, zastanowiła się trochę.
Na wspomnienie krótkiej, ubiegłej chwili, którą miłość tłómaczy, brak uczucia we
wstrętnem świetle przedstawić tylko może, uczuła głębokie obrzydzenie do siebie i głęboką
pogardę dla tego, który w jej miłość wierzył. Pierwszą jej myślą było otworzyć mu oczy, zemścić
się za przykre uczucia, jakich doznawała, wyjaśnieniem mu całej prawdy, spowiadając się
poniekąd, odkrywając mu tę żałosną historyę ich miłości, w której z jej strony miłości nie było.
Dostatecznie jednak uczciwą nie była, aby w ten cyniczny może, ale bądź co bądź prawy
sposób zakończyć rozpoczęty stosunek. Ta zawikłana natura potrzebowała zawikłanych sposobów,
które nietylko, że ją uwolnić miały od więzów, jakie nałożyła na siebie, ale nie miały nigdy rzucić
na nią choćby najlżejszego niekorzystnego światła.
W jednej chwili wybudowała cały gmach przyszłych kombinacyj.
Postanowiła w krótkim bardzo czasie zagrozić Edwardowi koniecznem zerwaniem, jeżeli
się o rękę jej siostry nie oświadczy. Mąż jej miał tutaj wystąpić w roli podejrzliwego, a nawet
domyślającego się człowieka, jakim niestety nigdy nie był; ona zaś odegrać miała całą komedyę
trwogi, przeczucia bliskiego nieszczęścia, od jakiego Edward tylko mógł ją uratować.
Nie wątpiła ani chwili, że się Edward przed niczem nie zawaha, wiedziała dokąd dojść może
zaślepienie i podłość mężczyzny, kiedy w grze są zmysły jego. W ostatnim akcie tej smutnej
komedyi, miały znowu wystąpić jej obowiązki i skrupuły w obec siostry, zrywała ostatecznie,
przyspieszała małżeństwo, wyjeżdżała, — rozłączała się i — zapominała. Zapomnienie, to widmo
miłości, stawało się dla niej pochodnią, nadzieją — ratunkiem.
Niebawem zaczęła swój plan wykonywać w całej treści programu. Odegrało się między
kochankami kilka scen, w których Olga zalewała się łzami i na klęczkach błagała Edwarda, żeby ją
ratował. Opowiadała mu straszne zajścia z mężem, które nigdy miejsca nie miały i dzięki potędze
łez, widzianych w kochanych oczach, dzięki czarom jej piękności, któremi upajać umiała, hrabia
zgodził się na wszystko, byle jej nie widzieć płaczącej, byle jej nie tracić jeszcze. Prosił o rękę Izy,
otrzymał ją, i jako narzeczony siostry życie swoje spędzał u Rutowskich.
Bawili oni obecnie na wsi, w śliczne, posiadłości Rutowskiego, którą on stworzył, upiększył
i niemal na równi z żoną ukochał. Uspokojony co do Edwarda, jeżeli w ogóle miał kiedykolwiek
jakie poważne względem niego niepokoje, więcej jeszcze, jeżeli to możliwe, przywiązany do żony,
w obec której, zdawało mu się, że brakiem zaufania zawinił, szczęśliwy szczęściem Izy, którą
szczerze kochał, za co ona silnem i prawdziwie braterskiem uczuciem mu się odwdzięczała, p.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin