Turner Linda - Ród Coltonów 02 - Prezent dla Rebeki.pdf

(747 KB) Pobierz
6964790 UNPDF
LINDA TURNER
Prezent
dla Rebeki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ktoś próbował go zabić.
Joe Colton jeszcze tydzień później nie mógł w to
uwierzyć. Stał wśród rodziny i przyjaciół z kieliszkiem
szampana w ręku, wznosząc toast w dniu swoich sześć­
dziesiątych urodzin, kiedy kula drasnęła go w policzek!
Długo próbował przekonać siebie i policję, że nikt
tu nie zawinił. Po prostu jeden z gości miał przy sobie
broń, która przypadkiem wypaliła, a on znalazł się na
linii ognia.
Thaddeus Law, detektyw prowadzący śledztwo, nie
wierzył jednak w takie przypadki. Kto przynosi nabity
rewolwer na przyjęcie urodzinowe? A jeśli na dodatek
ten rewolwer o mało nie zabija jubilata, to trudno mó­
wić o pomyłce, przypadku czy dowcipie.
Ktoś po prostu nienawidzi Joego Coltona tak bar­
dzo, że chciał go zastrzelić w obecności trzystu osób.
Pytanie tylko, kto i dlaczego?
Joe nie był aż tak naiwny, by sądzić, że nie ma
wrogów. W ciągu swej długoletniej kariery politycznej
na pewno naraził się wielu ludziom, nigdy jednak nie
skrzywdził nikogo z premedytacją. Nigdy nie próbo­
wał do niczego dojść choćby i po trupach. No więc
komu aż tak bardzo się naraził?
6
LINDA TURNER
Policja podejrzewała kogoś z rodziny. Wiadomo, sta­
tystyki wykazują, że na ogół ludzie nie giną z ręki obcej
osoby; mordercą jest zwykle ktoś dobrze im znany.
Joe wzruszał ramionami. Nic go nie obchodzą sta­
tystyki, obchodzi go tylko rodzina. Zrezygnował prze­
cież nawet ze stanowiska senatora, żeby mieć więcej
czasu dla żony i dzieci, a w swoim koncernie zatrud­
niał głównie braci i kuzynów. Żaden z nich nie mógł
pragnąć jego śmierci.
Strzelał do niego pewnie jakiś psychopata, który
wyczytał w gazecie o mającym się odbyć przyjęciu,
zmylił ochronę i jakoś się prześliznął. Wariatów nie
brakuje.
Mówił o tym policjantom, ale go nie słuchali. Prze­
słuchali wszystkich gości, ale widać było, że głównie
interesują ich członkowie rodziny Coltonów. W końcu
Joe postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wiedział,
kto może mu pomóc.
Zadzwonił do Austina, syna swojego przyrodniego
brata. Austin McGrath był prywatnym detektywem
i wiedział już o tym, co zaszło.
- Przepraszam, że sam do ciebie nie zadzwoniłem
- powiedział ze skruchą w głosie - ale miałem pilną
sprawę i musiałem lecieć do Vancouveru. Tata mi mó­
wił, że na tym przyjęciu było pół Kalifornii. Czy po­
licja już kogoś aresztowała?
- Przecież to banda idiotów - parsknął Joe w słu­
chawkę. - Minął tydzień, a oni jeszcze nic nie zrobili.
Dlatego do ciebie dzwonię. Znajdź faceta, który pró­
bował mnie zabić.
PREZENT DLA REBEKI
7
Austin skrzywił się; nie uśmiechało mu się jechać
do Kalifornii. Coltonowie byli potężnym rodem, nie
na darmo nazywano ich Kennedymi zachodniego wy­
brzeża. Mieli wielkie wpływy i pieniądze i Austina
niewiele z nimi łączyło.
Nie mógł jednak odmówić przyrodniemu bratu
własnego ojca! Zresztą pomógłby nawet obcemu czło­
wiekowi, gdyby wiedział, że jego niedoszły morderca
przebywa na wolności.
- Załatwię sobie tylko jakieś zastępstwo i przylecę
jutro wieczorem - powiedział i usłyszał w słuchawce
westchnienie ulgi.
- Dzięki - sapnął Joe. - Powiem Meredith, żeby
ci kazała przygotować gościnny pokój.
- Wolałbym zatrzymać się w hotelu.
Na myśl, że mógłby zamieszkać w rezydencji Col-
tonów, gdzie codziennie przyjmowano gości, przeszedł
go dreszcz. Wieczorem, po pracy, pragnął tylko spo­
koju.
- Zajmując się tą sprawą, powinienem zachować
pewien dystans - wyjaśnił, żeby jakoś osłodzić odmo­
wę. - Tak będzie lepiej.
Joe nie wziął mu tego za złe.
- Masz rację. Zresztą zawsze chadzałeś własnymi
drogami.
Austin nie zaprzeczył. Nigdy nie chciał pracować
w rodzinnej firmie; po studiach wyjechał do Portland
i wstąpił do policji. Ranny w czasie akcji przeciwko
handlarzom narkotyków, odszedł z pracy i założył
własne biuro detektywistyczne.
8
LINDA TURNER
- Lubię być sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem
- skomentował żartobliwie.
Wiedział, że wuj doskonale go rozumie; sam miał
podobne usposobienie.
- Nic nie musisz mi tłumaczyć - oświadczył Joe.
- Twój ojciec mówił, że doskonale sobie radzisz. Rób,
co uważasz za stosowne, daję ci wolną rękę.
- Zadzwonię do ciebie zaraz po przyjeździe - obie­
cał Austin.
Odłożył słuchawkę i usiadł wygodnie w fotelu, po
czym zerknął na notatki zrobione podczas rozmowy
z wujem. Niewiele jeszcze wiedział o całej sprawie,
ale jedno było pewne. Ktoś, kogo Joe zna i kocha,
życzy mu śmierci. Tylko kto?
Rezydencja Coltonów pod miasteczkiem Prosperino
w Kalifornii nosiła nazwę Hacienda del Alegria, czyli
inaczej Dom Radości. Była poza tym niezwykle pięk­
nie położona: budowla koloru piasku stała w schodzą­
cej ku oceanowi rozległej dolinie, nad którą wznosiły
się góry.
Austin jako dziecko lubił tu przyjeżdżać - nie tylko
ze względu na widoki i bliskość oceanu. Wielka dwu­
skrzydłowa siedziba dzięki cioci Meredith stała się pra­
wdziwym domem.
Z upływem lat podobno wiele się zmieniło.
Wjechał na teren posiadłości i rozejrzał się. Dom
niby był ten sam, ale w niczym nie przypominał tego,
co zapamiętał z dzieciństwa. Nawet wnętrze wyglądało
inaczej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin