Ród Coltonów 01- Samotny wilk - Michaels Kasey(1).pdf

(808 KB) Pobierz
6952144 UNPDF
KASEY MICHAELS
Samotny wilk
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli.
Nowy system telefoniczny, który - zdaniem szefa agen-
cji - wszystkim miał ułatwić życie, nie tylko go nie ułatwiał,
ale sam koszmarnie szwankował. Sophie Colton dwukrotnie
straciła z trudem uzyskane połączenia z klientem z Tokio,
a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również klienta.
Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kon-
trakt na reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił
akurat w tym tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień
jego czysty, krystaliczny głosik zamienił się w piskliwy
skrzek. Należało od nowa przystąpić do szukania aktora.
Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klien-
tern poleciało jej oczko w rajstopach, potem złapał ją
deszcz, o którym meteorolodzy zapomnieli wspomnieć,
a wieczorem pokłóciła się w restauracji ze swoim narze-
czonym od czterech miesięcy, Chetem Wallace'em.
W porządku, może nie była to kłótnia, może było to
nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się
z Chetem nie kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słu-
chała. Czasem zastanawiała się, po jakie licho w ogóle
to robi.
Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad
w agencji reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie
6
KASEY MICHAELS
była pewna, czy to dobry pomysł. Lubiła swoją pracę,
ciężko harowała, zanim otrzymała obecne stanowisko,
a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym panuje
tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jedno­
cześnie budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała
się, że nie podołają.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłości­
wszy się na Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby do­
kończył deser i zapłacił za kolację, a sama mszyła na
piechotę do domu.
Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczone­
go, to, że nie wybiegł za nią z restauracji, lecz został
przy stoliku, popijając kawę i jedząc krem czekoladowy.
Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice dalej, ale na­
prawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić:
„Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć.
Spotkamy się u ciebie za pół godziny". Nienawidziła,
kiedy był taki cholernie rozsądny. A on, psiakrew, dobrze
o tym wiedział.
Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy
krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek.
Wzdychając głośno, Sophie podniosła głowę, po czym
odgarnęła za ucho kosmyk ciemnoblond włosów. Zacis­
nąwszy powieki, westchnęła po raz drugi, następnie ru­
szyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy
obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie;
ktoś wciągał ją w zaułek.
- Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić.
Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął
ją z całej siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej
SAMOTNY WILK
ciemno przed oczami. Miała wrażenie, że to sen, jakaś
koszmarna surrealistyczna fantazja, która nie ma nic
wspólnego z rzeczywistością.
Niestety, wszystko działo się naprawdę. Starając się
wyrównać oddech, nie stracić przytomności i opanować
strach, który dławił ją za krtań, poczuła przytknięte do
szyi ostrze noża.
- Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardło!
Jasne? Jasne?
Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skinąć
głową. Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak,
jasne.
- Dobra, w porządku, dobra.
Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdował
się pod wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Wi-
działa jedynie, że jest w stanie najwyższego podniecenia.
Mógł ją zabić w każdej sekundzie, choćby posłusznie
spełniała wszystkie jego rozkazy.
Powoli cofnął ostrze. W następnej chwili leżała na
brzuchu na twardym podjeździe, zaciskając zęby z bólu.
Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę.
- Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu.
Nie mogła się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanerm do
ziemi. - W kieszeni płaszcza mam portfel, a w nim pie-
niądze i karty płatnicze. Jeżeli się odsuniesz, sięgnę...
- Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej
nad uchem. Tak bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdryg-
nęła się z obrzydzeniem. - Mówiłem, że jak się ruszysz,
poderżnę ci gardło. Tak trudno to zrozumieć?
Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po
KASEY MICHAELS
jej ciele. Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele
ją chronił. Opierając ciężar ciała na kolanie, którym przy­
ciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna niezdarnie usiłował ob­
rócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał, to szczy­
pał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię.
Wariat. Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że fa­
cetowi nie zależy na pieniądzach. Może weźmie portfel,
kiedy już ją zabije, ale na razie chodzi mu o coś całkiem
innego. O nią. Chce sprawić jej ból.
Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem,
osiem metrów, była bezradna. W prawej ręce napastnik
trzymał nóż. Gdyby krzyknęła czy próbowała się wyrwać,
nie zawahałby się go użyć. Nagle przyszło jej do głowy,
że tak czy tak zginie. Facet nie panuje nad sobą. Diabli
wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba. Ogarnęła ją wście­
kłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć! Nie um­
rze bez walki!
Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w mieście,
ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła
po drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem
na niby, dla zabawy, a czasem na serio.
Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć znisz­
czyła rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zgi­
nie... Nie! Nie może do tego dopuścić! Musi się bronić!
Mamusiu, tatusiu, nie umrę! Nie pozwolę, żeby jakiś
naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o przeraźliwym
bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie, upadając
na twarcy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej
policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się
jej pod bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin