127 godzin i inne górskie dramaty - Newsweek.pdf

(223 KB) Pobierz
16.12.2012
127 godzin i inne górskie dramaty - Wiadomości - Newsweek.pl
"127 godzin" i inne górskie dramaty
Marcin Jamkowski 27 lutego 2011 10:50, ostatnia aktualizacja 09 sierpnia 2011 13:40
„Szczyt jest niczym, powrót wszystkim” – mawiały tuzy polskiego himalaizmu. Pewniak do tegorocznego
Oscara, „127 godzin”, pokazuje właśnie jeden z takich dramatycznych powrotów.
Jak wszystkie tragedie, tak i ta zaczyna się idyllicznie. Przystojny facet, wysportowany alpinista o seksownie zarośniętej twarzy, jedzie rowerem
górskim przez krainę kanionów, Canyonlands, na zachodzie USA. Rzecz się dzieje w okolicy Moab, miasteczka leżącego w stanie Utah, które dla
wspinaczy jest tym, czym Paryż dla malarzy, Wenecja dla filmowców, a Anglia dla polskich budowlańców. Dwudziestoośmioletni Aron Ralston
zachowuje się jak kompletny luzak. Jest do tego stopnia pewny, że nic złego nie może mu się przytrafić w górach, że nikomu nie mówi, dokąd się
wybiera. Czuje się nieśmiertelny. Ta mieszanka brawury, rutyny i zapatrzenia w siebie jest klasyczną miksturą doprowadzającą w górach do
tragedii.
Ze słuchawkami na uszach niedbale biegnie po skałach, wspina się, ryzykownie trawersuje rozpadliny. W pewnej chwili staje na ruchomym bloku
skalnym i ułamek sekundy później razem z 400-kilogramowym kawałem piaskowca wali się w głąb wąskiego na pół metra skalnego
komina. Przeżywa upadek, klinując się kilkadziesiąt metrów niżej. Głaz przytrzaskuje mu dłoń. Aron jest w miejscu, gdzie nikt nie zagląda i w
którym nie ma najmniejszych szans na ratunek...
Od tego momentu zaczyna się wyścig z czasem: wspinacz musi się wyzwolić z pułapki, nim umrze z odwodnienia (ma ze sobą tylko litr wody), nim
zamarznie (w nocy jest około zera, a on tylko w T-shircie), nim zjedzą go pustynne mrówki. Aron nożem próbuje milimetr po milimetrze skuwać
kamień, by uwolnić przytrzaśniętą dłoń. Na próżno. Potem stara się zbudować z liny rodzaj przeciwwagi, by unieść głaz odrobinę do góry, co dałoby
szansę na wyszarpnięcie zmasakrowanej dłoni. To też zawodzi. Kiedy kończą mu się zapasy wody, śni o burzy, która zalewa jego skalną pułapkę.
Bredzi. Kiedy mija piąty dzień i piąta noc, nie ma złudzeń, że ktokolwiek mu pomoże. Jest wycieńczony. Zmiażdżoną dłoń już i tak spisał na straty.
Jest mu wszystko jedno. Niewiele czuje. Patrzy na uwięzioną rękę, patrzy na tępy nóż i podejmuje najbardziej dramatyczną decyzję swojego życia.
Odcina sobie dłoń, by ratować życie.
Historia pokazana przez Danny’ego Boyle’a (reżysera z oscarowym laurem za film „Slumdog. Milioner z ulicy”) w „127 godzinach” jest autentyczna i
reżyser przedstawił ją z niebywałą jak na Hollywood dbałością o trzymanie się faktów. Sam bohater w jednym z wywiadów powiedział, że
film bardziej przypomina obraz dokumentalny o jego wypadku niż klasyczną kinową fabułę. Prawdziwy Aron Ralston, jak i bohater filmu,
wydostał się szóstego dnia z wąwozu o własnych siłach, cudem ratując życie. Po 13-kilometrowym marszu po omacku w pustynnym skwarze natknął
się na turystów z Holandii, którzy napoili go i wezwali śmigłowiec. Dłoń odnaleźli kilka dni później strażnicy parku i poddali kremacji. Ralston, gdy
doszedł do siebie, rozsypał jej prochy w miejscu wypadku.
Ocalenie w Andach
Hollywood często przy pracy nad scenariuszami inspiruje się dramatycznymi przeżyciami alpinistów. Jednak mało który reżyser potrafi
wykorzystać potencjał tych historii – na ogół prędzej czy później fabryka snów przerabia je na sieczkę górsko-gangsterską à la „Cliffhanger”
(Na krawędzi), z fruwającymi walizkami pieniędzy, lub „Granice wytrzymałości” (chyba widzów) o alpinistach noszących w wyprawowych plecakach
w Karakorum butelki z wybuchową nitrogliceryną (nic bardziej potrzebnego w górach).
Jednym z nielicznych przykładów, kiedy dramatyczna historia autentycznej tragedii górskiej i graniczącego z cudem ocalenia przemówiła do
wyobraźni producentów bez dodawania kiczowatych fajerwerków, jest film „Czekając na Joe”. Opowieść powstała na kanwie wydarzeń, do których
doszło podczas zdobywania dziewiczej zachodniej ściany Siula Grande w peruwiańskich Andach. Dwóch wspinaczy – Joe Simpson i Simon Yates –
wchodzi na szczyt, jednak zajmuje im to o wiele więcej czasu, niż planowali. Wycieńczeni, już bez jedzenia, w słabej pogodzie schodzą granią z
wierzchołka. Jeden nieostrożny krok i pod Simpsonem załamuje się nawis śnieżny. Spada tak niefortunnie, że łamie nogę, a piszczel wbija się w
kość udową. Sytuacja jest śmiertelnie niebezpieczna: są wysoko, przed nimi do pokonania w dół kilometrowa połać trudnej ściany, a Simpson zwija
www.newsweek.pl/drukuj/72770
1/3
939178203.004.png 939178203.005.png 939178203.006.png
16.12.2012
127 godzin i inne górskie dramaty - Wiadomości - Newsweek.pl
się z bólu i nie może chodzić. Yates opuszcza go więc kawałek po kawałku na linie, a potem schodzi w rakach z czekanami jego śladem. I tak raz za
razem robią kilkadziesiąt takich zjazdów przepaścistymi stokami Siula Grande.
Podczas jednego z nich Simpson pechowo spada pod wielki nawis śnieżny i zawisa w powietrzu. Lina jest za krótka, by go opuścić w bezpieczne
miejsce. Mało tego, wieje silny wiatr, więc związani liną partnerzy nie słyszą się nawzajem. Simpson próbuje na różne sposoby dohuśtać się do ściany
albo podejść w górę po linie, ale bez sukcesu. Nie ma sił. Wisi. Krew przestaje dopływać do uciskanych uprzężą nóg. Ból wierci mózg. Zaczyna tracić
nadzieję i przytomność. Wie, że za chwilę jego ciężar pociągnie partnera i obaj spadną. Yates ma sekundy na decyzję. Próbując zahamować
zsuwanie się w dół, wbija z całej siły stopy w śnieg i sięga do plecaka. Wyciąga nóż i w mgnieniu oka przecina linę. Simpson spada w czeluść. Yates
oddycha swobodniej – uratował się. Wykończony fizycznie i psychicznie wraca w końcu do obozu. Z wyrzutami sumienia będzie musiał się
zmagać do końca swoich dni.
Simpson po przecięciu liny spadł kilkadziesiąt metrów, uderzył w strome śnieżno-lodowe zbocze, zsunął się po nim z ogromną prędkością, przeleciał
jak pocisk przez warstwę grubego śniegu i wpadł do szczeliny lodowej, gdzie zatrzymał się na śnieżnym moście nad bezdenną otchłanią we wnętrzu
lodowca. Ale nie zginął! Po wielu próbach wygrzebał się i rozpoczął kilkudniowe czołganie do obozu – z połamanymi kośćmi wystającymi
spośród strzępów tkanki i ubrania. Od Arona Ralstona z Utah miał o tyle lepiej, że jadł śnieg, więc dostarczał organizmowi wodę, jednak ból
strzaskanej kończyny, głód i ogólne wycieńczenie po wielu dniach przebywania w wysokich górach wyniszczały go. Do obozu dotarł w ostatniej
chwili, gdy namioty były zwinięte, partner spalił jego rzeczy i wszystko było gotowe do powrotu w doliny.
Syndrom zdobytej góry
Jest coś bardzo charakterystycznego w tym, co się przydarzyło Simpsonowi. Wypadek nie wydarzył się podczas wspinaczki, lecz już po zdobyciu
szczytu. Statystyki prowadzone przez ratowników górskich mówią wyraźnie, że ponad trzy czwarte wypadków w górach zdarza się w
zejściu lub w zjeździe – kiedy po osiągnięciu celu wspinacze są rozluźnieni, zadowoleni, ale i zmęczeni, spieszą się do obozu, bo zapada zmrok.
Albo zrezygnowali z dalszej wspinaczki, bo zepsuła się pogoda. Tak zginęło moich czworo znajomych z kursu wspinaczkowego, kiedy we wrześniu
1992 roku na Mięguszowieckim Szczycie Wielkim w Tatrach zaskoczyło ich potężne załamanie pogody: wielodniowa śnieżyca i wichura. Wycofywali
się z jednej z większych ścian tatrzańskich w potwornych warunkach, na które nikt nie był przygotowany. Akurat zjeżdżali, kiedy urwał się blok
granitu, do którego przywiązana była lina. Zginęli na miejscu. Burza śnieżna była tak silna, że nawet najlepsi ratownicy tatrzańscy przez
tydzień nie byli w stanie dostać się pod ścianę.
Kroniki ratownictwa górskiego pełne są opisów ludzi uratowanych cudem, a zapewne za cud można by uznać ocalenie zarówno Ralstona, jak i
Simpsona. Najgorzej jednak jest w rejonach, gdzie żadna pomoc ratowników górskich nigdy nie dociera, bo takich służb tam po
prostu nie ma. Wspinałem się w co najmniej dwóch takich rejonach – w Mali i na Madagaskarze – i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że trzeba
uważać sto razy bardziej niż przy zdobywaniu szczytów w Europie czy Stanach, gdzie w razie czego można liczyć na helikopter ratunkowy. Ale nawet
śmigłowiec może być ratunkiem iluzorycznym. Trudno o maszynę, która doleciałyby w szczytowe partie Mount Everestu czy K2. Nie lepiej
jest w niższych górach. Wystarczy burza i śmigłowiec nie lata, a jak nawet się wzbije w powietrze, to przy silnym wietrze często i tak nie może np.
podlecieć do uwięzionego w ścianie nieszczęśnika. Tak się właśnie stało na jednej z najtrudniejszych turni na świecie, Trango Tower, wznoszącej się
na pakistańskim odludziu, gdzie w roku 1990 doszło do chyba najbardziej niesamowitego wypadku górskiego i heroicznej akcji ratunkowej.
Sześć dni na 40 centymetrach
Trango to pionowa iglica z granitu, od podstawy do wierzchołka mierząca 1,5 kilometra. Skała jest tak gładka, że nieliczni wspinacze, którzy stanęli na
jej wierzchołku, mówili, że wygląda niczym pas startowy na dobrym lotnisku postawiony do pionu. Na początku września na szczycie Trango
stanął Japończyk, 33-letni Takeyasu Minamiura. Po 40-dniowej samotnej (!) wspinaczce przeszedł połać ściany, która odepchnęła wcześniej
innych alpinistów. Chciał zaoszczędzić sobie czasu i wysiłku, postanowił więc, zamiast zjeżdżać z wierzchołka na linach, co by mu pewnie zajęło ze dwa
dni, zlecieć wprost do bazy na paralotni – rodzaju dobrze sterowalnego spadochronu. Zrzucił ze szczytu worki z ekwipunkiem wspinaczkowym
oraz resztkami wody i żywności, po czym pociągnął za linki paralotni, stawiając nad głową czaszę, i rzucił się do przodu. Jak na złość w tej właśnie
sekundzie przyszedł niespodziewany podmuch wiatru, który zwinął jego paralotnię w nielotną rurkę, a nim samym cisnął z impetem o
ścianę.
www.newsweek.pl/drukuj/72770
2/3
939178203.007.png 939178203.001.png
16.12.2012
127 godzin i inne górskie dramaty - Wiadomości - Newsweek.pl
Kiedy Minamiura opanował łomotanie serca i poprawił połamane okulary, okazało się, że po uderzeniu o ścianę linki paralotni zaplątały się o skalny
załom poniżej szczytu i tylko dzięki temu Japończyk nie spadł jak kamień kilometr w dół... Przez radio powiadomił o wypadku wspinaczy w bazie,
wyplątał się ostrożnie z paralotni i przeszedł bez asekuracji, mając pod sobą 1,5 kilometrową przepaść, na 40-centymetrowej szerokości
nieodległą skalną półkę. Bez jedzenia, picia, sprzętu do asekuracji spędził na niej sześć dni, czekając na pomoc. Próby ewakuowania
Japończyka helikopterem spełzły na niczym – wokół gigantycznej iglicy były takie zawirowania powietrza, że piloci nie mogli podlecieć bliżej.
Zrzucali mu tylko jedzenie – niestety, na ogół pudłując. Uwolnili go przyjaciele, którzy po trzech dniach i nocach wspinania łatwiejszą drogą dotarli
do niego i pomogli w zjazdach na linie. Dwa dni później wszyscy stanęli na lodowcu u podstawy ściany.
Kaktusy ratują życie
O tym, jak wielki potrafi być kunszt pilotów, przekonałem się osobiście kilka lat temu w Peru, choć na szczęście nie na własnej skórze. Byłem wtedy
świadkiem upadku mężczyzny z ponad 20-metrowego uskoku w trakcie zejścia na dno kanionu Colca – najgłębszego kanionu świata położonego na
południu kraju. Podróżnik próbował przepuścić kogoś na ścieżce, ale było za wąsko – nagle zachwiał się, stracił równowagę i runął w dół. Leciał,
krzyczał i odbijał się od skał, aż uderzył w ziemię. Miał jednak masę szczęścia – nie zginął, bo u podnóża rosły gęsto... kaktusy, które
wyhamowały jego lot! Sprowadzenie helikoptera przez telefon satelitarny i namówienie pilota, by wylądował w głębokim wąwozie, trwało dobę, ale
udało się (i kosztowało majątek). Tysiące igieł, jakie wbiły się w ciało podróżnika, wyciągnięto dopiero w szpitalu w USA. Kiedy po latach spotkałem
tego biedaka na dorocznym zjeździe Explorers Club w Nowym Jorku, żartował, że przed nim nikt na świecie nie przeżył tak intensywnej
akupunktury. A szramy pokazywał rodzinie z taką dumą jak kombatant blizny z wojny!
We wspinaniu, przebywaniu w górach, w sportach przestrzeni jest tyle niezwykłego piękna i przeżyć, że ludzie chcą ich spróbować mimo świadomości
istniejącego ryzyka. Nawet po doznanych wypadkach entuzjaści często wracają w góry, a bywa, że sięgają wtedy po jeszcze więcej. Tak się stało w
wypadku Hugh Herra, niegdyś cudownego dziecka amerykańskiego wspinania, który w wieku 18 lat stracił obie nogi wskutek odmrożeń
doznanych na Mount Washington. Miał inżynierską smykałkę (dziś jest profesorem w Massachusetts Institute of Technology), więc już w kilka
miesięcy po amputacji zaprojektował sobie tytanowo-kevlarowe protezy i wrócił do wspinania. Wkrótce był w stanie pokonywać drogi
trudniejsze od tych, które pokonywał przed wypadkiem!
Aron Ralston, bohater „127 godzin”, po uwięzieniu w kanionie i utracie dłoni nie zrezygnował ze wspinania. Przeciwnie – ruszył w góry z jeszcze
większą motywacją. W 2005 r. został pierwszym człowiekiem, który wspiął się w zimie na wszystkie góry w Kolorado o wysokości przekraczającej 14
tys. stóp (4267 m). Naturalnie na wszystkie wierzchołki wchodził samotnie...
Marcin Jamkowski jest członkiem nowojorskiego The Explorers Club zrzeszającego odkrywców i podróżników. Prowadzi stronę internetową
© Ringier Axel Springer. Artykuł wydrukowany z Newsweek.pl.
www.newsweek.pl/drukuj/72770
3/3
939178203.002.png 939178203.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin