1986-04 - SOS Laconia.pdf

(381 KB) Pobierz
224063910 UNPDF
Wiesław Brodziński
Tadeusz Stępień
SOS „Laconia”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Korektor: Krystyna Stachowiak
224063910.001.png
Zamiast wstępu
Autorzy tego tomiku długo zastanawiali się, w jaki sposób wprowadzić Czytelników w meritum
omawianych wydarzeń. Minioną wojnę cechowało szczególne okrucieństwo — można się też spotkać z
opinią, że to okrucieństwo i bezwzględność w stosowaniu metod walki znalazły wyjątkowe nasilenie w
warunkach morskich. Może więc zamiast komentarza na ten temat wystarczy posłużyć się cytatami z
dokumentów, które zostały ujawnione po wojnie.
Oto fragment protokołu z konferencji z udziałem wyższych dowódców hitlerowskich sił zbrojnych —
wojsk lądowych, marynarki i lotnictwa — z 3 stycznia 1942 roku:
„... Po dalszych wywodach führer zwrócił uwagę na fakt, że niezależnie od tego, jak wiele statków
zbudują Amerykanie, ich głównym problemem będą braki personalne. Z tego względu należy zatapiać bez
ostrzeżenia statki handlowe, aby jak największa część załogi poniosła przy tym śmierć (...) okręty podwodne
po storpedowaniu jednostki nieprzyjacielskiej powinny wynurzać się i ostrzeliwać łodzie ratunkowe...”
Z przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych AP — Franklina Delano Roosevelta, wygłoszonego
we wrześniu 1942 roku do społeczeństwa amerykańskiego:
„By zdobyć panowanie nad swiatem, Hitler musi opanować morza. Musi zniszczyć pomost z okrętów
budowany przez Atlantyk, po którym płyną narzędzia, za pomocą których on i jego zbrodnie zostaną
zmiecione z powierzchni ziemi...”
Z rozkazu operacyjnego Oberkommando der Kriegsmarine zakodowanego jako „Atlantyk nr 16”, a
wydanego z datą 7 października 1943 roku:
„Do każdego konwoju należy zwykle tzw. reserve ship, statek specjalny o wyporności do 3000 BRT,
przeznaczony do przyjmowania na pokład rozbitków po ataku okrętów podwodnych. Zatapianie tych
statków ma szczególne znaczenie ze względu na zamiar zniszczenia załóg parowców”.
Słowa zawarte w zacytowanych wyżej dokumentach nie wymagają chyba komentarzy...
Sąd narodów
Norymberga. Jesień 1945 roku...
Wiekowe — historyczne wzmianki o tym grodzie sięgają XI wieku — położone nad niezbyt szeroką i
leniwie płynącą rzeką Pegnitz, pełne historycznych zabytków, północnobawarskie miasto. Miało ono swe
świetne i jasne okresy, okresy rozkwitu gospodarczego, promieniowania kulturą i sztuką (tu przecież czas
jakiś działał tak nam bliski, genialny rzeźbiarz i snycerz gotyku, twórca Ołtarza Mariackiego w Krakowie,
Wit Stwosz). Miała też dni ciemne i ponure, gdy po dojściu Hitlera do władzy stała się nieformalną stolicą
faszyzmu, słynną z gigantycznych, pełnych złowieszczego i butnego ceremoniału parteitagów,
celebrowanych na kolosalnym, specjalnie w tym celu wzniesionym stadionie.
Jesienią 1945 roku Norymberga — podobnie jak większość niemieckich miast w zdruzgotanej wojną III
Rzeszy — była inna niż ta, której obraz prezentują kroniki, przewodniki turystyczne, barwne foldery i
kolorowe pocztówki. Kilka nalotów dywanowych przeprowadzonych przez strategiczne siły powietrzne
aliantów zrobiło swoje, obracając w gruz i popiół całe kwartały zabudowy. W gruzach legła śliczna,
wypieszczona norymberska starówka — wyglądająca podobnie jak inne historyczne centra starych miast,
choćby w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu. Zawalone rumowiskami kaniony ulic, sterczące samotnie
ściany wypalonych kamienic.
Z tej scenerii totalnego niemal zniszczenia wyłaniał się w centrum miasta, przy prostej i szerokiej
Furtherstrasse, bardziej przypominający teatralną dekorację niż rzeczywistość obrazek: kompleks prawie
nienaruszonych, nie tkniętych wojenną zawieruchą budynków. Dostępu do nich broni niskie, kamienne
ogrodzenie z dwiema kutymi w żelazie bramami. W środku tkwi brzydkie i bezstylowe — a właściwie
upozowane na pruski styl „monumentalny” — czteropiętrowe gmaszysko.
Fronton tworzą przyciężkie, jakby wrośnięte w ziemię, kolumny, podtrzymujące zwieńczenie elewacji.
Na galerii jednego z pięter nisze, w których tkwią posągi jakichś anonimowych postaci. Nie wszystkie
zastygły na swych miejscach, nie zniszczony bowiem gmach też nosi ślady wojny. Część kamiennych
postaci wymiotła z nisz fala uderzeniowa jakiejś bomby solidnego kalibru, która upadła w pobliżu. Inne
detonacje urwały z murów płaty tynku, kolumny też są posiekane odłamkami, wyszczerbione, mur i kamień
jest „ospowaty”, pełno na nim dziobów od uderzeń serii wielkokalibrowych pocisków z kaemów. Nad
gmachem głównym wznosi się lekko nadwerężona, ale solidnie trzymająca się kopuła, pod którą znajduje się
główna, dwukondygnacyjna, otoczona galerią sala budynku.
To dawny Pałac Sprawiedliwości, siedziba sądu bawarskiego Landu, a później hitlerowskiej Rzeszy.
Scena, na której rozegra się wielki spektakl Sądu Narodów.
Do głównego budynku przylega połączony krytym przejściem budynek administracyjny, dziś rzec by
można typowy „biurowiec”, z labiryntem korytarzy pociętych jednakowo wyglądającymi drzwiami
wiodącymi do urzędniczych pokojów. W głębi dziedzińca znajduje się długi, też czteropiętrowy, budynek
więzienia o murach otynkowanych na brudnoszary, nijaki kolor, którego monotonię przerywają małe,
zakratowane okienka, symetrycznie umieszczone jedno przy drugim w równych szeregach. Budynek
więzienia łączy się z gmachem głównym podziemnym przejściem.
Dość tych „krajobrazowych” opisów. Istotne bowiem jest tylko jedno. Właśnie w tym gmachu,
oszczędzonym przez kaprys wojny, dokonać się ma dziejowy akt sprawiedliwości, może najdonioślejszy w
historii prawa. Za stołem sędziowskim w Pałacu Sprawiedliwości zasiądzie Międzynarodowy Trybunał
Wojskowy, a na ławie oskarżonych główni hitlerowscy przestępcy, odpowiedzialni za wtrącenie całego
niemal świata w koszmar i gehennę II wojny, za nie spotykane dotąd w takiej skali masowe ludobójstwo.
Zanim rozpocznie się ten proces i zajmiemy się bliżej jedną z postaci występujących na tej „scenie”,
musimy cofnąć się o parę lat...
Już w kilka tygodni po wybuchu II wojny światowej do stolic państw sojuszniczych — w pierwszym
etapie do Paryża i Londynu, w następnym do Moskwy i Waszyngtonu — zaczęły z podbitych przez
Niemców krajów napływać alarmujące doniesienia. Informacje te mówiły o faszystowskim terrorze,
zbrodniach popełnianych na jeńcach wojennych i ludności cywilnej, o mordach i grabieży, wysiedleniach,
masowych wywózkach na przymusowe roboty do Reichu, egzekucjach, pacyfikacjach, szczególnym
znęcaniu się nad ludnością żydowską. W przestępstwach tych brał udział nie tylko wyspecjalizowany w
sprawach eksterminacji aparat, jak np. budząca grozę tajna policja, czyli gestapo, ale także specjalne
oddziały SS, jednostki „rycerskiego” ponoć Wehrmachtu, fanatycy z SA i NSDAP, ślepo posłuszna
führerowi administracja, a nawet otumanieni wielkogermańskim „mitem” i „posłannictwem” zwykli
obywatele brunatnej Rzeszy. Pierwsze sygnały nadeszły z Polski, kolejne z Norwegii, Belgii, Holandii,
Francji, Grecji i Jugosławii, wreszcie z terenów Związku Radzieckiego.
Nie mogły one pozostać bez echa.
W rezultacie już w styczniu 1942 roku w szacownym pałacu St. James w Londynie z inicjatywy
emigracyjnych rządów Polski i Czechosłowacji zwołano konferencję przedstawicieli tych krajów, których
tereny znalazły się pod niemiecką okupacją. Na niej to po raz pierwszy postawiono kategoryczne żądanie
sądowego ścigania wszystkich winnych pogwałcenia prawa ujętego w międzynarodowych konwencjach
precyzujących sposób prowadzenia działań wojennych i podkreślono z naciskiem, że jednym z celów wojny
podjętej przez koalicję antyhitlerowską jest ściganie i ukaranie przestępców wojennych. Bez względu na to,
czy wydawali oni rozkazy popełniania tych zbrodni, czy brali w nich czynny udział, czy pomagali innym, a
nawet nie przeciwstawiali się — jeśli mieli taką możliwość — realizacji programu zagłady ludów Europy. I
nie tylko, bo przecież w grę wchodziły również przestępstwa popełnione w Afryce i na neutralnych,
międzynarodowych obszarach, np. na morzu!
Deklarację tę poparły solidarnie wszystkie kraje, które znalazły się w zasięgu hitlerowskiej przemocy.
Związek Radziecki dał temu wyraz w trzech notach — z listopada 1941 roku oraz stycznia i kwietnia 1942
roku — informując o gwałtach popełnianych na zajętych w wyniku agresji obszarach ZSRR, potępiając je i
zapowiadając kategorycznie surowe ukaranie wszystkich winnych odpowiedzialnych za te przestępstwa.
Końcowym rezultatem tych przedsięwzięć było opublikowanie 1 listopada 1943 roku w Moskwie
deklaracji trzech mocarstw wielkiej koalicji: Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych, zapowiadającej, że wszyscy przestępcy wojenni wydani zostaną tym krajom, na terenie
których dopuścili się dokonania zbrodni. Deklaracja ta głosiła również, że tzw. główni przestępcy
hitlerowscy, których działalność jest „międzynarodowa”, gdyż nie da się określić granicami obszarów
geograficznych, sądzeni będą na podstawie wspólnej decyzji sojuszniczej przez specjalnie powołany w tym
celu Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Te właśnie akta stanowiły podstawę prawną do norymberskiego
„Procesu Stulecia”, gdyż tak określiła ten sąd międzynarodowa opinia publiczna.
Jednocześnie rozpoczęła w Londynie działanie Komisja Narodów Zjednoczonych do Spraw Zbrodni
Wojennych, która publikowała listy oskarżonych i poszukiwanych morderców. Komisja ta uznała, że pojęcie
zbrodni wojennej obejmuje: naruszenie praw i zwyczajów wojennych, czyli zbrodnie wojenne w ścisłym
tego słowa znaczeniu, planowanie, wszczęcie i prowadzenie wojny agresywnej oraz czyny dokonywane
przed rozpoczęciem wojny, ale sprzeczne z elementarnymi zasadami prawnymi obowiązującymi
cywilizowane narody, tzw. przestępstwa wobec ludzkości.
Po tej dygresji czas wrócić na arenę będących tematem tego tomiku wydarzeń.
Jest jesień 1945 roku. Norymberga, miasto, które znalazło się — zgodnie z powziętymi przez
sojuszników ustaleniami o podziale okupowanych Niemiec — na terenie zajętym przez wojska
amerykańskie. W morzu ruin ocalałe, wielkie, ponure gmaszysko z szarego piaskowca, budynek dawnego
Pałacu Sprawiedliwości. Może nigdy wcześniej jego mury nie odpowiadały tak dokładnie pojęciu
„sprawiedliwość”, jak właśnie w tych dniach... W kilka dni po zajęciu tego miasta przez oddziały armii
amerykańskiej zakwaterowano tu oddział artylerii przeciwlotniczej. W wielkiej sali rozpraw, straszącej
powybijanymi szybami, ulokowano bar, w którym wiecznie żujący gumę żołnierze popijali piwo. I raczej
obojętnie spoglądali na wycięte z ilustrowanych magazynów fotografie roznegliżowanych „girls”, którymi
załatano liszaje odpadającego tynku. Nawet nie podejrzewali, że już za parę miesięcy rozegra się w tej sali
historyczny akt dziejowej sprawiedliwości.
Uwaga, sąd idzie!
Amerykańskie służby kwatermistrzowskie działają sprawnie. Gdy tylko zapadła decyzja, że
Międzynarodowy Trybunał Wojskowy zbierze się w Norymberdze, właśnie w tym ocalałym budynku byłego
sądu, szybko wysiedlono z gmachu chłopców z „pelotki”, W rekordowo krótkim czasie, rzucając do roboty
całe kolumny jeńców (głównie byłych esesmanów!), wyremontowano i przerobiono kompleks budynków.
Prowizorycznie, lecz solidnie naprawiono szkody poczynione przez alianckie bomby. Z całego miasta
zwieziono meble. Jakieś ławy, fotele dawnych patrycjuszy, setki biurek i krzeseł. Zmodernizowano też
gmach więzienia. A nade wszystko zmontowano specjalny węzeł łączności (otrzymał on symboliczny
kryptonim „Justice”, czyli „Sprawiedliwość”) — przeciągnięto ok. 200 km kabli, podłączono baterię
aparatów telefonicznych i dalekopisów (głównie na użytek prasy, bowiem korespondenci zagraniczni
zapowiedzieli liczny udział w procesie), zainstalowano radiostację dużego zasięgu.
I zmieniono wystrój głównej sali rozpraw, właśnie tej pod górującą nad budynkiem kopułą. Może
niezbyt fortunnie, bo, jak zauważył jeden z brytyjskich dziennikarzy, bardziej w stylu „made in Hollywood”
niż zgodnie z sądowym dostojeństwem. Ze starego wnętrza pozostawiono tylko niezbyt udaną, eklektyczną
w stylu, ale może z tego względu pasującą do atmosfery przygotowywanej rozprawy, rzeźbę pod
symboliczno-dwuznacznym mianem „Grzech pierworodny”.
To zresztą nie było ważne. Ważny był ustawiony na podwyższeniu stół trybunału, który miał w tle stale
podświetlone cztery flagi o narodowych barwach: ozdobioną złocistym sierpem i młotem czerwień Związku
Radzieckiego, francuskie „tricolore”, krzyżujące się pola brytyjskiego „Union Jack” oraz gwiaździsto-
pasiasty amerykański „Strips and stars”. Amfiladą tłoczyły się miejsca dla sprawozdawców sadowych.
Zainstalowano stanowiska dla kamer filmowych, a na jednej ze ścian umocowano zwijany ekran. Stanęły
stoliki dla protokolantów i stenografów, w centrum wyróżniał się samotny pulpit dla świadków. I wreszcie
ustawiona w dwóch rzędach ława oskarżonych, przed którą przygotowano miejsca dla obrońców. Na
zapleczu ulokowano kabiny dla tłumaczy, połączone systemem przewodów z całą salą. Wszyscy uczestnicy
rozprawy mogli jej słuchać w wybranym przez siebie języku: po angielsku, rosyjsku, francusku lub
niemiecku. Nie zapomniano też o stanowiskach do nagrań na płyty najważniejszych momentów procesu (tak
powszechnie obecnie stosowany system magnetofonowy był wtedy jeszcze w powijakach).
Sprawą ważną była zewnętrzna ochrona obiektu, krążyły bowiem uporczywe plotki, nie wiadomo kto je
rozsiewał, że mityczne podziemie zbrojne ma zamiar odbić i uwolnić oskarżonych! Najbliższy rejon sądu
otoczyła więc gęsta sieć posterunków amerykańskiej żandarmerii wojskowej, znanej powszechnie pod
nazwą „Military Police”.
Dowódcą jednostki ochrony był pułkownik B. C. Andrus z korpusu sądownictwa i sprawiedliwości
armii USA. Podlegli mu żołnierze prezentowali się doskonale. Specjalnie dobrani, liczący niemal 2 metry
wzrostu chłopcy w nieskazitelnie czystych, wyprasowanych mundurach budzili respekt. Wyróżniały ich białe
hełmy, na których w miejscu znanego powszechnie skrótu „MP” wymalowano symbol jednostki specjalnej:
stylizowaną wagę będącą dla każdego czytelnym znakiem sprawiedliwości. Do tego białe, z wysokimi
mankietami rękawice, białe getry nad butami i białe pasy, przy których w „kowbojskich olstrach” takiegoż
koloru tkwiły poręczne colty.
Najważniejszym jednak atrybutem ich wszechpotężnej władzy były białe pałki, za pomocą których
sprawnie dyrygowali pieszym i zmotoryzowanym ruchem w pobliżu gmachu sądowego.
Dla ścisłości historycznej dodajmy, że na sąsiednich ulicach ulokowano dyskretnie kilka wozów
pancernych, wyposażonych w karabiny maszynowe i szybkostrzelne działka. Nic nie mogło zakłócić
spokoju i powagi obrad Międzynarodowego Trybunału...
Nadszedł 20 listopada 1945 roku. Rozpoczyna się rozprawa „Sądu Narodów”.
Od wczesnych godzin rannych sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Tylko ława oskarżonych i
stół sędziowski świecą jeszcze pustkami. Wreszcie niemal bezszelestnie otwierają się drzwi i rosłe chłopaki
z „MP” wprowadzają oskarżonych, którzy zajmują miejsca w kolejności, nie zmienionej do końca trwania
procesu.
W pierwszym rzędzie od lewej: Goering, Hess, Ribbentrop, Kaltenbrunner (ten zajmie miejsce dopiero
po około dwóch tygodniach od chwili rozpoczęcia procesu, gdyż przebywa w szpitalu po ostrym zapaleniu
opon mózgowych), Keitel, Rosenberg, Frank, Frick, Streicher, Funk i Schacht. Rząd drugi — Dönitz,
Raeder, Schirach, Sauckel, Jodl, Papen, Seyss-Inquart, Speer, Neurath i jako ostatni Fritsche.
Czy są wszyscy, których ściga ujarzmiona przez nich ludzkość podbitych narodów? Nie.
Na ławie oskarżonych brak pierwszego z pierwszych wśród ludobójców, czyli samego „wodza narodu
niemieckiego” Adolfa Hitlera, i jego „najwierniejszego z wiernych”, realizatora ludobójczych planów, szefa
SS, gestapo i innych organizacji, reischsführera Himmlera. Już wiadomo, że obaj popełnili samobójstwo na
gruzach brunatnego mocarstwa. Jest tylko trzeci z „wielkiej trójcy” — reichsmarschall Hermann Goering —
stwórca i dowódca Luftwaffe, pełnomocnik planu zbrojeniowego, Wielki Łowczy Rzeszy, kabotyn i
narkoman, obwieszający się brylantowymi orderami, a czasem występujący wśród zaufanych w todze
rzymskich cezarów.
Co wcale nie przeszkadza, że właśnie Goering przez blisko rok trwania rozprawy będzie odgrywał
śmieszną rolę „primadonny procesu”, jak to trafnie określił jeden z korespondentów obserwujących jej
przebieg. Nic mu to nie da.
Spośród przestępców objętych międzynarodowym aktem oskarżenia brakuje jeszcze czterech. Leya,
kierownika niewolniczej służby pracy, który również popełnił, już w więzieniu, samobójstwo. Potentata
przemysłu zbrojeniowego Gustawa Kruppa (jest ponoć beznadziejnie chory i lekarze mają zadecydować, czy
może stanąć przed Trybunałem). Szarej eminencji III Rzeszy, wszechwładnego i powszechnie
znienawidzonego zastępcy Hitlera w aparacie władzy NSDAP, Bormanna (zniknął bez śladu, dziś już
wiadomo, że zginął w czasie próby przedarcia się z oblężonego Berlina). I ministra propagandy doktora
Goebbelsa, który poszedł w ślady umiłowanego wodza i popełnił samobójstwo w podziemnym bunkrze
kancelarii führera.
Pozostali siedzą na ławie oskarżonych. Sama śmietanka hitlerowskiego reżimu.
Nerwowe, przedłużające się chwile wyczekiwania...
I wreszcie ten doniosły moment. Amerykański sekretarz Trybunału, pułkownik Charles W. Mayes,
stając w przejściu pomiędzy ławą oskarżonych a sędziowskim podestem, wygłasza sakramentalną formułę:
— Attention! The court!
Te słowa błyskawicznie przełożone na pozostałe oficjalne języki obrad, docierają do wszyskich.
— Uwaga! Sąd!
I wszyscy wstają z miejsc zgodnie z rytuałem obowiązującym w przybytku sprawiedliwości. W sali
„pod kopułą” zalega cisza. Co bardziej skrupulatni korespondenci zerkają ukradkiem pod mankiety
mundurów i cywilnych marynarek. Jest dokładnie 10.03. Warto to odnotować — historyczna data 20
listopada 1945 roku i historyczna godzina. 10.03...
W niepokaźnych, bocznych i nie rzucających się w oczy drzwiach pojawia się sędziowski korowód.
Czterech sędziów głównych i czterech zastępców. Spokojnie, dostojnie zajmują swoje miejsca.
Międzynarodowemu Trybunałowi Wojskowemu przewodniczy lord Geoffrey Lawrence z Wielkiej
Brytanii. W czarnej, klasycznej todze. Obok niego w oliwkowych mundurach dwaj sędziowie radzieccy —
generał major I. T. Nikitczenko i jego zastępca pułkownik A. F. Wołkow. Majestat sądu ze strony USA
reprezentuje Fr. Biddle...
Nieco niżej zajmują miejsca oskarżyciele. Jest ich wielu. - Prokuraturę ZSRR reprezentują: generał R.
Rudenko, pułkownik L. N. Smirnow, W. W. Kuchin, J. A. Ozol. W imieniu Zjednoczonego Królestwa
Wielkiej Brytanii oskarżają sir Hartley Shawcross i jego pomocnicy, między innymi sir Dawid Maxwell-
Fyfe. Stronę francuską reprezentuje Charles Dubost. Liczne grono oskarżycieli amerykańskich —
prokuratorzy Robert H. Jackson, Sidney Aldermann, doktor Robert Kempner, pułkownik John H. Amer,
podpułkownik Brookhart Smith i Thomas J. Dodd... Nie wymieniamy wszystkich spoza sądowego stołu.
Niektórzy zabierali głos tylko w wymagających ich wiedzy, „specjalistycznych”, momentach rozprawy.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy jeszcze, że w przewodzie sądowym uczestniczyła — jako strona
wspomagająca oskarżenie — także delegacja polskich prawników w składzie: Jerzy Sawicki, Tadeusz
Cyprian, dr. dr. Piotrowski i Kurowski.
A teraz wszystkie światła — filmowcy zamontowali swe jupitery — na ławę oskarżonych. Wyglądają
niezbyt dobrze. Zwłaszcza ci w cywilnych garniturach i nominalny zastępca „wodza”, czyli „gruby
Hermann”, w feldmarszałkowskim mundurze. Najlepiej trzymają się wojskowi, a wśród nich ten, który
interesuje nas najbardziej. Grossadmiral Karl Dönitz.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin