Tulli_Magdalena_-_W_czerwieni.rtf

(339 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

magdalena tulli

w czerwieni



2004


Wydanie polskie

Data wydania:

2004

 

Nr wydania:

II, zmienione

 

Fotografia na okładce:

Maciej Sadowski

 

Projekt okładki:

Maciej Sadowski

 

Wydawca:

Wydawnictwo W.A.B.

ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa

tel. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75

wab@wab.com.pl

www.wab.com.pl

 

ISBN 83-87021-98-9

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


Kto był już wszędzie i wszystko widział, powinien na ostatek udać się do Ściegów. Po prostu zasiąść w saniach i póki sen nie zmorzy, mknąć środkiem równiny pustej jak biała kartka papieru, bezkresnej jak życie. Prędzej czy później ten ktoś – być może akwizytor z walizką pełną próbek towarów – zobaczy wielkie pryzmy śniegu, ciągnące się wzdłuż ulic w cztery strony świata ku pustym, mroźnym przestrzeniom. Zobaczy kolumny z lodowych sopli, podpory śnieżnych czap grzęznących w ciemnościach zimowego nieba. Wciągnie w płuca powietrze ostre jak brzytwa odcinająca czucie od tchnienia. Doceni zalety klimatu na zawsze wolnego od wiosennych podmuchów niepokoju, od gnuśności letniego skwaru, od mglistych smutków jesieni. Spodoba mu się mróz, który konserwuje uczucia i kapitały, chroniąc jedne i drugie przed zgnilizną rozkładu.

Zima we wszystkie dni roku i ciemność, która zmiękcza kontrasty, gładzi ostrość kantów. Mrok rozpraszał się w Ściegach na krótką chwilę w porze obiadu. Przed zupą różowy brzask rozświetlał niebo, przy drugim daniu słońce rzucało znad dachów kilka ukośnych promieni, a po deserze zmierzchało się nieodwołalnie. Gwiazdom na miejscowym niebie obcy był ruch i zmiana, tak samo jak gazowym latarniom, które trzymały się swojego miejsca w konstelacjach.

W ciemnościach rozwijały się przedsięwzięcia firmy Loom i Syn, zakładów Strobbla i fabryki Neumanna, których sprawy mieszały się ze sprawami szwedzkiego garnizonu. Na zamarzniętym na kamień pustkowiu, gdzie wyły tylko wiatry z czterech stron świata, trwał wśród codziennej rutyny, potrzebny tylko do parad. Samo jego istnienie uznać należy za przejaw szczególnej pomyślności, zważywszy, że garnizon szwedzki lepszy jest od rosyjskich, pruskich i austriackich pod każdym względem, tak jak szwedzki zabór lepszy jest od wszelkich innych możliwych zaborów.

Kasyno oficerskie, koszary, stajnie, maneż, prochownia oraz plac ćwiczeń pokryty śniegiem ubitym i wyślizganym, po którym, jeśli to było konieczne, skakano żabką do upadłego w pełnym rynsztunku – wyłaniały się zza kolejnych zakrętów, niespodziewane jak nagłe odmiany losu. Ulica Gwardyjska brała bowiem kształt od krętej melodii capstrzyku, granej co wieczór na trąbce. Złoty dźwięk trąbki wzlatywał wysoko i szybował nad dachami kamienic. Ale po drugiej stronie rynku od razu opadał w dół ciężkim lotem ogłuszonego ptaka. Tam bowiem, w dzielnicy ruder, chłopcy w czapkach uszankach ciskali śnieżnymi pigułami we wszystko, cokolwiek zdołało wzbić się ponad przyziemność. Fabryczna syrena niosła się nisko, tuż nad ziemią, wyjąc co rano na jednej nucie, zdolnej wyrazić tylko bezmiar ciemności, jaka przepłynęła wąwozem ulicy Fabrycznej przez wszystkie godziny dnia i nocy. Wycie syreny obijało się o koszarowy mur z surowej cegły jak groch o ścianę. Ulice Gwardyjska i Fabryczna uciekały od siebie w przeciwne strony świata.

Zakłady Strobbla były fabryką porcelany. W magazynach piętrzyła się hotelowa zastawa: nieme stosy talerzy płaskich i głębokich, dużych i małych, niezliczone milczące sosjerki i wazy ze znakiem czteroramiennego płatka śniegu na odwrocie. W fabryce płyt gramofonowych Neumanna szlachetne tenory, butne barytony, budzące grozę lub wesołość basy i przejrzyste jak szkło soprany wtłaczano z pomocą niemelodyjnie hałasujących maszyn w czarną materię ebonitu, gdzie pozostawały niewidoczne, lecz słyszalne, na zawsze owinięte w bawełnę niezrozumiałych włoskich słów. Robotnicy fabryczni, po pracy zasypiając nad zupą, oglądali wirujące krążki, ci od Strobbla białe, a czarne ci od Neumanna.

Firma Loom i Syn miała swoją siedzibę w miejscu, gdzie przecinały się osie głównych ulic. Przez jej kasę pancerną przepływała cała gotówka Ściegów, przez jej składy – ścieżańskie towary, pakowane w pudła i skrzynie, w których wyruszały w świat z bocznic kolejowych na najdalszych krańcach ulicy Fabrycznej. Do Looma należała ponadto większość kapitału akcyjnego słynnych miejscowych szwalni. Pochodziły z nich damskie gorsety, rozchwytywane na pniu przez zagraniczne domy handlowe i równie chętnie kupowane przez miejscowe damy, które dzięki fiszbinom mogły siedzieć prosto także wówczas, gdy fale sennej nudy unosiły je ku wyspom popołudniowych drzemek. Panowie, wspierając podbródki o sztywne kołnierzyki koszul uszytych tamże, drzemali w ciszy, której nie mogły zakłócić armaty wojny rosyjsko-japońskiej, a tym bardziej – karabiny niemieckich wojsk kolonialnych, odzywające się w Afryce.

Zabudowania dworca kolejowego ciągnęły się wzdłuż ulicy Węglowej. Iskry strzelały z kominów niewidocznych lokomotyw, przeciągłe gwizdy rozdzierały ciemności. Bagażowi z blaszanymi numerami na czapkach czekali na cudze kufry. Kolejarze chodzili z naftowymi latarkami wzdłuż składów, skaczące światła omiatały podwozia wagonów i tylko przypadkiem wyrywały z ciemności hałdy węgla przy torowisku, zawsze przysypane śniegiem, albo pryzmy śniegu, przykryte warstwą węglowego pyłu – podobne do siebie jak tutejszy dzień do tutejszej nocy.

Na ulicy Solnej unosił się słony pył, od którego łzy ciekły z oczu. Przecinała przedmieście zamieszkane przez górników i wiodła ku kopalni. Gubiła po drodze domy, które sterczały z kopnego śniegu to tu, to tam, niby porzucone drewniane skrzynie po ścieżańskiej soli. Zapadały się aż po parapety, aż po dachy. Nocą górnicy z nadzieją przysłuchiwali się głuchym odgłosom tąpnięć gdzieś pod podłogą. Im głębiej w grunt, tym lepiej. Znali bowiem tylko te słowa, które dobrze brzmią głęboko pod ziemią, takie jak „kryj się!” albo „jasny gwint!”. Otumanieni miejskim ruchem, zamierali pośrodku trotuaru, zbłąkani, niemi jak pociągowe zwierzęta, potrącani ze wszystkich stron. Przenikliwy gwizd przywracał im czujność, musieli chować się po bramach przed spragnioną rozrywek nagonką, ubraną w wyrośnięte spodnie i za duże kapoty. Woleli siedzieć u siebie, w chałupach ciążących ku antypodom.

Ale fabryki, sklepy, kantory i kancelarie im tylko zawdzięczały swój rozkwit. Wszelkie przedsięwzięcia rychło osiadłyby na mieliznach, gdyby zabrakło soli, która – jak wiadomo – jest esencją łez. Pomyślność przemysłu i handlu oprócz bogactwa rodzi bowiem płacz. Koniunktura potrzebuje płaczu, by się utrzymać. Bez niego usycha. Pewna ilość łez powinna wypełnić kanały obrotu towarowego, by możliwy był wartki przepływ aktywów i pasywów, tak jak woda pod kilem niezbędna jest statkom z ładowniami pełnymi towarów.

Aktywa i pasywa firmy Loom i Syn przelewały się po świecie tam i z powrotem, to przybierając postać ścieżańskiej soli, to znów nafty w dużych beczkach, worków z pszenicą lub ciężkich bel sukna. Handlowało tym towarem kilka pokoleń mężczyzn o wąsach od młodości ściętych szronem, o zaciśniętych szczękach i lodowatym spojrzeniu wolnym od złudzeń, na wskroś przeszywającym pociemniały werniks. Pierwszy z nich za młodu był marynarzem. Został po nim okręt żeglujący pod banderą Anglii po niewidocznych falach we wnętrzu butelki, do której wpłynął gnany siłą nie wiedzieć jakich pragnień, zwyciężywszy wielką armadę hiszpańskiego króla i pokonawszy cieśninę szyjki z grubego szkła.

Loomowie żenili się późno. Żony rodziły im synów jedynaków, którym zawsze dawano imię Sebastian. Każdy z nich zdolny był we właściwej chwili zastąpić poprzedniego w sposób tak doskonały, że Sebastian Loom trwał w pamięci jako jedna osoba. Pierwsza w rodzinie dziewczynka przyszła na świat u schyłku wieku. Jej matka zmarła w połogu. Kupiec Sebastian Loom żył odtąd sam, kierując się w każdej sprawie zimnym jak sopel lodu ścieżańskim rozsądkiem. Służbę trzymał krótko, ale i sobie rzadko folgował. Na całe przedpołudnia zanurzał się w odmęty rachunkowości i korespondencji handlowej. – Kawy! – wołał od czasu do czasu, potrząsając dzwonkiem. Od powtórnego ożenku Loom wolał przelotne znajomości, zawierane w podróżach. Po powrocie wysypywały się z jego walizki bibeloty i programy operetkowych przedstawień. Popołudnia spędzał w cukierni Korellego, przy bilardzie rozmawiając o interesach z radcą Krasnowolskim, znawcą prawa handlowego, w środy zaś obaj panowie zwykli spotykać się na obiedzie w restauracji hotelu Angleterre, gdzie zawsze zamawiali golonkę. Sebastian Loom zamyślał się czasem nad rachunkami i postanawiał, że wyda Emilkę za Kazia Krasnowolskiego, gdy tylko oboje osiągną stosowny wiek. Takim sposobem chciał zapobiec stratom, jakie firma Loom i Syn mogła ponieść z tej przyczyny, że Loom nie miał syna.

Oficer niemieckich wojsk kolonialnych w białej kurtce ze złotymi guzikami i tropikalnym korkowym hełmie przybył do Ściegów nie wiedzieć skąd. Pewnej środy pojawił się zupełnie niespodziewanie, w porze obiadowej, dokładnie między zupą i drugim daniem. Rozpiął guzik u kołnierza, otarł czoło; ścieżański mróz najwyraźniej jego się nie imał. Słońce właśnie wzeszło na krótką chwilę nad kamienicą Loomów i przez szczeliny między chmurami z ukosa rzuciło na dachy kilka promieni, by wkrótce schować się w ciemnościach, jak to czyniło dzień w dzień. Przybysz z dalekich kolonii minął ratusz ze złotym kurkiem, gorejącym na wieży w pierwszych i ostatnich promieniach, i zjawił się w hotelowej restauracji, kiedy różowiutki radca Krasnowolski zdążył już wychylić oszroniony kieliszek i zacierając ręce, czekał na swoją porcję golonki. Oficer zdjął korkowy hełm.

– Zabieram dziś pańską żonę do Afryki Południowo-Zachodniej – powiedział i stuknął obcasami.

– Pan raczy żartować.

– Nigdy nie żartuję – rzekł sucho oficer, pokazując radcy list.

Ten zaczął czytać, lecz twarz nabiegła mu krwią. Nagle rzucił arkusik na stół, jakby poparzył palce. Oficer niemieckich wojsk kolonialnych starannie złożył papier, schował, po czym strzelił obcasami jeszcze raz, na pożegnanie. Odszedł szybkim krokiem człowieka, który wie, dokąd zmierza. Zniknął za białą mgłą pary unoszącej się z wielkiej jak góra porcji tłustej golonki, którą właśnie wtedy podano. Radca Krasnowolski jadł, dławił się szlochem i ocierał okulary kraciastą chustką. Był to bowiem cywil w każdym calu.

Po żonie został radcy na pamiątkę stos nie zapisanych arkusików papieru listowego, pomarszczonych od jej łez, podarta na strzępy depesza, puste ramki po fotografiach i poduszeczka do igieł splamiona krwią z ukłutego palca. Nigdy więcej nie dała znaku życia. Być może, u celu podróży pożarły ją afrykańskie lwy. Radca Krasnowolski chorował długo ze zgryzoty, aż pewnej nocy umarł.

Obowiązek opieki nad Kaziem spadł na ciotki, z których każda brała go do siebie niechętnie i pozbywała się z ulgą, a to ze względu na jego uprzykrzoną przypadłość: nie zasypiał. Nocami wstawał z łóżka i udręczony nudą snuł się po pokojach. Czasem skrzypnęła podłoga albo drzwi. Nad ranem klęczał na podłodze w nocnej koszuli. W czerwonawej poświacie bijącej od uchylonych drzwiczek pieca otwierał pudła ołowianych żołnierzy. Zgiełk potyczek ułanów ścieżańskich z niemieckimi wojskami kolonialnymi rozsadzał tapetowane na różowo ściany pokojów dziecinnych, budząc niemowlęta i niańki. W mahoniowych sypialniach wujowie toczyli z ciotkami nocne sprzeczki. Pośród zduszonych szeptów, ironicznych zapytań, szlochów i gniewnych okrzyków ważyły się losy Kazia. Postawiwszy na swoim, wujowie zadbali o to, by ukończył w Szwecji szkołę kadetów, a ciotki co wieczór, roniąc łzy, wspominały jego smutną historię.

Na krótko przed siedemnastymi urodzinami jedynaczka Looma zaręczyła się z synem radcy Krasnowolskiego, który powrócił do Ściegów jako zawodowy oficer, bardzo przystojny, zwłaszcza w galowym mundurze, z pięknym wąsem i nieprzytomnym spojrzeniem ciemnych oczu, zawsze z lekka podkrążonych od bezsenności.

– Nie zasypia, bo też i nigdy się nie budzi – zauważały z goryczą kobiety, gdy je opuszczał. Kupiec znał plotki o jego romansach, lecz ani romansów, ani służby wojskowej nie miał za rzecz poważną i żywił nadzieję, że po ślubie zięć zamieni mundur na tabaczkowy surdut, by poświęcić się bez reszty firmie.

– Nigdy w życiu – oświadczał młody porucznik, tasując karty w garnizonowym kasynie. Oficerowie wymieniali nad karcianym stolikiem porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechali się półgębkiem, zadając sobie pytanie, po co się w takim razie żeni z firmą Loom i Syn.

Składał karty, rozglądał się, mrugając oczami, jakby nie wypowiedziane pytanie naruszyło spokój jego snu. Obmacywał kieszenie munduru w poszukiwaniu prostokątnego kartonika. Nosił przy sobie fotografię narzeczonej. Szybkim spojrzeniem na wskroś przenikał dziecinne oblicze, w którym nie było żadnego niedomówienia, żadnej tajemnicy, niczego, co mogłoby go zranić.

Podobny kubek w kubek do innych oficerów, których wyglansowane buty roztaczały taki sam blask i tę samą woń szuwaksu, jadł, pił i żył w miarę szczęśliwie, póki nie przybył z Niemiec Augustus Strobbel, bratanek starego Strobbla, fabrykanta porcelanowej zastawy. Za sprawą długich rzęs i łagodnych spojrzeń ten uprzejmy młody człowiek z miejsca stał się ulubieńcem panien. Na podwieczorkach z tańcami rumienił się, zamknięty w rozchichotanym kółku, wyśpiewującym „Meine lieber Augustus, Augustus, Augustus...”. Ciotki pod ścianą milkły zaniepokojone, lecz rozpoznawały piosenkę starszą niż one same i jedna po drugiej opuszczały lorgnon, by podjąć urwany wątek. Augustus Strobbel jaśniał cały, kiedy rozprawiał o porcelanie. Utrzymywał, że jest najtrwalsza ze wszystkich rzeczy na świecie, a tym trwalsza, im cieńsza, dla jej kruchości bowiem jak najstaranniej się z nią obchodzą, co, jak twierdził, widać najlepiej po chińskich wazach z prywatnej kolekcji Strobbla. Augustus Strobbel nosił jedwabną kamizelkę w prążki, jakiej w Ściegach jeszcze nigdy nie widziano, pod kamizelką zaś biło jego serce, szlachetne i delikatne jak dzwoneczek z porcelany. Nic tak nie drażniło Kazimierza jak porcelana, a zwłaszcza ów głupi dzwoneczek.

Dzień dorocznego święta, obchodzony huczną zabawą na rynku i tańcami w salonach, był dla Looma naznaczony uroczystą nudą rosołu i sztuki mięsa z chrzanem na odświętnym obiedzie rady miejskiej, w której zasiadał od niepamiętnych czasów. Kiedy szykowano dla niego czarny frak, jego córka Emilka z pomocą pokojówki włożyła balową suknię i zaczęła wypatrywać sań, które miały ją zabrać na przyjęcie z tańcami, prosto w ramiona Kazimierza Krasnowolskiego – lub może Augustusa Strobbla? – Embarras de richesse, de richesse, de richesse – wyśpiewywała, trzymając się za serce, które biło jak szalone. Podbiegała to do lustra, to do okna, aż ze szczęścia i niepokoju zakręciło jej się w głowie.

Zajechały wreszcie sanie i Emilka już miała do nich wsiadać, kiedy wesoły ordynans Kazimierza wybiegł z ulicy Gwardyjskiej i wpadł przed domem Looma na melancholijnego służącego Augustusa Strobbla śpieszącego od strony Fabrycznej. Równocześnie stanęli przed Emilką, gniotąc czapki w rękach, a za pazuchą chowali skreślone okrągłym pismem młodego Strobbla i kanciastym Krasnowolskiego bileciki, z którymi nie wiedzieli, co zrobić, bo obaj mieli przykazane doręczyć je w sekrecie. Wznosili więc oczy ku aniołkom wieńczącym fronton kamienicy.

– Proszę panienki! – przekrzykiwali się. – Proszę panienki!

Głosy ulatują ku górze lekkie jak piórka, ale czasami nie trzeba więcej, aby strącić obruszony kamień. Róg obfitości Loomów obsunął się w zwietrzałych rączkach aniołków, które podtrzymywały go od stu lat. Pociągnięty własnym ciężarem, runął w dół i udaremnił wszystkie plany.

Huk zaskoczył Sebastiana Looma przed lustrem, gdy zapinał kołnierzyk. Niezwłocznie posłano po doktora. Loom czekał na niego u wezgłowia Emilki i zatykał sobie uszy, żeby nie słyszeć dętej orkiestry, która dalej grała, chociaż nikt już nie tańczył. Wścibski tłum zgromadził się pod oknami, a pośród zbiegowiska krążyły dzieci z twardymi jak kamień piernikami w lepkich rękach. Zanim fajerwerki rozerwały się w górze, pod sklepieniem lodowatego nieba – doktor stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że serce Emilki nie bije. Ona sama wiedziała o tym przynajmniej od kwadransa.

– Przecież to nic nie znaczy – powtarzała, pragnąc tylko jednego: czym prędzej ruszać na bal. Lecz sanie dawno już odjechały i uniosły zamiast Emilki dziwaczną wiadomość. O balu Loom nie chciał nawet słyszeć. Chwycił lekarza za łokieć i wyciągnął go na korytarz.

– Co jej dolega? – pytał szeptem.

– Serce stanęło jak uszkodzony zegarek – rzekł doktor, rozkładając ręce. Nic więcej nie wiedział, uderzenie nie zostawiło śladu, ani jedna kropla krwi nie zbrukała pięknych loków. Loom niespokojnie dotknął własnego zegarka, który miał złotą kopertę i tykał bardzo głośno w lewej górnej kieszonce kamizelki.

– Proszę nie szczędzić starań, doktorze – zaczął po chwili, zaczerpnąwszy powietrza, z ręką na owej górnej kieszonce, skąd zwieszała się dewizka. – Zawsze jest przecież nadzieja... jeśli tylko są środki...

Doktor pokręcił głową. Na wszystko jest rada, oprócz śmierci – zwykł mawiać do swoich pacjentów, błyskając szkłami okularów. Medycyna nie znała lekarstwa na przypadłość Emilki. Zsunął więc z nosa okulary, zaczerpnął tchu i złożył Loomowi kondolencje.

Kondolencje! Czyż Emilka nie wybierała się na bal? Tę jednak okoliczność, w jego oczach uboczną i nieistotną, wiązai doktor z niedostatkami wychowania, jakie otrzymała córka Looma, rozpuszczona jedynaczka. W podobnych wypadkach objaw zwany stężeniem pośmiertnym, rigor mortis, w krótkim czasie kładł kres chimerom. Jeśli panna nie okazała dość charakteru, żeby w ostatniej godzinie uszanować zasadę i obyczaj, jeśli czepiała się życia ze wszystkich sił, wiadomy rygor miał ją uchronić od kompromitacji, miał pomóc zacisnąć zęby i odejść comme il faut. Sztywnością można nadrobić niedostatek odwagi. Doktor zalecił absolutny spokój, ciszę, przyćmione światło. Wtedy pragnienia ostygną i stan się unormuje. Emilka przyjęła to z gniewnym zdumieniem. Miała więc odtąd obywać się nie tylko bez bicia serca, ale i bez tańców?

– Nie, nie i nie! – wołała, tupiąc nogami.

Po wyjściu od Looma doktor poczuł się śmiertelnie zmęczony i zapragnął wstąpić do gospody na kieliszek jałowcówki. Gospoda była pełna żołnierzy na przepustkach, którzy rozpytywali o godzinę i na miękkich nogach wstawali od stołów, spragnieni tak samo jak przed świętem. Strażacy, rozwiesiwszy lampiony i wystrzeliwszy fajerwerki, drzemali w kącie nad kuflami, w wiecznym poczuciu braku. Święto dogasało pośród znużenia, jak co roku. Puzony, które przedtem rozbrzmiewały na rynku, próbując zagłuszyć skrzypce Cyganów z gospody – ucichły wraz z nimi, a muzykanci rozeszli się do domów, dźwigając milczące instrumenty, zamknięte w czarnych futerałach.

Pled zsuwał się Loomowi z kolan, gdy siedział bezczynnie w fotelu, z kołnierzykiem do połowy tylko przypiętym, sterczącym mu u szyi jak proporzec.

– Czy Adela nie wie, że pan musi jadać regularnie? – strofowała kucharkę Emilka. – Dawajcie na stół cokolwiek, byle prędko.

Pociągnęła ojca za rękę do stołowego pokoju. W milczeniu zasiedli do spóźnionego posiłku. Wtedy Stanisław zaanonsował Kazimierza Krasnowolskiego.

– Odpraw grzecznie – rzekł Loom.

Odchodząc, Kazimierz zdążył jeszcze w sieni zamienić chłodny ukłon z Augustusem Strobblem. Młodego Strobbla Loom tym bardziej nie chciał widzieć. Gestem nie znoszącym sprzeciwu nakazał swojej córce pozostać przy stole.

– Dlaczego? – wołała. – Dlaczego?

– Istnieją granice, których nie wolno przekraczać – tłumaczył Loom. – Czy firma, która nie płaci swoich weksli, może liczyć na zaufanie? Trzeba przyjąć śmierć, aby życie mogło zachować godność.

Przedsiębiorca pogrzebowy dostarczył trumnę razem z gromnicami, naręczami kwiatów i kubłami lodu. Nie było to jego winą, że przygotowania do pogrzebu utknęły. W przystępie szalonego gniewu Emilka porozrzucała lód, podeptała kwiaty i pozrywała z luster żałobne kiry.

– Panienka dostała szału, świeć, Panie, nad jej duszą – szeptano w kredensowym pokoju. Zanim ktokolwiek oprzytomniał, uciekła po schodach do swojej sypialni i zamknęła się w niej na klucz. Płakała przez trzy dni i trzy noce. W końcu płacz ją zmęczył. Na czwarty dzień ucichła. Przelane łzy napełniły pokój białą mgiełką.

– Parno tu – zauważył służący Stanisław, kiedy wreszcie drzwi ustąpiły. Uchylił okno, a obłok pary uleciał ku niebu. Sen zmorzył Emilkę, spała długo, a wieczorem wyciągnęła ze schowka w bieliźniarce zabroniony francuski romans i zabrała się do lektury. Czytała nazajutrz i później, nie kryjąc się z tym już przed nikim. Znad książki coraz to spoglądała na zaśnieżoną ulicę. Ale więcej nikt do niej nie przyszedł.

Kompromitujące położenie Emilki okryło śmiesznością Kazimierza Krasnowolskiego, który w końcu nie wiedział, czy mu przystoi żałoba. Historię tę w salonach pomijano wzgardliwym milczeniem. Ale w wielkiej sali kasyna dopiero pod jego ostrym spojrzeniem gasły znaczące uśmiechy i milkły szepty.

– Nudzą się, więc niczego nie zapominają – mówił potem przez zęby do własnego odbicia w lusterku, przykładając bryłkę ałunu do podbródka skaleczonego brzytwą. – Tutaj każda plama przetrwa sto lat, dłużej niż regulamin służby.

Po służbie przesiadywał nad pasjansem, z przyklejonym do ust tureckim papierosem, z którego popiół osypywał się między wieloznacznie uśmiechnięte damy, królów patrzących srogo spod krzaczastych brwi i waletów głupkowato wytrzeszczających oczy. W porze zamykania kasyna, kiedy zrzucano już ze stołów poplamione obrusy, wychylał ostatni kieliszek. Pasjans nigdy nie wychodził, losem karcianych figur była rozłąka i wieczny brak. I nie znający sytości głód, którego przyczyna tkwiła w anatomii: poniżej mostka, w miejscu, gdzie powinien być żołądek, przełyk łączył się gładko z drugim przełykiem, jakby życie było tylko żartem. W dwóch głowach lęgły się sprzeczne opinie, w dwóch sercach – nie dające się pogodzić pragnienia. Gdy jedną połowę przepełniała miłość, druga dławiła się od nienawiści. Jedna chciała żyć, druga wolała umrzeć.

– Życie i śmierć – mówił doktor, przepisując Kazimierzowi nalewkę na bezsenność – są jak te etykietki na flaszkach. Tu woda destylowana, tam czysty spirytus. A we flaszkach wszystko pomieszane, trochę tego, trochę tamtego. Niby w podejrzanej rozlewni fałszowanych trunków. Trzeba zażywać na cukrze, panie poruczniku, inaczej nie da się przełknąć.

Lekarstwo doktora szkodziło Kazimierzowi. Wtrącało go w coraz to głębsze odrętwienie, aż stracił serce do służby. Z tej znów przypadłości leczył się hazardem.

– Trzeba jeść, panie poruczniku, trzeba spać – upominał go ordynans Felek Chmura i żeby zrobić mu przyjemność, dodawał: – Szkoda panny Emilki, bardzo była miła.

Wtedy Kazimierz budził się nagle i zrywał się na równe nogi, jakby mu trąbka zagrała na alarm.

– Co masz na myśli? – pytał podejrzliwie, chwytał ordynansa za bluzę i potrząsał nim gwałtownie. Ale Felek nie umiał odpowiedzieć. Kazimierz odpychał go ze złością. – Nie patrz tak na mnie, durniu jeden! – wrzeszczał.

 

Przez pamięć przyjaźni, jaką żywił dla radcy Krasnowolskiego, fabrykant płyt gramofonowych Ludwig Neumann zaprosił Kazimierza do siebie, by oderwać go od kart i od ciężkich myśli. Po obiedzie podano kawę. Pan domu z gościem zasiedli w głębokich fotelach i zapalili papierosy. Na talerzu gramofonu obracała się czarna ebonitowa płyta z tłoczni Neumanna, tenory niewidocznych waletów wzlatywały w kłębach niebieskawego dymu aż po gipsowe sztukaterie sufitu, gdzie splatały się z lekkimi jak zapach perfum sopranami dam, póki nie odezwał się królewski baryton, zdolny strącić każdą nutę z nieba na ziemię. Ciemny pikowy alt wyśpiewywał wszystkie odcienie goryczy, podczas gdy kawa stygła w filiżankach. Ugodzony śmiertelnie w samo serce baryton gasł bez ratunku w dolnej oktawie, berło spadało na posadzkę z brzękiem czyneli. Pośród trzasków i szumów piszczały niespożyte falsety dżokerów, bytujących na skraju dramatu. Tymczasem beznamiętny głos Ludwiga Neumanna komentował gazetowe wiadomości, a jego ręka strzepywała popiół do popielniczki. Kazimierz raz po raz wciągał w nozdrza ledwie wyczuwalny zapach perfum, damskich.

Pokazano mu panieńskie hafty Stefanii, która powróciła niedawno do domu ojca po krótkotrwałym i nieszczęśliwym małżeństwie. – A teraz stroni od robótek i niczym się zająć nie potrafi – ubolewał Neumann. Tego popołudnia Kazimierz nie zobaczył Stefanii: dręczyła ją jakoby migrena. Kiedy wychodził, odprowadzany przez lokaja, w ciemnawym korytarzu przeciął mu drogę głos stłumiony już przez kilka par ciężkich drzwi, który mimo to w wysokich rejestrach jaśniał zorzą odbitą w tafli wody. Głębiny niskich tonów zasnuwał cień. Kazimierz zachłysnął się, lecz dobrnął do poręczy. Fala potoczyła się za nim po schodach ciepłą kaskadą koloratury, a na koniec popłynęła środkiem ulicy, cicha jak wspomnienie, zamarzając na mrozie i znacząc drogę od domu Neumanna do koszar lodowym szlakiem. Tak, że tegoż wieczoru, kiedy Kazimierz wracał pod okno Stefanii, ślizgał się i musiał dobrze uważać, żeby grunt mu nie uciekł spod nóg.

Z czasem jego stan zaczął się poprawiać. Pewnego dnia przedarł fotografię Emilki i rzucił na dno szuflady. Para oczu znalazła się w rozsypce. Jedno spojrzenie przylgnęło do wachlarza w dłoni, gdy drugie pomknęło w pustkę. Niewinność, która biła z oczu Emilki i która za jej życia koiła smutek Kazimierza, a po niestosownej śmierci stała się źródłem niepewności i rozpamiętywań – zatraciła się wreszcie między poszarpanymi krawędziami, pośród okruchów tureckiego tytoniu.

Ordynans Felek doręczał Stefanii listy od Kazimierza. Lecz zamiast wracać szybko z odpowiedzią, zachodził do Adeli, kucharki Looma. Po drodze spotykał się z chłopcem od masarza, piegowatym dwunastolatkiem, z którym robił pośpieszne interesy. Wyciągał z kieszeni zawinięte w pognieciony pergamin wojskowe guziki z lwem w koronie i wymieniał je na serdelki, odliczając po guziku za sztukę. Serdelki Felek zjadał w bramie, a potem pukał do kuchennych drzwi. Adela raczyła go resztkami placka z kruszonką, jeśli tylko nie zjadł ich wcześniej strażak Alojzy Piechota, którego lubiła tyleż samo co Felka. Z powodu codziennych wizyt ordynansa w domu Looma oficerskie buty nigdy nie były należycie wyczyszczone. Zwymyślany i wytrzaskany po szczeciniastym ciemieniu gazetą zwiniętą w trąbkę, udawał skruszonego.

– Jak Boga kocham, panie poruczniku, że się poprawię – przysięgał, waląc się w piersi, aż dudniło.

Ale na sumieniu miał ciemne sprawki i robił, co mógł, żeby odwrócić od nich uwagę Kazimierza.

– Piękna jest pani Stefania – zachwycał się, przewracając oczami.

– Nic ci do tego, ośle.

Kazimierz chmurnie spoglądał na fotografię, podobną do tamtej, przedartej, której miejsce zajęła. Kiedy w kasynie wyciągał portfel, żeby płacić, fotografia nagle przypominała mu o podwieczorkach z tańcami, na których Stefania bywała po kilka razy w tygodniu. Zachodził do niej ukradkiem, późnym wieczorem – nie wiedział, co to senność. Pośród pocałunków pytał nagle, ile razy tańczyła z młodym Strobblem i czy szeptali o porcelanie. Stefania boleśnie zaciskała usta, zraniona głęboko. Kazimierz wracał w gniewie do kasyna, żeby się upić i zapomnieć. Uprzykrzył sobie Augustusa Strobbla do tego stopnia, że gorąco pragnął wyzwać go na pojedynek i zastrzelić. Na balach jego wzrok, twardy jak kula pistoletowa, przeszywał amfilady w poszukiwaniu wiadomego spojrzenia, przywodzącego na myśl zdobioną błękitem kobaltu porcelanę. W drodze powrotnej koledzy uspokajali go, jak umieli, i poklepywali po ramionach z nieoczekiwaną skwapliwością, pośpiesznie tłumiąc rozpełzające się od strony serca po kołnierzu i epoletach niewidoczne płomienie, które wcześniej sami rozniecili nieostrożnymi żarcikami, rzucanymi lekko jak zapałki. Ten i ów bez wahania zostałby jego sekundantem w każdej innej sprawie, lecz nie w tej, która zasnuwała porucznikowi oczy mgłą szaleństwa. Pozostało mu tylko jedno: sprowadzić pierścionek i oświadczyć się, co też uczynił, w nadziei, że zdoła zatrzymać Stefanię w kręgu światła lampy, ślęczącą nad haftami. Ale ona nie chciała mu obiecać, że zgodzi się spędzić życie w czterech ścianach, z robótką w ręku. Prosiła o czas do namysłu, a pierścionek zaręczynowy czekał na jej decyzję tuż obok przedartej fotografii, w pudełeczku wyściełanym aksamitem, w szufladzie zamkniętej na klucz.

Nocą niespokojny oddech pochylonego nad pasjansem oficera wypełniał pokój oparami nienawistnych myśli. Śpiący w progu ordynans budził się od zaduchu i rzucał się otwierać lufciki; obłoki pary ulatywały ku niebu. Nad koszarami zbierały się chmury ciemne jak posępne armie.

– Przed wojną rosyjsko-japońską wyglądały tak samo – zauważały gospodynie. Zaczynały więc klarować masło, przesiewać mąkę i kaszę do impregnowanych płóciennych woreczków.

W kasynie po staremu płonęły lampy gazowe i w przydymionych lustrach tłoczyły się mundury, nad którymi twarze rysowały się niewyraźnie, zamazane i wszystkie do siebie podobne. Gdy przy którymś ze stołów grano w bakarata, w lustrach wygalonowane rękawy tasowały karty i zgarniały niezasłużone wygrane. Wystukiwały popiół z fajek, przerzucały płachty gazet o nieczytelnych, odwróconych tytułach.

W porze zamykania kasyna Kazimierz opierał czoło na stole pośród rozrzuconych kart i przez zaciśnięte powieki widział niewyraźnie, jakby przez mgłę albo przez kłęby pyłu, proporce, konie, działa na lawetach. Ale było ich za mało i za daleko stały, by mogły uwolnić go od udręki. Przed samym wybuchem wojny śnił na jawie o atakach na bagnety, podczas których zimny błysk metalu przecinał splątane kłębowiska pragnień. Mundury nieokreślonej barwy nurzały się w czerwieni. Strużka tej samej czerwieni – sącząc się nie wiadomo skąd – plamiła jego codzienne myśli.

Nim doszło do zaręczyn, wojna miała wciągnąć w swoje tryby młodego porucznika razem z pieskiem do butów, z chustkami do nosa zdobnymi w zawiły monogram i z wesołym ordynansem, który nosił za nim oficerski kuferek. Wojna, o której pisano w gazetach, że wynikła z zamachu na arcyksięcia Ferdynanda w dręczonym upałami Sarajewie, z innego punktu widzenia była skutkiem mroźnego zastoju, w którym opary nienawistnych myśli zasilają ciemne chmury i łatwo obracają się w śmierć. Jeśli spojrzeć na ową wojnę z tej strony, to Kazimierz sam ją wywołał, przechyliwszy szale dynastycznych interesów i dyplomatycznych napięć ciężarem swoich westchnień.

– Słyszałem, że wziął się pan w garść – rzekł komendant Ahlberg do porucznika Krasnowolskiego, przyjmując go u siebie któregoś popołudnia. – To mnie cieszy.

Wyciągnął z biurka butelkę opróżnioną do połowy: świadectwo odpowiedzialności, z jaką pułkownik dźwigał honor oficera. I znak, że wczoraj zebrał wszystkie siły, by odstawić flaszkę, nim pokazała dno. Wyjął dwa kieliszki i powoli je napełnił. Kazimierz wypił, kieliszek odsunął i odetchnął głęboko.

– Panie pułkowniku, pan także o tym wie, że obrona tej kupy śniegu nie jest możliwa – przemówił. – Choćbyśmy nawet wszyscy zginęli. A i zginąć nie będzie łatwo.

Miał na myśli prawdziwą śmierć, od kuli. Pułkownik Ahlberg nie żywił złudzeń co do skuteczności oporu, jaki można by stawiać nieprzyjacielowi na otwartej przestrzeni, gdzie wyły tylko wiatry niemieckie, rosyjskie i austriackie, więc zgodził się z nim od razu, choć przy okazji zdrowo się uśmiał.

– Zginąć niełatwo, dobre sobie! W ostatniej godzinie trach! – przewraca się pan, i już po wszystkim. To najłatwiejsza z rzeczy, jakie mamy w życiu do zrobienia.

Kazimierz słuchał tego ze ściągniętymi brwiami. Pułkownik, spojrzawszy na niego, przestał się śmiać i sięgnął po dzwonek. Zameldował się posługujący żołnierz z pustym wiadrem. Zabrał pełne, do którego kropla za kroplą kapało z sufitu. W przekrwionych oczach Kazimierza woda w wiadrze mieniła się czerwonawym odblaskiem. Pułkownik rozprawiał już o dziurach w dachu, dalej jego wzrok nie sięgał. Schrypniętym głosem wyliczał przyczyny pękania dachówek. A przecież wszystko wokół trzaskało w szwach, cały ścieżański porządek, i przez szczeliny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin