Upiorna Dłoń (m76).rtf

(462 KB) Pobierz
Upiorna d³oñ

Jonathan Carroll

 

 

 

Upiorna dłoń

 

Tłumaczył Mirosław P. Jabłoński

Tytuł oryginału The Panic Hand


Dla Borisa Cavliny i Joela Gotlera


Pan Fiddlehead

Mr Fiddlehead

 

 

Z okazji moich czterdziestych urodzin Lenna Rhodes zaprosiła mnie na lunch. To już taka tradycja — kiedy któraś z nas obchodzi jubileusz, wówczas spotykamy się na wspólnym posiłku, pojawia się jakiś miły prezent i tak mija pełne śmiechu popołudnie mające ukryć fakt, że oto zstąpiłyśmy o jeden krok niżej na schodach naszego życia. Poznałyśmy się lata temu, kiedy obie dzięki małżeństwom znalazłyśmy się w tej samej rodzinie; sześć miesięcy po tym, jak ja powiedziałam sakramentalne „tak” Ericowi Rhodesowi, ona uczyniła to samo wobec jego brata, Michaela. Lenna wyciągnęła lepszy los: oboje z Michaelem są nadal sobą zachwyceni, podczas gdy Eric i ja walczyliśmy dosłownie na każdym kroku, w efekcie czego rozwiedliśmy się.

Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i uldze oboje okazywali mi wielką pomoc podczas rozwodu, mimo iż były przecież oczywiste trudności we wzniesieniu się ponad ciernie rodzinnych koligacji oraz więzów krwi.

 

Mieszkają przy Setnej Ulicy w ogromnym apartamencie o wielkich pokojach, za to o niezbyt dużej ilości światła. Mroczność tego miejsca wynagrodzona jest przez poniewierające się wszędzie zabawki ich pociech, barwne kurtki piętrzące się jedna na drugiej w bezładnych stertach oraz kubki do kawy z napisami „Najwspanialsza mamusia świata” czy „Dartmouth”. Ich dom pełen jest miłości i zgiełku oraz dziecięcych rysunków przyczepionych na lodówce obok kartek z przypomnieniami, by kupić nowy numer „La Stampa”. Michael jest właścicielem bardzo eleganckiego sklepu z zabytkowymi wiecznymi piórami, podczas gdy Lenna pracuje jako wolny strzelec w „Newsweeku”. Ich mieszkanie jest takie, jak ich życie: wysoko sklepione, wymyślne, przepełnione interesującymi kombinacjami oraz możliwościami. Zawsze jest mi miło, gdy mogę tam pójść i dzielić z nimi czas.

Czułam się całkiem dobrze ze świadomością, że przekroczyłam czterdziestkę; ostatecznie mam w banku nieco odłożonych pieniędzy, znam też kogoś, z kim z przyjemnością planuję na wiosnę wspólną podróż do Egiptu. Czterdziestka to swego rodzaju kamień milowy na drodze życia, ale w tym momencie nie znaczył dla mnie specjalnie wiele. Co prawda, myślałam już o sobie jako o kimś nieznacznie w średnim wieku, ale byłam zdrowa i rozpoczynając piątą dekadę, miałam całkiem dobre widoki na przyszłość.

 Obcięłaś włosy!

 Podoba ci się?

 Wyglądasz bardzo po francusku!

 Owszem, ale czy ci się podoba?

 Raczej tak. Muszę się przyzwyczaić do twojego nowego wyglądu. Wejdź.

Usiadłyśmy do posiłku w salonie. Łokieć, ich bulterier, oparł głowę na moim kolanie, nie spuszczając wzroku ze stołu. Kiedy skończyłyśmy jeść, pozmywałyśmy razem naczynia i Lenna wręczyła mi małe czerwone pudełeczko.

 Mam nadzieję, że ci się spodobają. Sama je zrobiłam.

W środku znajdowała się para najcudniejszych złotych kolczyków, jakie kiedykolwiek widziałam.

 Lenna! Są prześliczne! Naprawdę ty je zrobiłaś? Nie wiedziałam, że zajmujesz się wyrobem biżuterii.

Wyglądała na zażenowaną ze szczęścia.

 Podobają ci się? Są ze złota.

 Wierzę. I są także dziełem sztuki! Wprost nie mogę uwierzyć, że to ty je zrobiłaś! Naprawdę wyglądają na artystyczny wyrób; jakby je zaprojektował sam Klimt.

Delikatnie wyjęłam kolczyki z pudełeczka i przyłożyłam do uszu. Lenna, jak mała dziewczynka, klasnęła na ten widok w dłonie.

 Och, Juliet, prezentują się naprawdę znakomicie! Nasza przyjaźń jest cenna i trwa od bardzo dawna, ale to był podarunek, jaki człowiek otrzymuje raz w życiu — coś, co daje się ukochanemu współmałżonkowi lub komuś, kto uratował ci życie. Zanim zdążyłam podzielić się tą myślą, zgasło światło i jej dwóch synów wniosło mój tort urodzinowy — udekorowany czterdziestoma świeczkami.

 

Kilka dni później szłam po Madison Avenue i mój wzrok przyciągnęła wystawa sklepu jubilerskiego. Leżały tam… moje urodzinowe kolczyki! Dokładnie takie same. Z otwartymi ustami i nosem przyklejonym do szyby ujrzałam karteczkę z ceną. Pięć tysięcy dolarów! Stałam tam i gapiłam się na nie przez dobrych kilka minut. Jakkolwiek by na to spojrzeć, było to szokujące. Czy Lenna kłamała mówiąc, że sama je wykonała? Czy też wydała pięć tysięcy dolarów na prezent urodzinowy dla mnie? Lenna nie była ani kłamczuchą, ani tym bardziej krezusem. W porządku, w takim razie skopiowała je w brązie czy czymś takim i powiedziała mi, że są ze złota, żebym dobrze się w nich czuła. To jednak nie było do niej podobne. O co tu, do diabła, chodziło?

Zakłopotanie ośmieliło mnie do tego stopnia, że weszłam prosto do sklepu. A raczej podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Po krótkim oczekiwaniu wpuszczono mnie do środka. Obsługująca dziewczyna, która wynurzyła się spoza zasłony oddzielającej zaplecze, wyglądała tak, jakby ukończyła Radcliffe College z dyplomem z feminizmu. Być może ktoś taki musiał pracować w tym miejscu.

 Czym mogę służyć?

 Chciałabym obejrzeć te kolczyki z wystawy.

Jej wzrok spoczął na moich uszach, i było to tak, jakby przed jej oczami ktoś rozsunął kurtynę. Kiedy weszłam do tego sklepu, byłam kolejną bezosobową postacią w spódniczce w kratę, zdającą się prosić o pozwolenie pooddychania powietrzem tego eleganckiego i bogatego wnętrza. Jednak to, iż w moich małżowinach dostrzegła podobne precjoza warte pięć tysięcy, zmieniło wszystko: ta kobieta mogłaby zostać moją niewolnicą lub przyjaciółką na całe życie — i tylko ode mnie zależało, którą z nich.

 Chodzi o „Dixie”?

 Słucham?

Uśmiechnęła się, jakbym powiedziała coś zabawnego, a do mnie po chwili dotarło, że musiała sobie pomyśleć, iż bardzo dobrze wiem, co to są „Dixie”, skoro je noszę. Dziewczyna zdjęła kolczyki z wystawy i położyła przede mną na ladzie na podstawce z błękitnego aksamitu. Były przepiękne; podziwiając je, zapomniałam zupełnie, że noszę dokładnie takie same.

 Jestem zaskoczona, że ma już pani taką parę. Dostaliśmy je zaledwie przed tygodniem.

Pomyślałam szybko i powiedziałam:

 Kupił mi je mąż i spodobały mi się tak bardzo, że zastanawiam się nad nabyciem identycznych dla siostry. Proszę mi coś powiedzieć o ich twórcy. Nazywa się Dixie?

 Niestety, nie mam pojęcia, madam. Tylko właściciel sklepu wie, kim jest Dixie i skąd otrzymujemy tę biżuterię… Ale kimkolwiek by był, jest prawdziwym geniuszem. Zarówno sam Bulgari, jak i ludzie z grupy Memphis pytali, kto to jest i jak można się z nim skontaktować.

 Skąd pani wie, że to mężczyzna? — zapytałam, odkładając kolczyki i patrząc wprost na nią.

 Och, nie wiem oczywiście. Ale przyjęłam, że tak jest, bo ta praca wygląda mi na męską. Ale może to pani ma rację, to mogłaby być kobieta.

Sprzedawczyni podniosła jeden z kolczyków do światła.

 Czy zauważyła pani, że one nie tyle dokładnie odbijają światło, co jakby jeszcze je wzmacniają? To lśnienie złota. Może je pani kupić, kiedy tylko pani zechce. Nigdy nie widziałam takich. Zazdroszczę pani.

 

Kolczyki były naprawdę ze złota. By to sprawdzić, poszłam do złotnika na Czterdziestej Siódmej Ulicy, a potem do pozostałych dwóch sklepów w mieście, które sprzedawały „Dixie”. Nikt niczego nie wiedział o ich twórcy, a jeśli nawet, to nie mówił. Obaj sprzedawcy byli pełni respektu wobec mnie i niezwykle uprzejmi, ale nie zająknęli się ani słówkiem na temat pochodzenia biżuterii.

 Ten pan nie życzy sobie rozpowszechniania jakichkolwiek informacji na jego temat, proszę pani. Musimy respektować jego życzenie.

 Ale to mężczyzna?

Następuje krótkie „tak”, okraszone zawodowym uśmiechem.

 Czy mogłabym skontaktować się z nim za pana pośrednictwem?

 Sądzę, że to będzie możliwe. Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc?

 Jaką inną biżuterię projektuje?

 Jak daleko sięgam pamięcią, robi wyłącznie kolczyki, wieczne pióra oraz kółka do kluczy.

Właściciel sklepu pokazał mi już wcześniej pióro, które nie wyróżniało się niczym szczególnym, a teraz przyniósł mały złoty breloczek, ukształtowany na wzór profilu kobiecej głowy. Głowy Lenny Rhodes.

Kiedy wkroczyłam do sklepu Michaela, rozległ się dźwięk dzwonka zawieszonego nad drzwiami. Michael obsługiwał właśnie klienta, więc tylko uśmiechnął się na powitanie, dając mi znak, że wkrótce będzie wolny.

Rhodes otworzył swój „Ink”*[1] niemal zaraz po ukończeniu college’u i momentalnie odniósł sukces. Wieczne pióra są kapryśnymi i zawziętymi przedmiotami, które podczas używania wymagają od człowieka pełnej koncentracji oraz cierpliwości; jednocześnie mają w sobie szyk i elegancję dawnych czasów. Wynagradzając powolność, nie oferują innej premii ponad lśnienie mokrego atramentu na suchej karcie papieru.

Klienci sklepu Michaela dzielą się na dwie grupy — bogatych i nie — ale wszyscy oni mają ten sam płomienny, kolekcjonerski błysk w oku i nałogowe pragnienie posiadania czegoś więcej. Kilka razy w miesiącu pracowałam tutaj, kiedy Michael potrzebował kogoś ekstra do pomocy. Nauczyło mnie to radości płynącej z obcowania z bakelitowymi obsadkami i złotymi stalówkami — jak z każdej innej pasji.

 Cześć, Juliet! Dzisiaj rano był tutaj Roger Peyton i kupił żółtego parkera „Duofold”. Chodził koło niego od kilku miesięcy.

 Kupił w końcu? Zapłacił całą należność od ręki? Michael skrzywił się i zapatrzył w dal.

 Rogera nigdy nie stać na zapłacenie gotówką. Pozwoliłem mu wziąć je na raty. A co u ciebie?

 Czy słyszałeś kiedyś o piórze marki „Dixie”? Wygląda nieco podobnie do „Santosa” Cartiera?

 „Dixie”? Nie. I twierdzisz, że wygląda jak „Santos”?

Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że mówi prawdę, wyjęłam więc broszurę, którą wzięłam ze sklepu jubilerskiego, otworzyłam na fotografii wzmiankowanego pióra i podsunęłam Michaelowi pod nos. Jego reakcja była natychmiastowa.

 To bastard! Nie wytrzymam dłużej z tym facetem!

 Znasz go?

 Czy go znam? — Michael podniósł wzrok sponad zdjęcia, a złość i zmieszanie na jego twarzy walczyły ze sobą o pierwszeństwo. — Jasne, że tak. Przecież mieszka w moim cholernym domu, więc jak mógłbym go nie znać!? „Dixie”, co? Ciekawa nazwa, ciekawy facet. Zaczekaj, coś ci pokażę, Juliet. Zostań tutaj, nie odchodź! A to gówno!

Za główną ladą sklepu znajdowało się lustro. Kiedy Rhodes poszedł na zaplecze, spojrzałam na swoje odbicie i powiedziałam:

 A zatem zrobiłaś to.

Już po chwili Michael był z powrotem.

 Chcesz zobaczyć coś rzeczywiście pięknego? Spójrz na to.

Wręczył mi etui z niebieskiego welwetu. Otworzyłam je i ujrzałam… wieczne pióro „Dixie”!

 Mówiłeś przecież, że nigdy o nich nie słyszałeś!

 To nie jest „Dixie”. — W jego głosie brzmiał ból i uraza. — To „Sindbad”; oryginalny, szczerozłoty „Sindbad” wyprodukowany w Fabryce Wiecznych Piór Benjamina Swire’a w Konstancji, w Niemczech, około roku 1915. Podobno projektantem był włoski futurysta Antonio Sant’ Elia, ale nikt nigdy tego nie udowodnił. Niezłe, co?

Przedmiot był tak piękny, a Michael tak zły, że w żadnym wypadku nie odważyłabym się zaprotestować. Skwapliwie skinęłam głową, a Rhodes schował etui.

 Sprzedaję pióra od dwudziestu lat, ale przez ten czas widziałem tylko dwa takie egzemplarze — jeden posiadał Walt Disney, a drugi mam ja. Wartość kolekcjonerska? Około siedmiu tysięcy dolarów, ale jak powiedziałem, nie kupisz go nigdzie.

 Czy ludzie produkujący „Dixie” nie będą mieli kłopotów z powodu ich kopiowania?

 Nie sądzę, ponieważ jestem pewien, że wykupili prawa do projektu, albo też pomiędzy oryginałem a podróbką istnieją niewielkie różnice. Pokaż mi jeszcze raz tę broszurę.

 Ty masz jednak oryginał, Michael, który nadal ma swoją wartość.

 Nie w tym tkwi problem! Nie o wartość tu idzie. I tak nigdy bym go nie sprzedał. Wiesz, jak wygląda klasyczna „wanna” Porsche’a? To jeden z najosobliwszych, najwspanialej wyglądających wozów wszystkich czasów. Pewien sprytny, cyniczny facet wpadł na to i robi teraz kopie tego modelu z karoserią z włókna szklanego. Są bardzo dobrze wykonane, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami; jest to jednak falsyfikat. Pociągnij nosem, a poczujesz, że zrobiono go dopiero dzisiaj — choć nie dostrzeżesz ani plastikowych małych detali, ani zręcznie ściętych kantów. Nic ważnego jeśli chodzi o samochód, ale istotne z punktu widzenia idei. Najbardziej w tym wszystkim zadziwiające jest to, że Porsche zaprojektował go tak cudownie i zmyślnie tyle lat temu! To sztuka. Ale duch artyzmu kryje się w oryginalności wszystkiego, a nie w przekonującej kopii. Gwarantuję ci, że twoje pióro „Dixie” ma dużo więcej plastiku w środku — tam, gdzie nie możesz tego dojrzeć — a stalówka posiada jedną trzecią złota oryginału. Wygląda dobrze, ale takie rzeczy zawsze zdradzają swą istotę owymi ściętymi kantami. No cóż, i tak odkryjesz to wcześniej czy później, więc myślę, że lepiej, żebyś to wiedziała.

 O czym ty mówisz?

Michael wyjął spod kontuaru telefon i polecił mi gestem, bym poczekała jeszcze chwilę. Zadzwonił do Lenny i w kilku słowach opowiedział jej o kolczykach oraz o związanym z nimi moim odkryciem… Spoglądał na mnie, kiedy pytał żonę:

 Czy on ci mówił, Lenna, że to robi?

Jakakolwiek była jej odpowiedź, jego twarz skamieniała.

 W porządku, przywiozę Juliet do domu. Chcę, by go poznała. Co? Ponieważ musimy w końcu coś z tym zrobić, Lenna! Może będzie miała jakiś pomysł, co mamy począć. Uważasz, że to normalne? Ach, tak? To interesujące. Czy sądzisz, że to jest normalne także i dla mnie?

Drobina śliny oderwała się od jego warg, przelatując w poprzek sklepu.

 

Kiedy Michael otworzył drzwi ich mieszkania, Lenna — z ramionami skrzyżowanymi na piersiach — stała tuż za nimi po drugiej stronie. Jej łagodna zazwyczaj twarz stężała w napięciu wyzwania.

 Cokolwiek on ci mówił, Juliet, najprawdopodobniej nie jest prawdą.

Podniosłam obie ręce w geście poddania.

 Nic mi nie powiedział, Lenna. W istocie wcale nie pragnęłam się tutaj znaleźć. Po prostu przedstawiłam Michaelowi zdjęcie wiecznego pióra.

Nie było to całą prawdą. Pokazałam mu ten folder, ponieważ chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat tajemniczego pana Dixie oraz moich wartych pięć tysięcy dolarów kolczyków. Tak, czasem jestem wścibska. Mój były mąż zwykł był mawiać, że nawet nazbyt często.

Oboje Rhodesowie są spokojnymi i rozsądnymi ludźmi. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek widziała ich nie zgadzających się ze sobą w jakiejś ważnej kwestii czy podnoszących na siebie głos.

 Gdzie on jest? — warknął Michael. — Znowu je?

 Może. I co z tego? I tak nie lubisz tego, co on jada.

Michael odwrócił się do mnie.

 Nasz gość jest wegetarianinem. Jego ulubionym daniem są pestki śliwek.

 Och, to naprawdę podłe, Michael. Naprawdę podłe. — Lenna odwróciła się i wyszła z pokoju.

 Ach, więc on jest w kuchni? Dobrze. Chodź, Juliet.

Wziął mnie za rękę i ciągnąc za sobą, ruszył dostojnym krokiem na spotkanie współlokatora. Zanim znaleźliśmy się przed jego obliczem, usłyszałam muzykę. Jakiś ragtime na pianinie. Może Scotta Joplina?

Przy stole, tyłem do nas, siedział mężczyzna. Miał długie, rude włosy opadające aż za kołnierz sportowej marynarki, a piegowata dłoń manipulowała gałką strojenia radia.

 Panie Fiddlehead, pragnąłbym przedstawić panu najbliższą przyjaciółkę Lenny, Juliet Skotchdopole.

Tamten odwrócił się, ale jeszcze zanim ujrzałam go w całej krasie, już wiedziałam, że przepadłam z kretesem. Co za twarz! Nieziemsko szczupła, z wystającymi mocno kośćmi policzkowymi oraz głęboko osadzonymi zielonymi oczami — jednocześnie wesołymi i przepastnymi. Te oczy niczym z powieściowego romansu, marchewkoworude włosy i wszechobecne piegi! Jakim sposobem piegi mogą się nagle stać tak diabelnie sexy? Najczęściej kojarzyły mi się z dziećmi i oryginalnymi reklamówkami telewizyjnymi, a tych na jego skórze zapragnęłam dotykać — i to każdego z nich.

 Witaj, Juliet. Skotchdopole? Dobre nazwisko. Nie przeszkadzałoby mi, gdybym sam je nosił. Brzmi dużo lepiej niż Fiddlehead. — Jego głęboki głos odznaczał się bardzo silnym irlandzkim akcentem.

Przywitaliśmy się, po czym pośpiesznie uwolniłam kciuk i przesunęłam go szybko i miękko po grzbiecie jego ręki. Zrobiło mi się gorąco i poczułam zawrót głowy jakby ktoś, kogo gorąco pragnęłam, wsunął delikatnie pierwszy raz swą dłoń pomiędzy moje uda.

Uśmiechnął się; być może wyczuł to. Na stole obok radia znajdował się żółty, wypełniony czymś po brzegi talerz. Musiałam przestać przypatrywać się mężczyźnie, więc skoncentrowałam wzrok na naczyniu i stwierdziłam, że jest pełne pestek ze śliwek.

 Lubisz pestki? Są wyśmienite.

Wziął jedną z błyszczącego, pomarańczowobrązowego stosu i wsunąwszy ją sobie do ust, zgryzł z trzaskiem. Coś pękło głośno, jakby sobie ząb wyłamał, ale on chrupał dalej, wykrzywiając twarz w tym swoim anielskim uśmiechu.

Spojrzałam na Michaela, który tylko potrząsnął głową. Do kuchni weszła Lenna, uścisnęła mocno Fiddleheada i pocałowała go. Uśmiechnął się i jadł dalej te swoje skamieniałe smakołyki.

 Juliet, pierwszą rzeczą, o której powinnaś się dowiedzieć, jest to, iż skłamałam na temat twojego prezentu urodzinowego. To nie ja zrobiłam te kolczyki, tylko pan Fiddlehead. Ale ponieważ on jest po trosze mną, nie rozminęłam się tak zupełnie z prawdą.

Lenna uśmiechnęła się, jakby była pewna, iż rozumiem, o czym mówi. Spojrzałam na jej męża, oczekując od niego pomocy, ale on właśnie szukał czegoś w lodówce. Piękny pan Fiddlehead nadal jadł.

 Co masz dokładnie na myśli, Lenna, kiedy twierdzisz, że on jest tobą?

Michael wyjął wreszcie na światło dzienne karton mleka oraz śliwkę, którą z emfazą ofiarował swojej żonie. Lenna wykrzywiła się do niego i wyrwała mu owoc z ręki. Gryząc go, powiedziała:

 Pamiętasz, mówiłam ci, że byłam jedynaczką. Jak większość samotnych dzieci rozwiązałam ten problem najlepiej, jak umiałam — wymyślając sobie przyjaciela.

Zrobiłam wielkie oczy. Popatrzyłam na rudowłosego mężczyznę, który mrugnął do mnie.

 Wymyśliłam sobie pana Fiddleheada — ciągnęła Lenna. — Czytałam i marzyłam tak długo, aż pewnego dnia stopiłam to wszystko w wizję doskonałego przyjaciela. Po pierwsze, powinien się nazywać Fiddlehead, gdyż wydawało mi się to najśmieszniejszym nazwiskiem na świecie; miało to być coś takiego, co zawsze by mnie rozbawiało, gdybym była smutna. Po drugie, powinien pochodzić z Irlandii, ponieważ jest ona ojczyzną wszystkich tych dobrotliwych elfów oraz krainą mgieł i czarów — tak naprawdę chodziło mi o coś w rodzaju żywego skrzata, ale o rozmiarach człowieka. Powinien mieć rude włosy, zielone oczy i — kiedykolwiek bym tego zapragnęła — magiczną zdolność robienia dla mnie ze zwykłego powietrza złotych bransolet i innych ozdób.

 Co wyjaśnia biżuterię „Dixie” w sklepach?

Michael skinął głową.

 Powiedział, że nudzi się, siedząc tutaj i nic nie robiąc, więc poradziłem mu, by zajął się czymś pożytecznym. Wszystko było w porządku dopóty, dopóki robił kolczyki i kółka do kluczy. — Rhodes trzasnął szklanką po mleku o blat kuchenny. — Ale aż do dzisiaj nic nie wiedziałem o wiecznym piórze! Co to ma znaczyć, Fiddlehead?

 Po prostu chciałem spróbować, czy sobie poradzę. Zachwyciłem się tym, które mi kiedyś pokazałeś, .więc pomyślałem, że mogłoby mi posłużyć za model. Czemu nie? Nie da się ulepszyć doskonałości. Jedyną rzeczą, jaką dodałem od siebie, było dołożenie tu i tam nieco więcej złota.

Podniosłam po sztubacku dwa palce.

 Ale kto to jest Dixie?

 To ja — uśmiechnęła się Lenna. — To było moje tajemne imię, które wymyśliłam sobie, gdy byłam mała. A jedyną znającą je osobą był mój sekretny przyjaciel. — I tu Lenna wskazała kciukiem w kierunku Fiddleheada.

 Cudownie! A zatem byle kto, kogo stać na zegarek Piageta i teczkę Hermesa, będzie mógł nabyć w Nowym Jorku wieczne pióra „Dixie”, stanowiące wszawą imitację „Sindbadów”. Rzygać mi się chce! — Michael gapił się wojowniczo na siedzącego przed nim mężczyznę, czekając na jego odpowiedź.

Jedyną reakcją pana Fiddleheada był śmiech w stylu Woodyego Woodpeckera.

Co zupełnie rozmiękczyło Lenne i mnie.

Co z siłą huraganu wyrzuciło jej męża z kuchni.

 Czy to prawda?

Oboje winowajcy skinęli głowami.

 Ja także miałam w dzieciństwie swego wymarzonego przyjaciela! Nazywał się Bimbergooner, ale nigdy nie widziałam go naprawdę.

 Może nie uczyniłaś go wystarczająco prawdziwym? Prawdopodobnie przywoływałaś go wyłącznie wtedy, gdy czułaś się samotna lub chciałaś z kimś pogadać. Jeśli chodzi o Lenne, to im bardziej mnie potrzebowała, tym bardziej stawałem się realny. Ciągle domagała się mojej obecności, aż pewnego dnia zjawiłem się na dobre.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin