Bruno Ferrero - Nowe historie.docx

(166 KB) Pobierz

Bruno Ferrero

 

„NOWE HISTORIE”

 

Wydawnictwo Salezjańskie

Warszawa, 2000

 

1. TAJEMNICA CESARZA FRYDERYKA

Każdego roku spędzam jakiś czas w małej wsi ukrytej pośród wzgórz i lasów, tak maleńkiej, że nie jest zaznaczona na mapach. Jest tam tylko jedna ulica, jeden sklep i panuje bezgraniczny spokój. Wieczory letnie są przemiłe, a podczas gdy pierwsze cienie schodzą ze wzgórz, wieśniacy i wczasowicze siadają na kamiennych

ławkach na placu przed kościołem, by wymienić słowa, kołysane świeżym wietrzykiem, płynącym z lasów.

Wieś otoczona jest ruinami zamku, z którego pozostały jedynie spiczaste kikuty. Wiele z nich wykorzystywanych jest obecnie jako mury domów.

 

Legenda Tannhausera

 

Ale właśnie zamek bywa przeważnie tematem rozmów i opowieści. Od dawien dawna starzy mieszkańcy wsi przekazują młodszym wiadomość, że gdzieś w podziemiach zamku ukryty jest tajemniczy dokument, może jakaś mapa, schowana przez najwierniejszego giermka cesarza Fryderyka. Młodzieniec ów był kiedyś gościem pana tej wsi. Towarzyszył on podczas podróży narzeczonej cesarza. Przybył tu któregoś letniego popołudnia. Miał cesarskie insygnia i pieczęć Fryderyka. Giermek był młodzieńcem o bujnych czarnych włosach i wielkich, ciemnych oczach. Miał czarną zbroję i biały płaszcz z cesarskim orłem. Tak właśnie został uwieczniony na pewnej miniaturce, znalezionej w bibliotece zamkowej. Nazywał się Tannhauser i wiózł dwa posłania: jedno było dla hrabianki Bianki, narzeczonej cesarza, drugie było tajemniczym dokumentem. Nikt nie wie, co było tam napisane, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że musiało to być coś bardzo ważnego. Widziano podobno ów pergamin, zawiązany bardzo dokładnie czerwonymi wstęgami i opatrzony potrójną pieczęcią cesarza.

Noc, którą Tannhauser spędził we wsi, okazała się nocą zdrady. Pan zamku potajemnie porozumiał się z wrogami cesarza i próbował uwięzić Tannhausera. Dzielny giermek bronił się ze wszystkich sił.

Świadkowie opowiadali, że nigdy nie widziano nikogo, kto by tak dzielnie posługiwał się mieczem. Ale zdrajców było wielu. Osłabiony walką Tannhauser skoczył z murów i kulejąc znikł w lesie. Natychmiast ruszył pościg, ale go nie znaleziono. Był śmiertelnie ranny i nikt go już więcej nie zobaczył. Z pewnością spoczywa gdzieś w lesie, a wraz z nim tajemnica cesarza.

Legendę tę wiernie przekazywano we wsi z pokolenia na pokolenie. Co jakiś czas przeprowadzano poszukiwania, ale nikomu jak dotąd nie udało się zgłębić tajemnicy zniknięcia Tannhausera. Przynajmniej do minionego lata...

 

Grota o dwóch źródłach

 

Był schyłek upalnego lata. Przebywaliśmy na placu pochłonięci rozmową. Wieczór podniósł swoją kurtynę utkaną z lekkiego, niczym jedwab wietrzyku, a świerszcze rozpoczęły swój zwykły koncert. Przykro nam było trochę, że wakacje się już kończą. Nadszedł wtedy stary Sebastian. Był pasterzem, którego znali wszyscy, gdyż dwa razy dziennie przechodził przez wieś ze swym stadem kóz, zatrzymując się chętnie, by zamienić parę słów z wczasowiczami.

Pojawienie się pasterza w porze dla niego nietypowej, wzbudziło u wszystkich szczególne zainteresowanie. Zamieniło się ono w ciekawość, gdy Sebastian zaczął opowiadać. Od dawna starał się on zebrać wszystkie zasłyszane wspomnienia, związane z tajemnicą Tannhausera. Teraz udało mu się połączyć w całość znane szczegóły. A ponieważ dobrze znał okolicę, stwierdził, że jest w stanie wskazać miejsce, które pomoże wyjaśnić tajemnicę.

-Istnieje ludowa piosenka, która mówi o grocie z dwoma źródłami. – powiedział Sebastian.

–Znam takie miejsce. Mnóstwo razy tam przechodziłem, ale nigdy nie wiązałem tego z legendą...

Dziwne podniecenie ogarnęło wszystkich. Miejsce to nie było bardzo oddalone. Dlaczego więc od razu nie pójść tam i nie zobaczyć?

Ktoś pobiegł po latarki i jakieś narzędzia. Zaraz tez wyruszyliśmy.

 

Kilka strzępków białego materiału

 

W indiańskim szyku, z zapalonymi latarkami, z narzędziami na ramionach, podążaliśmy za ogromną postacią Sebastiana, mającego na głowie szeroki kapelusz. Wyglądaliśmy pewnie jak zgraja średniowiecznych rozbójników.

Przeszliśmy przez kilka wąwozów, przez bukowe zarośla i wreszcie znaleźliśmy miejsce wskazane przez Sebastiana.

-Źródła zostały osuszone przez wodociąg miejski. – wyjaśnił Sebastian. – Ale gdy mój dziadek przyprowadzał mnie tutaj, znajdowały się one jeszcze tam, gdzie leżą te duże kamienie. Grota prawdopodobnie była za tym... Kto wie, od ilu lat jest zasypana.

Osoby, które przyniosły łopaty natychmiast zabrały się do kopania i wkrótce głuchy łoskot pozwolił przypuszczać, że być może znaleziono właściwe miejsce. Łopaty zagłębiły się szybko pomiędzy trawy i krzewy. Odrzucono sporo ziemi i wreszcie ukazała się czerń groty.

Z trudem powstrzymaliśmy okrzyk radości. Z biciem serca skierowaliśmy światło latarki na ciemną szparę. Wydało mi się, że coś tam błyszczy.

Podwoiliśmy wysiłki. Po pół godzinie gorączkowej pracy wejście do groty było otwarte. Nikt jednak nie miał odwagi tam wejść. Wreszcie zdecydowano, że mnie przypadł ten obowiązek. Zapewniam was, że bałem się bardzo. Zrobiłem dwa kroki drżąc... A potem zacząłem krzyczeć. Moja latarka oświetliła kupkę kości zagrzebanych pośrodku ziemi i kamieni. Wśród nich ze szkieletu ręki wystawał strzępek białego materiału, wewnątrz którego widoczny był zwój pergaminu.

Znaleźliśmy tajemnicze posłanie cesarza Fryderyka.

Przesunęliśmy powolutku kości i wysunęliśmy delikatnie z ręki wiernego Tannhausera. Przed śmiercią owinął cenne posłanie swego pana w biały płaszcz.

Umieraliśmy wprost z chęci odczytania posłania, ale nie chcieliśmy brutalnie zrywać nienaruszonych pieczęci cesarza. Poza tym prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie odczytać i zrozumieć starodawnego języka. Prawie biegiem powróciliśmy do wsi. Wszyscy snuli przypuszczenia na temat zawartości przesłania.

Spotkaliśmy się w kuchni na plebani i bardzo delikatnie rozerwaliśmy pieczęcie. Wreszcie po tylu wiekach mogliśmy przeczytać przesłanie cesarza Fryderyka. Oto ono...

 

(na tym kończy się opowieść... autor książki podaje przykład przesłania):

 

„Istnieją trzy cudowne zjawiska:

· noc usiana gwiazdami,

· złoty zachód słońca nad morzem

· śnieżny szczyt góry

Ale jest coś piękniejszego: oczy dziecka, które spotkało Boga”.

 

2. KSIĘGA SKARBU

W małym mieście perskim, za czasów wielkiego szacha Selciuka, żyła pewna wdowa, która miała tylko jednego syna. Gdy poczuła, że kończy się jej ziemska wędrówka, wezwała swego syna i powiedziała do niego:

-Życie nasze było trudne, gdyż jesteśmy biedni, ale powierzam tobie wielkie bogactwo: tę oto księgę. Otrzymałam ją od mego ojca, zawiera wszystkie wskazówki niezbędne, aby dojść do ogromnego skarbu. Ja nie miałam nigdy dość sił, ani czasu, by ją przeczytać, teraz powierzam ją tobie. Stosuj się do jej wskazówek, a staniesz się bardzo bogaty.

Syn, przezwyciężywszy głęboki smutek po stracie matki, zaczął czytać tę grubą, starą księgę, którą rozpoczynały następujące słowa: „Aby dojść do skarbu, czytaj stronę po stronie. Jeżeli przejdziesz od razu do końcowych wniosków, księga zniknie w czarodziejski sposób i nie będziesz mógł osiągnąć skarbu”.

Następnie były opisane wielkie bogactwa zgromadzone w wielkiej krainie i bardzo dobrze strzeżone w pewnej jaskini.

Niestety po pierwszych stronach tekstu perskiego, następował tekst w języku arabskim. Młodzieniec, który już widział siebie w roli bogacza, w żaden sposób nie mógł narażać się na to, by przygodny tłumacz zawładnął skarbem, przekazawszy mu jedynie fałszywe informacje. Sam zaczął z zapałem studiować język arabski. Po pewnym czasie mógł już przeczytać tekst. Ale oto po kilku stronach natknął się na tekst napisany po chińsku, a potem jeszcze w innych językach, które młodzieniec z wielkim zapałem zaczął poznawać.

W tym czasie, aby utrzymać się, wykorzystał doskonałą znajomość języków i wkrótce zasłynął w stolicy jako jeden z najlepszych tłumaczy. Dzięki temu przestał być biedny.

Po wielu stronach napisanych w różnych językach, w książce znalazły się jeszcze wskazówki, jak administrować skarbem, gdy się go osiągnie. Młodzieniec chętnie zapoznał się z ekonomią, rachunkowością oraz zasadami wyceny szlachetnych metali i kamieni, dóbr ruchomych i nieruchomości, aby nie zostać oszukanym, gdy posiądzie skarb.

Wykorzystywał też przyswojone sobie wiadomości, aby zapewnić sobie lepszy poziom życia, a jego sława poligloty i zdolnego ekonomisty dotarły aż na zamek szacha. Szach rozkazał przyjąć go do zespołu swych doradców. Początkowo powierzał mu drobne zadania, a potem, gdy poznał go lepiej, zlecał mu trudne i delikatne misje, wreszcie mianował go generalnym administratorem imperium.

 

Ostatnia strona

 

Młodzieniec nie zapomniał o kontynuowaniu lektury swej książki, która wprowadziła go również w tajniki budowy wielkiego mostu oraz wyciągów i maszyn potrzebnych, by dostać się do dna jaskini. Mówiła o tym, jak otworzyć kamienne drzwi, jak usuwać wielkie głazy, wypełniające wąwozy i zapadliska, aby wyrównać drogę i o innych podobnych sprawach. Nie chcąc powierzyć nikomu swej tajemnicy i nie pozwalając pomagać sobie – syn wdowy, który stał się wkrótce człowiekiem wszechstronnie wykształconym i ogólnie szanowanym, zapoznał się z inżynierią i urbanistyką tak dobrze, że szach doceniając jego umiejętności i kulturę, mianował go ministrem i nadwornym architektem, a później – premierem. Nie było w królestwie drugiego człowieka tak wykształconego i obeznanego we wszystkich naukach, jak ów czytelnik „księgi skarbu”.

W dniu, w którym zaślubił córkę szacha, młodzieniec dotarł do ostatniej strony księgi. Z bijącym sercem chwycił brzeg ostatniej strony, wreszcie miał poznać ostateczne objaśnienie.

Wolno przewrócił stronę i... wybuchnął śmiechem. Był to śmiech zdumienia, radości i wdzięczności.

Ostatnią stronę stanowiła metalowa, doskonale wypolerowana płytka, w której można się było przejrzeć. Syn wdowy ujrzał swe oblicze. Oblicze człowieka dojrzałego, świadomego, dzielnego, mądrego, przygotowanego do wielkiej kariery. A wszystko to dzięki księdze, podarowanej mu przez matkę. Wielkim skarbem był on sam, a księga pomogła mu to odkryć.

 

3. ZAMUROWANE PISMO ŚWIĘTE

 

10 maja 1861 r. gwałtowny pożar zniszczył miasto Glaris w Szwajcarii. Ogień strawił wówczas 490 domów.

Mieszkańcy postanowili odbudować swoje miasto. W jednym licznych warsztatów, które wtedy powstały, pracował młody murarz, przybyły z północnych Włoch. Na imię miał Jan.

Młodzieniec miał zbadać stan uszkodzonego muru. Gdy zaczął uderzać młotkiem, odpadł kawałek tynku i wówczas zobaczył książkę umieszczoną zamiast jednej cegły. Gruby tom został w ten sposób zamurowany.

Jan zaciekawiony go wyciągnął. Było to Pismo święte. Czy ktoś umieścił je tam celowo, czy może dla żartu... ?

Młody murarz nigdy nie interesował się zbytnio sprawami religii, ale w czasie przerwy obiadowej zaczął czytać księgę. Kontynuował potem lekturę wieczorem w domu i to przez wiele dalszych wieczorów. Powoli odkrywał słowa, jakie Bóg skierował do ludzi. Jego życie uległo zmianie.

Dwa lata później przedsiębiorstwo, w którym pracował Jan, przeniosło się do Mediolanu. Warsztaty były bardzo duże, a robotnicy mieszkali wspólnie w kilku pokoikach. Pewnego wieczoru współlokator Jana patrzył zaciekawiony, obserwując chłopaka, spokojnie i uważnie czytał swe Pismo św.

-Co czytasz?

-Pismo św.

-Uff! Jak możesz wierzyć w te wszystkie brednie? Pomyśl, że ja pewnego dnia zamurowałem jedną Biblię w ścianie domu w Szwajcarii. Jestem ciekaw, czy jakiś diabeł albo ktoś zamiast niego wydłubał ją stamtąd!

Jan uniósł nagle głowę i spojrzał w oczy kolegi.

-A gdybym ci pokazał właśnie tę Biblię?

-Rozpoznałbym ją, gdyż oznaczyłem ją specjalnie.

Jan podał koledze tom, który trzymał w ręce.

-Czy rozpoznajesz tu swój znak?

Kolega wziął do ręki księgę, otworzył ją i widocznie poruszony zamilkł. To była właśnie Biblia, którą zamurował w Szwajcarii, mówiąc wówczas do kolegów:

-Chciałbym zobaczyć, czy się stąd wydostaniesz!

Jan uśmiechnął się.

-Jak widzisz, powróciła do ciebie!

 

4. LABIRYNT

 

Chociaż Gracjella skończyła już 11 lat, ogromnie lubiła zakradać się do sypialni rodziców, aby pomyszkować w szufladach wielkiej komody. Czasami wkładała na szyję naszyjnik mamusi z lazurytu, „próbowała” jej kremów i kredki do ust i swą wysmarowaną buzią robiła miny przed wielkim lustrem.

Pewnego jesiennego, szarego i deszczowego dnia, Gracjella wślizgnęła się jak zwykle do pokoju rodziców. Tym razem otworzyła masywną szafę z ciemnego drewna, która trochę ją onieśmielała swym surowym i tajemniczym wyglądem. Ubrania mamusi i tatusia, zawieszone na wieszakach, wydawały unosić się w mroku, lekko pachnąć naftaliną. Gracjella weszła do ogromnej szafy i zamknęła drzwi. Czuła się bardziej podniecona niż zlękniona. Nie wyobrażała sobie nawet, co miało ją teraz spotkać.

 

Drogi do nikąd

 

Okazało się, że wielka szafa nie miała tylnej ściany. Za ubraniami otwierał się długi korytarz. Serce dziewczynki biło silnie i, trzeba była przyznać, trochę się bała. Ale ciekawość zwyciężyła wszelkie wahania. Gracjella zaczęła iść dziwnym korytarzem. Zrobiła kilka kroków, gdy jakaś brama zamknęła się za jej plecami z wielkim hukiem. Chciała szybko wrócić, ale zderzyła się z gładkim murem. Nie było śladu drzwi. Mogła posuwać się jedynie naprzód. Korytarz był rzeczywiście wąską drogą ograniczoną przez dwie wysokie ściany. Droga prowadziła do skrzyżowania z wielu innymi. Na skrzyżowaniu stał policjant. Gdy dziewczynka go zobaczyła, odetchnęła z ulgą. Była pewna, że pomoże jej odnaleźć drogę do domu.

-Przepraszam, panie policjancie – powiedziała uprzejmie Gracjella. –W jakim kierunku muszę pójść, by dojść do ulicy Donizettiego?

-Ulica Donizettiego? To proste! – odpowiedział policjant. Gracjella odetchnęła z ulgą.

-Idź ulicą na prawo... Albo na lewo... Albo prosto... Albo cofnij się... Albo idź w górę...

Albo idź w dół. Jasne, prawda?

-Nie, doprawdy, nie rozumiem – odpowiedziała Gracjella.

-Tutaj ulice prowadzą we wszystkich kierunkach, a zarazem do nikąd. A więc radź sobie sama!

-Ale...

-Odejdź szybko, w przeciwnym razie zapłacisz mandat! Musze kierować ruchem!

Zagniewana Gracjella zaczęła iść najszerszą i jasno oświetloną ulicą. Była zatłoczona i miała w sobie coś dobrze znajomego.

-Ktoś mi pomoże – pocieszała się Gracjella.

Ale wszyscy szli prędko, mieli usta zamknięte, twarze napięte, oczy nieobecne. Na próżno Gracjella szukała kogoś, kto by podał jej jakąś wskazówkę, czy przynajmniej uśmiechnąłby się do niej, aby dodać otuchy. Chodnik był „kłębowiskiem” nóg i rąk, ale nikt nie zatrzymywał się. Nikt nie obdarzył dziewczynki choćby jednym spojrzeniem.

Zaniepokojona doszła do dużego placu. Był dzień targowy i wszędzie było pełno różnych straganów. Gracjella wmieszała się w tłum kupujących i sprzedających.

-Wszyscy wydają się być bardzo uprzejmi i rozmowni, z pewnością pomogą mi odnaleźć drogę do domu – myślała Gracjella.

-Skosztuj, dziewczynko! – jakiś dziwak w białym fartuchu przysunął do jej ust kawałek apetycznego tortu jagodowego. -Dobry, co? – ciągnął mężczyzna. –Kawałek kosztuje tylko 2000 lirów!

-Przymierz ten sweterek! – wołała do niej jakaś kobieta.

-Kup to... przymierz tamto...Ten szampon jest wspaniały!... Spójrz na te kolczyki...

Wybierz sobie, co chcesz!...

Biedną Gracjellę otoczyła chmara sprzedawców, którzy warczeli wokół niej niczym helikoptery.

-Nie chcę niczego... Pragnę jedynie odnaleźć drogę do domu...! – protestowała na próżno.

-To jest twoja droga – wykrzyknął jeden ze sprzedawców. –Droga wielkiej okazji!

Gracjella zatkała sobie uszy rękoma i przepychając się, wybiegła z tłumu oblegającego stragany.

Z rynku odchodziło wiele ulic. Weszła w jedną z nich. Szła i szła. Ulica skończyła się u wylotu innej, ta z kolei przechodziła w następną, i tak dalej. Po trzech godzinach wędrówki Gracjella powróciła na plac targowy.

„ I co to szkodzi ? Nie myśl o tym ! ”

Żeby nie zauważyli jej sprzedawcy, próbowała umknąć cienistą ulicą, ale silna ręka chwyciła ją za ramię.

-Gdzie idziesz, moja mała? – dał się słyszeć jakiś przyjemny głos.

A jednak wydał się Gracjelli znajomy. To pani Rebechini, jej surowa i nieugięta dyrektorka.

-Och, jak to dobrze, pani dyrektorko. Zgubiłam się i nie mogę znaleźć drogi...

Zza okularów oczy dyrektorki spojrzały surowo.

-Nie szukaj wymówek. Powinnaś być teraz w szkole. Lubisz wagarować, co? Jutro chcę cię zobaczyć w kancelarii z matką. A teraz marsz, wracaj do domu!

-Właśnie tego pragnę – odpowiedziała dziewczynka ze łzami w oczach. -ale... – nie skończyła zdania.

Dyrektorka skręciła już za rogiem swym żołnierskim krokiem. Słyszała stukot obcasów na chodniku i zaczęła iść za nią. Ale dyrektorka gdzieś zniknęła.

Gracjella znów zaczęła błądzić po ulicach. Czasami rozpoznawała jakiś zakątek i pełna nadziei kierowała się w tę stronę, ale ponownie znajdowała się na ulicach prowadzących do nikąd, które wychodziły na inne bramy.

Wędrowała zmęczona, wlokąc za sobą zmęczone nogi, nie patrząc już, gdzie idzie. Nagle z jakiejś ciemnej sieni wynurzył się wychudzony chłopak o tłustych włosach i dziwnym spojrzeniu.

-Czujemy się podle, no nie? – spytał.

-Tak, rzeczywiście – odpowiedziała Gracjella, nie patrząc nawet na niego.

-Ja wiem, czego ci potrzeba...

-Co takiego?

-Coś, co by cię podniosło na duchu. Jeśli mi dasz trochę pieniędzy, postaram się o to, dobrze?

-Nie mam pieniędzy.

-Postaraj się o nie, a potem wróć. Proste, no nie?

-Pewnie – wyszeptała dziewczynka, skręcając w kolejną ulicę.

Tym razem znalazła się na ulicy szerokiej i wyglądającej dość wesoło. Było wiele restauracji i lokali, wypełnionych bawiącymi się ludźmi. Gdy Gracjella przechodziła przed jakimiś drzwiami, błyszczącymi fioletowymi i żółtymi światłami, zatrzymał ją jakiś wesoły głos. Był to głos chłopaka w dżinsach i skórzanej kurtce.

-Hej, dziewczyno, gdzie idziesz z taką grobową miną?

-Nie potrafię wrócić do domu!

-I co to szkodzi? Nie myśl o tym. Wejdź tutaj i potańcz! Jeśli nie zabawisz się w twoim wieku...

-Zostaw mnie w spokoju! – zawołała Gracjella zniecierpliwionym tonem, nie zatrzymując się.

Teraz była naprawdę zmęczona. Czuła się jak Alicja w krainie czarów, z tym, że tam,

gdzie się znajdowała, czarów nie było.

Oświetlona ulica kończyła się na kolejnym skrzyżowaniu. W rogu stała kamienna ławka. Gracjella usiadła i zaczęła gorzko płakać.

-Wstydź się! – powiedziała do siebie. –Taka duża dziewczynka jak ty ma płakać jak dziecko! Przestań natychmiast, mówię Ci!

Ale wciąż wylewała strumienie łez, które zmoczyły bluzeczkę i prawie zatopiły napis „Snoopy”, który był na niej wydrukowany.

-Co mam robić? – łkała.

-Po pierwsze, zrozum, że płacz na nic się nie zda! – oznajmił jakiś głosik dochodzący z góry. Gracjella odwróciła się i ujrzała żółte, wielkie oczy sowy, siedzącej na plakacie reklamowym. Sowa patrzyła na nią z miną zrzędy.

-Porządna dziewczynka o tej godzinie jest już w domu. – wypaplała.

-Ach, droga sowo, nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym być w domu! – odpowiedziała Gracjella.

-Dlaczego więc tam nie pójdziesz?

-Nie mogę.

-Dlaczego?

-Bo nie umiem znaleźć drogi.

-Interesujące... – zamruczała sowa, zamykając oczy, które błyszczały jak żółte światła semaforu.

-Czy nie wiesz, że aby nie zabłądzić, trzeba mieć mapę?

-Nie wiedziałam, że to miasto może być tak skomplikowane – nieśmiało zauważyła Gracjella.

-Jasne, że jest skomplikowane. Wszystko jest skomplikowane, jeżeli nie masz planu! – zawołała sowa. -Jednak masz szczęście. Powinnam mieć jakiś plan. Zobaczymy...

Sowa zaczęła szperać dziobem pod piórami prawego skrzydła. Z westchnieniem wyciągnęła złożony papier i podała dziewczynce. Gracjella rozłożyła go i zobaczyła, że jest to mały plan miasta. W rogu znajdowało się nawet czerwone kółeczko z napisem: „Znajdujesz się tutaj”. Poszukała z niepokojem nazwy ulicy i stwierdziła z bijącym sercem, że dwie ulice stąd znajduje się ulica Donizettiego i jej dom.

-Dzięki, sowo! – zawołała uszczęśliwiona. –Uratowałaś mi życie!

-O, nie przesadzajmy – zamruczała sowa i znów zasnęła.

Gracjella trzymając w ręce cenny plan, szybciutko doszła do domu. Patrząc na plan, bardzo łatwo można było odnaleźć właściwy kierunek.

Pędem przebiegła schody. Mamusia przygotowywała kolację w kuchni. Prawdopodobnie nawet nie zauważyła jej nieobecności. Gracjella objęła ją za szyję.

-Ach, mamusiu, już nigdy więcej nie wyjdę z domu bez planu!

Mamusia naturalnie nie zrozumiała, o co chodzi córeczce.

-Z pewnością. –powiedziała tylko. –A teraz umyj sobie ręce i nakryj do stołu!

 

5. CUDOWNY CZARODZIEJ Z OZ

 

Dziewczynka, która miała na imię Dorota, spała spokojnie w swoim łóżku, a piesek Toto leżał blisko niej. Nagle trąba powietrzna uniosła dom do góry. Dorotka była sama: wujostwo, u których mieszkała, wyszli wcześnie rano do pracy na polu.

W jednej chwili dziewczynka została przeniesiona pomiędzy chmury. Dorotka i jej pies Toto krążyli po niebie: pod nimi nie było już wsi, ale tylko zielono-szmaragdowa łąką, cała ukwiecona. W końcu wylądowali na ziemi w miejscu, w którym staruszka nie wyższa od dziewczynki, powitała Dorotkę w Królestwie Oz.

Potem podziękowała jej za zabicie perfidnej czarownicy ze Wschodu.

Dziewczynka próżno protestowała, twierdząc, że nie zabiła nikogo. Staruszka nie zmieniła zdania.

Dorotka nic nie rozumiała, wówczas staruszka wyjaśniła:

-To nie ty zabiłaś ją, ale twój dom. – i wskazała dwie stopy w srebrnych pantofelkach,

które wystawały spod drzwi domu.

Potem przedstawiła się mówiąc:

-W tym królestwie żyją dwie czarownice dobre: jedna z Północy – to ja i jedna z Południa. Istnieją, albo raczej istniały również dwie czarownice złe: jedna z Zachodu i jedna ze Wschodu, ale tę ostatnią zabiłaś spadając na nią z całym twym domem.

Słysząc te słowa Dorotka zaczęła płakać. Prosiła również o to, aby móc wrócić do domu.

Dobra czarownica z Północy stwierdziła jednak, że jest to niemożliwe, gdyż Królestwo Oz otoczone jest pustynią. Poradziła jednak dziewczynce, by dotarła do Szmaragdowego miasta, gdzie mieszka wielki i potężny Czarodziej, który będzie mógł jej pomóc. Uprzedziła tez, że droga jest długa i niebezpieczna.

 

Trzy spotkania

 

I tak oto Dorotka i Toto zaczęli wędrować droga wybrukowaną żółtymi kamieniami do Szmaragdowego miasta. Gdy doszli do połowy pola dojrzałego zboża, posłyszeli, że ktoś ich woła. Toto nastawił uszy, a Dorotka wysiliła wzrok, ale zobaczyła jedynie Stracha na wróble, pośród łanów zboża.

Tak. To on wołał: prosił o pomoc, by uwolnić go od drąga, który unieruchomił go, uniemożliwiając straszenie kruków. Dziewczynka pomogła mu, a potem zapytała o Czarodzieja z Oz. Ale Strach na wróble nic o nim nie wiedział.

-Jak to możliwe, że o nim nie słyszałeś? – spytała go zdziwiona dziewczynka.

-Naprawdę nic nie wiem. Pełno we mnie słomy, a brak mi rozumu. – odpowiedział smutno.

Postanowił jednak odprowadzić Dorotkę do Szmaragdowego miasta, aby poprosić Czarodzieja z Oz o odrobinę mądrości.

Dorotka, Toto i ich dziwny przyjaciel zaczęli wędrować drogą żółtych kamieni, która stawała się coraz bardziej nierów...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin