Griffin William Edmund Butterworth - Sabotazysci.rtf

(878 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

William E. Butterworth IV

 

Sabotażyści

 

Ostatni bohaterowie #5

The Saboteurs

Tłumaczył Jerzy Łoziński


Cykl „Ostatni bohaterowie” z szacunkiem dedykuję pamięci:

porucznika piechoty Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych

Ameryki Aarona Banka odkomenderowanego do Biura Służb

Specjalnych (później pułkownika Sił Specjalnych)

23.11.1902–01.04.2004

oraz

porucznika piechoty Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych

Ameryki Williama E. Colby’ego (później dyplomaty i dyrektora

Centralnej Agencji Wywiadowczej)

04.01.1920–28.04.1996


Nie warto mówić:

„Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”.

Trzeba po prostu zrobić to,

co konieczne.

Winston S. Churchill, premier Wielkiej Brytanii


I

Jeden

Villa del Archimedes

Partanna, Sycylia

25 lutego 1943 roku, 12:15

 

„Nie chcę umierać w ten sposób” — myślał profesor Arturo Rossi, stanąwszy w drzwiach na końcu wyłożonego kaflami korytarza. „To straszliwie… nieludzkie”.

Wysoki pięćdziesięciopięciolatek, którego oliwkowa skóra była bledsza niż zwykle, czuł, że lada chwila zemdleje z powodu tego, co zobaczył.

Pokaleczone, zdeformowane ciała czterech mężczyzn leżały przytroczone do noszy ułożonych w pokoju. W starej willi, która ze szczytu zbocza spoglądała na Morze Śródziemne, znajdowało się sześć takich pokojów, trzy po każdej stronie korytarza, każdy z zimnego kamienia i z oknem o zewnętrznym parapecie. W innych pokojach leżało ponad trzydziestu mężczyzn, także przywiązanych do noszy, wszyscy żywi, ale ledwo, ledwo.

Ciepła dłoń miękko chwyciła go za ramię i podtrzymała; spojrzał na starego przyjaciela z uniwersytetu w Palermo.

Doktor Giuseppe Napoli, z burzą siwych włosów na głowie, przyprowadził go tutaj, aby na własne oczy zobaczył, czego dopuszczają się członkowie niemieckiej formacji Schutzstaffel–SS.

Szedł śladem wiekowego lekarza, ze zgrozą zaglądając do kolejnych pokojów, a stan znajdujących się w nich ludzi był gorszy w każdym następnym. Aż wreszcie to pomieszczenie… przeniknięte odorem śmierci.

Najgorsze ze wszystkich.

Ciała odziane były w brudne, przepocone i zakrwawione łachmany odsłaniające ręce i nogi, a przeguby i kostki unieruchomiono skórzanymi pętami. Na wszystkich ciałach wykwitała jakaś wysypka. W kilku przypadkach na nogach widać było małe ranki, zakażone i ropiejące, w licznych przypadkach na kończynach jątrzyły się wrzody.

Smród gnijących ciał pogarszał jeszcze — jeśli było to w ogóle możliwe — odór unoszący się z nieopróżnianych cynowych pojemników podwieszonych pod noszami. W nich gromadziła się treść trzewi, spływająca przez wykonane z teutońską starannością otwory.

Rossi szybko obrócił się na pięcie. Miał ściśnięte gardło, po policzku potoczyła się łza.

Było oczywiste, że ci mężczyźni — wszyscy co do jednego Sycylijczycy, o czym powiedział mu przyjaciel — straszliwie cierpieli przez ostatnie dni i tygodnie. Ale wykrzywione twarze zmarłych świadczyły o tym, że także śmierć nie oznaczała dla nich ulgi.

Poczuł, że jego oburzenie — oprócz oczywistej zgrozy w obliczu bezmiernego okrucieństwa — w znacznej mierze wynika z tego, iż jacyś obcy mogli się tak znęcać nad Sycylijczykami w ich ojczyźnie, i to w willi noszącej imię Archimedesa, zapewne najwybitniejszego ze wszystkich Sycylijczyków.

I że mogli to robić, zdało się, z całkowitą bezkarnością.

„Ale co można począć, skoro nikt nawet nie wie, że dzieje się coś takiego?”.

Willa zbudowana przez Normanów przed dziewięcioma wiekami znajdowała się jakieś dziesięć kilometrów od Quattro Canti w Palermo, z jego królewskim pałacem, także wzniesionym przez Normanów, oraz uniwersytetem.

„Dostatecznie daleko, aby krzyki nieszczęśników czy wystrzały pozostawały niezauważone. I wszystko pozostaje w tajemnicy…”.

— Teraz już wiesz… — szepnął Napoli.

Rossi zerknął na przyjaciela, który usta i nos skrył za chusteczką. W jego oczach widać było smutek i trwogę.

Rossi z wolna pokiwał głową i raz jeszcze ogarnął spojrzeniem pokój.

— Niemcy mają tu zarazki żółtej febry — szeptał dalej lekarz. — Wszczepili je aresztowanym… Chyba w jakiejś mierze po to, by pokazać, do czego są zdolni. Obawiam się, że to dopiero początek. Podobno Niemcy w innych miejscach przeprowadzają jeszcze gorsze eksperymenty.

Także i Rossi słyszał takie pogłoski na uniwersytecie rzymskim. Z ust do ust przechodziły wieści o tym, co dzieje się w niemieckich obozach koncentracyjnych kierowanych przez SS. Ludzie traktowani gorzej niż zwierzęta laboratoryjne. Amputacje bez znieczulenia. Obojętnie ciskane na stosy ludzkie kończyny, jakby były kawałkami drewna.

Warunki były tam podobno tak okropne, że — jak głosiła plotka — niemieckich żołnierzy trzeba było przekupywać papierosami, kiełbasą i wódką, aby zgodzili się tam służyć.

„A teraz przenieśli swoje okrucieństwo na Sycylię, której mieszkańcy służą za pożywkę dla wirusa”.

— Skąd biorą tych biedaków? — spytał półgłosem.

— Oberst Müller z SD…

— Sicherheitsdienst?

Napoli pokiwał głową. Rossi wiedział, że SD to wywiadowcza gałąź SS; bez najmniejszych skrupułów wykonywali swe zadania, które polegały na wykrywaniu i likwidowaniu wszelkich zagrożeń dla rządów NSDAP.

— …kazał ich dostarczyć z więzień.

— Mussolini wsadzał do nich wszystkich swoich przeciwników; często byli z mafii.

— Także i z tych duża część jest z mafii. Oberst Müller twierdzi, że z błogosławieństwem II Duce załatwiają na amen. Zniknie jedno zagrożenie i będzie mniej ludzi do wykarmienia.

Rossi przytaknął. To także słyszał w Rzymie. Jeśli nie pomagało się nazistom, było się tylko bezużytecznym ciężarem.

— A w ten sposób jest z nich przynajmniej jakiś pożytek, powiada Müller — dokończył Napoli, a Rossi popatrzył mu głęboko w oczy.

— Do czego właściwie są im te wirusy?

Napoli rozejrzał się nieufnie i odrzekł:

— Mają być na Amerykanów i Anglików.

Rossi z niedowierzaniem pokręcił głową.

— Mówi się, że mogą zająć Sycylię, aby stąd przejść do Włoch i od południa zaatakować Niemcy — ciągnął Napoli. — Hitler jest związany na innych frontach, nie może ulokować tutaj wielu żołnierzy i dlatego szuka innej broni na wypadek inwazji. Ci nieliczni, których tu przysyła, jak chociażby Müller, są naprawdę bezwzględni.

Obaj odruchowo spojrzeli na ciała na noszach.

— Nie cofną się przed niczym — mruknął Rossi. Umilkli na dłuższą chwilę, po czym spytał: — A co z Carlem? Jak on może to znieść?

Doktor Carlo Modica, znakomity matematyk i człowiek wielkiej łagodności, będący już, podobnie jak Napoli, po siedemdziesiątce, od ponad dziesięciu lat kierował uniwersytetem w Palermo. Jako specjalista od metalurgii, Rossi często z nim współpracował. Napoli położył Rossiemu rękę na ramieniu.

— Właśnie ze względu na Carla chciałem, żebyś to zobaczył na własne oczy.

— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to wszystko się dzieje za jego przyzwoleniem?

Napoli nie odwrócił wzroku.

— Musisz wiedzieć, Arturo, że oberst Müller bardzo klarownie oznajmił doktorowi Modice, że współdziałanie leży tylko w jego najlepiej pojętym interesie. Podkreślił, że współpraca kogoś równie szanowanego będzie ważną wskazówką dla pozostałych.

Rossi najwyraźniej nie uwierzył.

— Nie obraź się, ale coś takiego wolałbym usłyszeć z ust samego Carla.

Napoli spuścił głowę.

— To nie będzie możliwe.

— Dlaczego?

— Müller mnie wyznaczył na jego miejsce.

— Jak to?

— Carlo robił zastrzyk „pacjentowi”, który… — Napoli chwilę szukał odpowiedniego słowa — …był oporny, doszło do szamotaniny, sprawa nie jest całkiem jasna, w każdym razie Carlo sam sobie wbił igłę.

— Ma żółtą febrę?

— Miał żółtą febrę.

Napoli kiwnął głową w głąb pokoju.

Rossi dokładniej przyjrzał się ciałom, a potem poczuł silny skurcz żołądka, gdyż teraz już rozpoznał zwłoki matematyka.

„Matko Przenajświętsza” — pomyślał Rossi, odruchowo się żegnając.

— Nikt z nas nie jest bezpieczny — półgłosem rzucił Napoli.

 

Dwa

Woburn Square

Londyn

25 lutego 1943 roku; 20:10

 

Major Richard M. Canidy z Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych USA stanowczym krokiem wbiegł po schodach prowadzących do mieszkania numer 16 na pierwszym piętrze Woburn Mansions. Rosły, przystojny dwudziestopięciolatek poruszał się z taką pewnością siebie, że postronny obserwator najpewniej uznałby, że ma przed sobą właściciela. A tymczasem apartament należał do Ann Chambers, pięknej kobiety, z którą łączyły wprawdzie Canidy’ego stosunki bardzo intymne, ale to nie ich wizja była przyczyną jego obecnego pośpiechu.

„Jeśli w tej chwili nie otworzy mi drzwi — myślał — zleję się w portki. Prawie sikam oczami”.

Dobrze wiedział, że w drzwiach był solidny mosiężny zamek z małą zapadką, która — jeśli zwolniona — pod naciskiem sprawiała, iż rygiel wysuwał się z framugi i drzwi można było otworzyć do środka. Cały mechanizm był na dodatek stary i zużyty.

„Są duże szanse, że znowu zostawiła niezamknięte”.

Płynnym ruchem wyszukał w ciemności klamkę, wymacał zapadkę, nacisnął kciukiem i naparł na drzwi.

W drobnym ułamku sekundy elektryczny impuls powędrował od kciuka do mózgu, który, zinterpretowawszy tę informację, u — znał, że zapadka nie ustąpiła, drzwi więc pozostały zamknięte, a jednocześnie ostry ból płynący od prawego barku zaświadczył o tym, iż drzwi ani drgnęły.

„Niech to cholera!!!”.

Kilka razy szarpnął klamką, jednocześnie z pasją naciskając na guzik zapadki. Nic z tego! Nie było sensu atakować twardego drewna coraz bardziej bolącym barkiem. Błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni scyzoryk i wsunął jego ostrze w szczelinę między drzwiami a framugą na wysokości rygla. Teraz kilkoma ostrożnymi ruchami tak nacisnął rygiel, aby zwolnić nacisk sprężyny i… Udało się!

Wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi za sobą, a rygiel ze szczękiem powrócił na dawne miejsce we framudze.

W mieszkaniu było ciemno, ale to tylko jeszcze bardziej uczuliło Canidy’ego na słodki, delikatny zapach kobiecego ciała.

Po omacku odnalazł lampę i zapalił.

Mieszkanie, umeblowane starymi sprzętami z miękką tapicerką, składało się z saloniku, z którego było wejście do dwóch małych sypialni, łazienki z toaletą i kuchni. Parkiet z ciemnego drzewa pokrywały grube, wełniane dywany. Na prawo od wejścia znajdował się kominek z marmurowym gzymsem, zwieńczonym kryształowym lustrem o wymiarach metr dwadzieścia na półtora metra.

Canidy bardzo zdecydowanym krokiem ruszył do łazienki.

Sam był zaskoczony tym, jak długo trwało oddawanie moczu; szkoda, że nie odmierzył czasu na zegarku. Gorąco poprzysiągł sobie, że już nigdy nie minie toalety bez rozważenia stanu pęcherza, a także, w jakiej odległości może się znajdować następny kibel.

Skończył wreszcie. Kiedy mył ręce, usta rozdarło gwałtowne ziewnięcie. Teraz spojrzał na zegarek.

„Dopiero kwadrans po ósmej? Cholera, ale długi dzień. Już się obawiałem, że w ogóle się nie wyrwiemy z tej Casablanki. Pewnie wyskoczyła na miasto. Ciekawe, kiedy wróci? Tak się szykowałem na tę noc!” — pomyślał.

Ruszył w kierunku kanapy; przechodząc obok lampy, zgasił światło. Raz jeszcze ziewnął, ułożył się wygodnie i ledwie przytknął głowę do poduszki, natychmiast zasnął.

 

* * *

 

Kiedy Ann Chambers mijała zaciemniony róg ulicy, poczuła, że obcas grzęźnie w otworze w chodniku. W Londynie pełno ich było po bombardowaniach.

— Cholera! — mruknęła pod nosem z wyraźnym południowym akcentem.

Obcas tak się zaklinował, że stopa wyskoczyła z buta i przez pończochę dotknęła nieprzyjemnie zimnej, kamiennej płyty. Nachyliła się i uwolniła but z potrzasku, ale tylko po to, by stwierdzić, że obcas niemal całkowicie oddzielił się od reszty buta.

Dziewiętnastoletnia blondynka ciężko westchnęła. To była przedprzedostatnia para butów ładnych i naprawdę wygodnych, a nie była pewna, jak szybko pojawią się uzupełnienia, o które napisała do domu. Bardzo wiele chodziła — jak wszyscy w Londynie — więc wygodne obuwie zajmowało wysoką lokatę na liście rzeczy niezbędnych do życia.

Teraz położyła torebkę na chodniku i starannie oddzieliła do końca obcas od podeszwy, a potem, przyklęknąwszy, w wątłym świetle oceniła stopień uszkodzenia; może uda się jeszcze coś naprawić.

Obok niej zatrzymał się elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku.

„Jasne” — pomyślała Ann. „Tylko tego było mi jeszcze trzeba”.

— Przepraszam, młoda damo, czy mogę w czymś pomóc?

Popatrzyła w górę.

— Nie.

— Na pewno?

„Potrzebna mi co najwyżej ochrona przed facetami, którym nie wystarcza proste »nie«.”

— Na pewno.

Poczuł się najwyraźniej urażony, a ona pomyślała, że raczej przesadziła; nie musiała na nieznajomym wyładowywać swojej frustracji z powodu zniszczonego buta.

— Jestem już prawie w domu. Dziękuję.

— Rozumiem — odrzekł i zawrócił na pięcie.

Nie była pewna, czy uda się coś zaradzić; zdjęła drugi but i chociaż płyty chodnika były przeraźliwie zimne, na bosaka dotarła do 16 Woburn Mansions.

Znowu przygnębił ją widok wyrw między budynkami. Niemieckie bomby już zniszczyły sporą część miasta, a każdego dnia ruin przybywało. Tutaj zmiotły dziesięć z dwudziestu czterech budynków, a skwer, ongiś bujny i wypieszczony, zamieniły w otoczone resztkami płotu wertepy, pełne wykopów, z których zabierano piasek do worków; czasem — w razie alarmu lotniczego — pełniły rolę doraźnych schronów.

Budynek 16 Woburn Mansions się uchował, ale okna były zabite dyktą, a fasada z wapienia poczerniała od ognia, który kilkakrotnie szalał na ulicy.

Ann weszła po schodach, wydobyła z torebki klucz, włożyła go w ciężki zamek masywnych, drewnianych drzwi, a po usłyszeniu szczęknięcia nacisnęła kciukiem guzik zapadki, naparła ramieniem na drzwi i weszła do środka.

Westchnęła; jak dobrze być z powrotem w domu. Mieszkanie trudno byłoby nazwać dużym, ale z całą pewnością było wygodne, co obecnie w Londynie, zwłaszcza w okolicach Woburn Place, wcale nie było normą.

A najważniejsze — miała je tylko dla siebie.

Pomieszczenie pod numerem 16 zostało przyznane Chambers News Service. Z sugestią taką szef biura londyńskiego wystąpił do Central London Housing Authority, instytucji zajmującej się rozdziałem kwater, do której — via biuro kwaterunkowe SHAEF (Supreme Headquarters, Allied Expeditionary Force: Kwatery Głównej Zjednoczonych Sił Ekspedycyjnych) — dotarła odpowiednia notatka służbowa z kwatery CNS w Atlancie, stwierdzająca, że lokal potrzebny jest dla pięciu zatrudnionych w Londynie pracownic agencji, których nazwiska zostaną wkrótce dostarczone.

I chociaż istotnie pod numerem 16 Woburn Mansions mieszkał cały obecny w Londynie żeński personel — w osobie miss Ann Chambers — to jednak szef angielskiego biura nie wiedział, że Ann sama napisała notatkę, otrzymawszy delegację do Londynu, i bez trudu zebrała odpowiednie podpisy. Teoretycznie było wprawdzie możliwe, że pojawią się jeszcze nad Tamizą jakieś pracownice Chambers News Service, ale przynajmniej w najbliższym czasie było to mało prawdopodobne.

Sytuacja ta wprawiała Ann w lekkie zmieszanie, gdyż wiedziała, że w Londynie ludzie najczęściej gnieżdżą się w pomieszczeniach znacznie mniejszych od jej mieszkania. Zarazem jednak miała równie silne przekonanie, że natychmiast zrezygnowałaby z tego luksusu, gdyby tylko była pewna, że brak intymnego lokum w niczym nie zaszkodzi miłości jej życia.

Zresztą zawsze sobie powtarzała, że znajdzie jeszcze okazję, żeby jakoś odpokutować to samolubstwo.

Mówiąc szczerze, szef biura podejrzewał, że Ann wykorzystała swoją pozycję, aby stworzyć taką okazję, ale przypuszczenia te wolał zachować dla siebie.

Po pierwsze dlatego, że Ann Chambers była córką właściciela Chambers Publishing Company i Chambers News Service, któremu — jak nietrudno się domyślić — podlegał szef filii londyńskiej.

Po drugie, była akredytowaną korespondentką wojenną, na dodatek bardzo dobrą. Miała niewątpliwy talent, nie bała się ciężkiej pracy i nieprzerwanie dostarczała artykuły, które następnie publikowano na całym świecie. Niezwykłym powodzeniem cieszyła się jej seria „Oblicza Odwagi” pokazująca zwykłych obywateli, z racji wojny pełniących niezwykłe role.

I dyrektor filii miałby komuś takiemu rzucać kłody pod nogi tylko z powodu jakiejś formalnej niedokładności? Szczególnie, że przecież nie mógł wykluczyć, iż już w drodze są jakieś koleżanki Ann. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wartość Ann dla agencji nie polegała tylko na tym, że była córką Brandona Chambersa; zresztą każdy, kto znał człowieka, uważanego za uosobienie beznamiętnego, kierującego się tylko profesjonalnymi względami biznesmena, nigdy nie podejrzewałby go o nepotyzm.

Bardzo szybko okazało się, że Ann, podobnie jak ojciec, łatwo daje sobie radę z językiem, wcale jednak nie czuł się uszczęśliwiony, gdy znienacka zjawiła się w jego gabinecie w Atlancie i oznajmiła, że zostawia na razie Bryn Mawr, a jeśli nie zatrudni jej w charakterze korespondentki, którą dorywczo bywała w czasie studiów, to z pewnością da jej stały etat właściciel magazynu „Look”, Gardner Cowles, który zaciekle konkurując z Chambersem, za nic nie przepuściłby takiej gratki, jak zatrudnienie córki największego przeciwnika. Nie było więc sposobu na wyperswadowanie Ann jej pomysłu. „Ciekawe, skąd u niej taka stanowczość i bezwzględność?”, spytała zgryźliwie matka Ann, gdy Brandon Chambers poinformował ją telefonicznie o planach córki; Ann zaś codziennie odtąd stawiała się w siedzibie agencji jako pełnoetatowa korespondentka. A kilka miesięcy później załatwiła sobie przeniesienie do Londynu.

Także to postanowienie spowodowało protesty przewodniczącego rady nadzorczej agencji — który uważał, iż kobieta nigdy nie będzie dobrą korespondentką wojenną, nawet jeśli jest jego córką — ale szybko okazało się, że to kolejne starcie między córką a ojcem przegrane przez tego ostatniego.

 

* * *

 

Po dwudziestu minutach snu Canidy’ego zbudziło własne chrapanie. Trwało chwilę, zanim się zorientował, gdzie jest, a kiedy wreszcie sobie przypomniał, usłyszał szczęk klucza w zamku.

Chciał się poderwać z łóżka, ale pozostał nieruchomy, z upodobaniem wpatrując się w widoczną w otworze drzwi sylwetkę młodej kobiety. Ann zamknęła za sobą drzwi i zaczęła szukać lampy, a on wygodnie ułożył się na poduszce. Podekscytowała go sama jej obecność; czuł, jak mocno bije mu serce i jak potnieją dłonie. Już po chwili wyczuł jej zapach i uśmiechnął się.

Patrzył, jak podchodzi do kominka („Jest na bosaka?”), a potem rzuca na podłogę buty i torebkę. Szukała po omacku, aż wreszcie wymacała zapałki i zapaliła świeczki ustawione w obu rogach kominka. Płomienie powoli się rozpaliły, kanapa jednak pozostała w cieniu.

„Cholera, jeśli teraz się odezwę, gotowa umrzeć ze strachu!”.

Zaczęła zdejmować płaszcz.

„No, no, naprawdę robi się ciekawie…”.

 

* * *

 

Ann odłożyła zapałki na kominek i nie patrząc, cisnęła płaszcz na oparcie kanapy. Zdjęła sweter w serek i chciała go posłać w ślad za płaszczem, ale powstrzymała ją jakaś myśl, podniosła do nosa miejsce okrywające pachę, skrzywiła się i kręcąc głową, ze zmarszczonym nosem odrzuciła wreszcie sweter.

Poprawiła białą, obcisłą bluzkę, wygładziła spódniczkę, podrapała się po kształtnych pośladkach, wyrównała ustawienie świeczek i spoglądając w lustro, ułożyła fryzurę zburzoną podczas zdejmowania swetra.

Nie mogła się uwolnić od myśli o Sarze Spenser, której charakterystykę pisała przez cały dzień.

Większą część zeszłego tygodnia spędziła na kontaktach z odważną dwudziestoletnią małą blondynką, która służyła w Light Rescue Section, londyńskiej obronie cywilnej.

W hełmie z roku 1914, w pumpiastych męskich spodniach i za dużych o trzy numery wellingtonach pełniła dwudziestoczterogodzinne dyżury, podczas których wyszukiwała w ruinach zbombardowanych budynków ofiary, na noszach przenoszone później do autobusów przekształconych w ambulanse.

Trzeba było kilku dni i jednego długiego, łzawego wieczoru przy paru pintach piwa w pubie Prince’s Bangers & Mash, aby Sara, ostatnia z rodziny Spenser, naprawdę się otworzyła.

Bracia polegli na froncie, rodzice i dziadkowie zginęli w bombardowaniu. Byli jeszcze jacyś dalsi krewni, ale Sara niezbyt martwiła się brakiem kontaktów.

— Nie wiem w końcu, może to jacyś aborygeni czy coś takiego. Równie dobrze mogliby nie żyć.

Ann do końca nie wiedziała, czy to z racji owej goryczy w głosie, czy dlatego, że uświadomiła sobie, jak niewiele lat je dzieli i niewiele brakowało, aby jej opowieść była niezwykle podobna — w każdym razie bardzo zrobiło jej się żal rozmówczyni. Tyle że Sara nie zniosłaby żadnych wyrazów współczucia.

— Nie ma się nad czym rozczulać — powiedziała, jakby z góry je uprzedzając. — Przynajmniej żyję i trzeba mieć nadzieję, że jeszcze trochę życia przede mną.

Ann była pełna podziwu dla siły tej dziewczyny, witalności, a także zdolności zachowania humoru nawet w najtrudniejszych sytuacjach.

Zaśmiewając się, opowiedziała Ann, jak dwa dni wcześniej przeszukiwała wraz z całą ekipą ruiny świeżo zbombardowanego budynku, najpierw ewakuując żywych, potem wydobywając ciała zabitych, aż wreszcie dotarli do starszego jegomościa, który najwyraźniej nie odniósł żadnej poważnej kontuzji, natomiast świecił gołym tyłkiem, podczas gdy spodnie miał spuszczone do kostek, a wokół leżały elementy zawartości ubikacji.

Sara upiła duży łyk i mówiła:

— No to pomagam mu podciągnąć spodnie, pytam, czy wszystko z nim w porządku, a on: „Tak, tylko że to naprawdę dziwne siedzieć sobie w ubikacji, a kiedy chcę spuścić wodę, nagle wszystko dookoła eksploduje”.

Ann całymi dniami uganiała się po Londynie, zbierając opowieści i rozmawiając z ludźmi — i tymi, którzy przeżyli bombardowanie, i tymi, którzy z opuchniętymi powiekami opowiadali, jak nie mogą zasnąć, całymi nocami wyczekując syren alarmowych.

Niejeden raz zastanawiała się, co ona tu właściwie robi, zamiast wracać do domu w Atlancie czy może… na Bryn Mawr. Czemu nie wraca do bezpiecznych Stanów i spokojnej rutyny codzienności. Wtedy jednak zaraz odpowiadała sama sobie, że wtedy nie spotykałaby takich osób jak Sara, a zresztą… A zresztą po prostu niepodobna sobie wyobrazić, że mogłaby teraz być gdzie indziej niż w Londynie. Wiedziała, że musi pisać o tej wojnie.

W świetle płomieni świec uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze.

„Przecież przed samą sobą możesz zdobyć się na szczerość. Tak naprawdę jesteś tu dla Dicka”.

I w ślad za tym natychmiast pojawiła się myśl.

„Ale gdzie on się, u diabła, podziewa? Upłynęły już prawie dwa tygodnie od jego wyjazdu, a tu ani słowa. Przy jego robocie, może być w niewoli albo…” — bała się dokończyć tę myśl. „Albo.

Wprawdzie major Richard M. Canidy nosił mundur Korpusu Powietrznego Wojsk Lądowych, ale Ann Chambers wiedziała, że służy w Biurze Służb Strategicznych, w którym zresztą pełni niepoślednią rolę.

Mniej czy bardziej powszechnie wiadomo było, że BSS zajmuje się wywiadem wojskowym, grupując szpiegów, analityków i specjalistów z bardzo różnych dziedzin i bardzo różnych sfer wojska, administracji i biznesu, przy czym niektórzy mieli rozliczne kontakty w najwyższych kręgach, co w jakimś stopniu było konsekwencją faktu, że szef Biura, pułkownik William J. „Dziki Bill” Donovan blisko zaprzyjaźnił się z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem jeszcze podczas wspólnych studiów prawniczych na Columbia University.

Chociaż szperała, gdzie mogła, niewiele więcej udało jej się dowiedzieć, a z kolei sam Dick nawet tyle nigdy jej sam z siebie nie powiedział. Choćby słowem nie skomentował swojej ostatniej misji.

I tylko pożegnali się tutaj, w tym mieszkaniu, w bardzo czuły, bardzo intymny sposób.

„I właśnie, aby umożliwić takie sytuacje — myślała, patrząc na siebie z lustra zmrużonymi oczyma — jak długo trwa wojna, to miejsce będzie należało tylko do mnie. Do mnie i Dicka. Oby tylko wrócił!”.

 

* * *

 

Dick, owionięty ciepłem i zapachem płaszcza i swetra Ann, miał wrażenie, że znalazł się w niebie. Nieco mocniejsze poruszenie sprawiło, iż skrzypnęła pod nim sprężyna. Zobaczył w lustrze jej oczy, czujnie szukające źródła dźwięku. Wreszcie spoczęły na kanapie.

„Trudno; teraz albo nigdy”.

Zanim jeszcze począł siadać, przemówił:

— Myś…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin