Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale.txt

(44 KB) Pobierz
Autor: MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF
Tytul: Car ne vale

Z "NF" 8/98
   
   - Aglie, Aglie. 
   Wo�anie odbija�o si� od przegni�ych �cian i czarnego 
lustra wody, przenika�o sine, gru�licze opary unosz�ce si� 
znad kana��w. Echo  przebiega�o pod mostami i wydostawa�o na 
lagun�.  
   - Aglie, Aglie. 
   G�os by� monotonny, �piewny i bolesny.  Nie dotyka� 
nikogo z przechodni�w, op�ywa� sparszywia�ego kundla 
cierpliwie grzebi�cego w wilgotnych �mieciach. Nie s�yszeli 
go sprzedawcy ryb, w �wietle kagank�w pakuj�cy na �odzie 
resztki towaru. Uderza� we mnie. W czubku mojej czaszki 
tkwi� wkr�cony od �rodka stalowy haczyk. Drugi - taki sam - 
tkwi� w ko�ci ogonowej.  Pomi�dzy nimi naci�gni�ta by�a 
miedziana struna i to ona dr�a�a, za ka�dym razem rani�c 
wszystkie organy.  
   - Aglie, Aglie. 
   G�os mojej matki. 
   Bulwarem przebieg�a grupa ludzi w bia�ych, batystowych 
maskach i czarnych kapeluszach. Pod r�wnie czarnymi 
p�aszczami pobrz�kiwa�y sztylety.  Niekt�rzy nie�li 
pochodnie. Znikn�li w zau�ku i wtedy dopiero podnios�em si� 
z ziemi.  
   Sprzedawca ostryg rzuci� mi ciekawe spojrzenie. 
   - Nie widzia�em, kto ci to zrobi�. Nie b�d� �wiadkiem.  
   Dotkn��em skroni. 
   - Masz, przemyj ran�. 
   Poda� mi butelk� samogonu, kt�ry wszyscy handlarze rybami 
p�dz� nie wiadomo z czego i pij� niczym grapp�. Zrobi�em, 
jak m�wi�.  
   - Za miesi�c nie b�dziesz pami�ta�. Id� do domu.  Nie 
b�d� �wiadkiem.  
   �mia� si�. 
   
   Dzwon na Campanili wybi� do�y kolejn� godzin�. 
   - Dlaczego mnie wo�a�a�? 
   Le�a�em w �wie�ej po�cieli, umyty i opatrzony.  Matka w 
kuchni przygotowywa�a ros� z m�odej, zdrowej kury.  �wiat�o 
znad sto�u wpe�ga�o na moje nogi przez zas�on� z pask�w 
aksamitu.  
   - Matko? 
   - Nie wo�a�am. To musia�a by� inna matka innego Aglie.    
   Odwr�ci�em g�ow� w stron� okna, ale okiennice by�y 
zamkni�te. Zamkn��em oczy, ws�uchuj�c si� w g�osy na 
podw�rku i postukiwanie naczy�. By�o tak dobrze.  
   
   Drzwi sklepu sukienniczego pana Pigafetty przy Ruga di 
Speciali by�y ju� otwarte. Pod�oga wewn�trz zamieciona, bele 
pouk�adane na ladzie w zwyczajnym porz�dku.  Pan Pigafetta 
zasapany przysiad� na krze�le w oczekiwaniu pierwszego 
klienta.  
   - Jak si� masz, Aglie, drogi ch�opcze. Napijesz si� kawy? 
Mo�e bia�� bu�eczk� z mozarell�? - szydzi�, a jego twarz 
by�a czerwona. - Wiesz, kt�ra godzina? Sam musia�em nosi� te 
bele! Nie my�la�e�, �e to mnie zabija?  
   - Chcia�em prosi� pana o wolne dni.
   Pryncypa� a� sapn��. 
   - Wykluczone! 
   - B�d� pracowa� jeszcze tylko dzisiaj. 
   - �askawco! 
   - Wr�c� do pracy, kiedy sytuacja si� wyklaruje. 
   Pan Pigafetta bez s�owa wyszed� na zaplecze. 
   Dzwon przebrzmia� wyznaczaj�c jedenast�, kiedy wszed� 
p�atnerz Vasaletti, rysuj�c pod�og� podkutymi butami.      
   - Kupi�em u was cztery metry b��kitnego jedwabiu. 
   - Tak, czy�by nie by� pan zadowolony? 
   Spojrza� na mnie badawczo i mi�nie na karku napi�y mu 
si�, prawie rozrywaj�c ciasno zapi�ty ko�nierzyk.       
   - Zadowolony... he, he - pogrozi� upier�cienionym palcem. 
- Chytrusek z ciebie. Wiem, co masz na my�li. Chc� jeszcze 
sze�� metr�w.  
   - Co� jeszcze? 
   Nie odpowiedzia�. Wychodz�c z paczk� odwr�ci� si� w 
drzwiach.  
   - Nie interesuj si� - powiedzia�. 
   
   - Chcia�am kupi� materia� na sukni�. Czerwon�.  
B�yszcz�c�. Tak�, jak ma kelnerka w Al Pescatore. Ile to 
b�dzie?  
   - Jeste� praczk�? 
   Schowa�a r�ce za siebie, ale za p�no. 
   - I co z tego. 
   - Nic. To jest materia�, z jakiego Adela z La Pescatore 
uszy�a sobie sukni�. At�as o bardzo niezwyk�ym splocie 
w�tkowym pi�cionitkowym. Masz w�skie biodra, wi�c wystarczy 
dwa i p� �okcia po czterdzie�ci siedem, czyli...       
   - Sto siedemna�cie i p� - powiedzia�a. 
   Spojrza�em na ni� inaczej. By�a drobna, ale wystarczaj�co 
silna, r�ce szybko si� zagoj� i prawie nie b�dzie zna�.  
   - Od jutra b�dziesz pracowa� tutaj. Za mnie.
   - Co? - cofn�a si� o krok, gotowa do ucieczki.   
   - B�dziesz sprzedawa� materia�y bogatym damom i 
politykom. Pan Pigafetta nie bije, a w niedziele b�dziesz 
je�� kr�lika u niego w domu.  
   Rozp�aka�a si�. 
   - Sp�jrz na moje r�ce. 
   - Zap�ac� doktorowi Paolo. Zna si� na chorej sk�rze. 
Potrafi te� zrobi� ze srebra sztuczne paznokcie, dop�ki nie 
wyrosn� ci w�asne.  
   
   - Uwa�aj na siebie - powiedzia� pan Pigafetta wieczorem. 
- Kontaktowa�em si� z innymi kupcami. Wiele os�b kupuje 
czerwony, zielony, czarny i b��kitny jedwab.  P�atnerz 
Vasaletti nie tylko b��kitny, a inni wi�cej ni� p�atnerz.  
Rozumiesz?  
   Skin��em g�ow�. 
   
   Dzwon na Campanili bije dla do�y co godzin�.  Jeden z 
miejscowych poet�w nazwa� to "Wielkim Odliczaniem".  
   
   - Sp�jrz - powiedzia�a matka - pewien cz�owiek zapisa� to 
dla mnie.  
   Siedzia�a przy piecu, wrzucaj�c w ogie� stare papiery.  
   Wzi��em ��t� kartk�. 
   - To fragment komiksu. Topornik o nagim torsie, w he�mie 
z rogami, stoj�cy na szczycie g�ry. Nie znam.   
   Niecierpliwie przekr�ci�a stronic�.
   - Z drugiej strony! 
   - To po niemiecku. 
   - Oczywi�cie - wzruszy�a ramionami. - Przet�umacz� ci.  
   
   Kiedy si� zakochasz 
   Nie b�dziesz m�g� pi� ani je��. 
   Twoje oczy b�d� �wieci� w ciemno�ci 
   Zwabia� nocne owady. 
   W �o��dku zamieszka g�odny szczur. 
   W�osy zaczn� strzela� iskrami 
   Przyci�ga� kurz jak bursztyn. 
   Wi�c si� zakochaj, hej!
   
   - Co to jest "bursztyn"? 
   - Nie wiem. To piosenka rybak�w z P�nocy. A ten 
m�czyzna wyni�s� si�, zanim zd��y�am zapyta�.  
   
   Wieczorem przyszed� pos�aniec i przypomnia� mi s�owa 
zobowi�zania. Zabra�em m�j sztylet i poszed�em za nim. Po 
drodze dosta�em fioletowy we�niany p�aszcz z kapturem, 
lakierowan� papierow� mask� tego samego koloru, a tak�e 
rapier, kt�ry okaza� si� t�py i zardzewia�y. W tajnej sali 
gildii kupc�w b�awatnych do��czy�em do reszty identycznie 
ubranych postaci. By�o nas trzydziestu sze�ciu. Cho� 
niew�tpliwie by� to przypadek, wielu �artowa�o sobie z tej 
liczby. Poszli�my za dow�dc� - kupcem Lungo z Calle del 
Lion. Wsiedli�my do czterech �odzi i u�o�yli�my si� na dnie, 
a potem przysypano nas sianem. P�yn�li�my w ciszy i 
ciemno�ciach. Wio�larze dla niepoznaki �miali si� i �piewali 
wulgarne kuplety o pewnej kobiecie z Werony. W ko�cu dano 
nam znak i mogli�my si� podnie��. By� to w�ziutki kanalik i 
nie mog�em rozpozna� miejsca, nie by�o bowiem wida� wie� ani 
most�w.  Wychodzili�my w�r�d szeptanych przekle�stw i 
cichych potkni�� wprost do bramy z bia�ego marmuru. W sieni 
dow�dca wydawa� rozkazy. Przez bram� wychodzi�o si� na 
uliczk�, przy kt�rej sta�a ta kamienica z jasnego kamienia. 
Dwaj kusznicy wyle�li na dach naprzeciwko, dziesi�ciu posz�o 
do tylnego wyj�cia, dziesi�ciu na dach, a reszta - w tym i 
ja - czai�a si� w bramie. Ju� wcze�niej przywieziono tam 
osiemnasto�okciowy stempel, kt�ry mia� s�u�y� jako taran. 
Stali�my po obu jego stronach przygi�ci, z ko�cami liny 
ciasno owini�tymi na spoconych d�oniach.  
   - I ju� - powiedzia� Lungo, kiedy doszed� nas d�wi�k 
dzwonu.  
   Poderwali�my stempel i ruszyli�my biegiem przez ulic�. 
Pot�ny huk musia� poderwa� do lotu wszystkie go��bie w 
dzielnicy. Drzwi wpad�y do �rodka, a my za nimi, puszczaj�c 
liny i dobywaj�c broni. Dwaj stra�nicy, kt�rzy przysn�li 
zaraz za drzwiami na taboretach zostali przywaleni i 
stratowani. Bieg�em jako trzeci za dow�dc� i jeszcze jednym 
zakapturzonym. Za nami dysz�c t�oczyli si� nast�pni. Dow�dca 
zna� drog� i p�dzili�my najpierw korytarzem, potem po 
schodach na g�r�, nie napotykaj�c oporu. Zauwa�y�em tylko 
jedn� posta� w bieli�nie i �ci��em jej g�ow�, nawet nie 
zwalniaj�c. Jasny ksi�yc by� naszym sprzymierze�cem. Na 
pi�trze dow�dca pobieg� w kierunku drzwi, wkopa� je do 
wewn�trz i pad� trzymaj�c si� za szyj�. Krew pulsuj�cym 
strumieniem sika�a na jego p�aszcz. Ze �rodka z krzykiem 
wysypa�a si� gromada m�czyzn w szlafmycach i z broni�. Na 
szcz�cie, wi�kszo�� z nich mia�a pa�ki, a tylko nieliczni 
no�e i rapiery. Zgin�li wszyscy. Dw�ch naszych pad�o od 
no�y, jeden od ciosu pa�k� w nos.  
   Na dole by�a drukarnia. Przy prasie le�a�a pryzma r�wno 
przyci�tych, �wie�o zadrukowanych stronic.  Si�gn��em po 
jedn� z nich. M�czyzna jad�cy na o�le, witany przez t�um 
rzucaj�cy na drog� p�aszcze i �wie�e ga��zki. Zgin�li przez 
ten komiks.  
   Wszed� cz�owiek przepasany zakrwawion� szarf� dow�dcy, 
odebra� mi pochodni� i mocno popchn�� do wyj�cia. Widzia�em, 
jak oblewa papier oliw� i rzuca pochodni� na stos.  
   
   Nast�pny dzie� sp�dzi�em bezczynnie, le��c w zaciemnionym 
pokoju z mokr� tkanin� na twarzy.  Nas�uchiwa�em odg�os�w na 
zewn�trz, got�w do natychmiastowej ucieczki, gdyby przyszli 
po mnie towarzysze zabitych. Nic takiego jednak nie 
nast�pi�o.  Matka przynios�a wie�ci z targu.  Sp�on�� dom 
drukarza Ruffio, ale ludzie przyj�li to oboj�tnie. 
Wypytywa�em j� o nastroje, ale nie potrafi�a odpowiedzie�.  
   - Targ to targ - powiedzia�a. 
   
   Wieczorem spotka�em si� w tawernie z kilkoma 
przyjaci�mi. Byli w�r�d nich ludzie mojego zawodu, ale nie 
zdradzili si� s�owem, czy tak�e brali udzia� w nocnej rzezi.  
Pili�my zesz�oroczne prosecco. Szynkarz z jakiego� powodu 
bardzo zadowolony obni�y� cen� - nie dowiedzieli�my si� 
dlaczego. By�o jeszcze przed p�noc�, kiedy do naszego sto�u 
podszed� bladolicy ch�opiec - ucze� rze�nicki i po�o�y� 
przed Aleksandrem Perrugio po�ow� salami a� zielonego od 
zi�, po czym wyszed�. Aleksander zesztywnia�, chocia� 
pr�bowa� zachowa� pozory dobrego humoru. Przesta� jednak pi� 
i siedzia� milcz�cy. W ko�cu po�egna� si� zdawkowo.  
Zrozumia�em, jak wszyscy przy stole, �e i od niego kto� 
wymaga wype�niania przyrzecze�.  Niekt�rzy z nas poczuli si� 
nieswojo. Godzin� - mo�e dwie - p�niej zostali�my tylko w 
czw�rk�. Wtedy przysiad� si� oczyszczacz kana...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin