Jakes John - Północ i Południe 02 - Miłość i wojna 01.doc

(2867 KB) Pobierz

JOHN JAKES

MIŁOŚĆ WOJNA

TOM I


PROLOG

Kwietniowe popioły

Pożar wybuchł godzinę przed północą ostatniego dnia kwietnia. Gwałtowne, odległe dźwięki dzwonów na trwogę zbudziły Ge­orge^ Hazarda. Potykając się przeszedł przez ciemny korytarz, wspiął się po schodach na wieżyczkę rezydencji i już po chwili znalazł się na wąskim balkonie. Ciepły, porywisty wiatr roz­wiewał płomienie, potęgując ich blask. Z tego miejsca, górujące­go nad całym Lehigh Station, George był w stanie rozpoznać płonący dom —jedyny porządny, który uchował się do tej pory w obskurnej dzielnicy nad kanałem.

Zbiegł na dół, do tonącej w półmroku sypialni, i niemal na oślep pochwycił ubranie. Starał się je włożyć bezszelestnie, ale i tak obudził Constance, swoją żonę. Zasnęła niedawno, czytając Pismo Święte — nie swoją własną wersję Douaya, lecz jedną z Biblii Hazardów, do której tuż przed zamknięciem księgi i pocałunkiem danym mężowi na dobranoc włożyła różaniec. Od upadku Fortu Sumter i wybuchu wojny Constance spędzała nad Biblią więcej czasu, niż to było dotychczas w jej zwyczaju.

      George, dokąd się wybierasz?

      W mieście jest pożar. Nie słyszałaś dzwonów? Zaspana przecierała oczy.

 

      Ale nie zawsze chwytasz za pompy strażackie, kiedy się pali.

      Tamten dom należy do Fentona, jednego z moich najlep­szych nadzorców. Niedawno miał jakieś kłopoty. Może ten pożar

— 5 —


nie wybuchł przypadkowo. — Nachylił się i pocałował ją w cie­pły policzek. — Śpij teraz. Wrócę za godzinę.

Wyłączył oświetlenie gazowe, zbiegł spiesznie po schodach i podążył do stajni. Sam osiodłał konia — gdyby chciał budzić parobka, straciłby mnóstwo czasu, a troska nie pozwalała mu marnować nawet jednej chwili. Ta spontaniczna reakcja zdumia­ła go. Od tamtej nocy, kiedy przed dwoma tygodniami odwiedził go Orry Main, George znajdował się w stanie dziwnego otępienia. Czuł się odizolowany od większości przejawów otaczającego go życia, a zwłaszcza od życia narodu, którego jedna połowa dokonała secesji i zaatakowała drugą. Unia została rozbita, przeprowadzano inspekcję oddziałów wojskowych. A George, jakby to wszystko nie miało żadnego wpływu na jego życie czy uczucia, wycofał się w domowe zacisze.

Dosiadł konia i z tylnego dziedzińca swej rezydencji, którą nazwał niegdyś Belwederem, wąską dróżką, wijącą się po zboczu wzgórza, pognał galopem w stronę pożaru. Silne porywy wiatru przypominały strumienie powietrza z pieców jego stalowni; w domu Fentona musiało rozpętać się piekło. Czy na miejscu zdarzenia był już ochotniczy oddział straży pożarnej? Modlił się o to.

Kręta i wyboista droga zmuszała go do ostrożnej jazdy. Minął kilka zabudowań stalowni, mimo późnej pory pełnych dymu, światła i hałasu. Praca trwała tu nieprzerwanie — produkowano szyny i blachę na potrzeby zbrojącej się Unii. Firma miała wkrótce podpisać rządowy kontrakt na dostawę armat. Ale mężczyzna, który pędził na koniu wzdłuż rzędu dostatnich domostw, kierując się w stronę dzielnicy handlowej, tam gdzie szalały żar i blask pożaru, nie myślał o interesach.

O kłopotach Fentona George dowiedział się jakiś czas temu. Zazwyczaj znał wszystkie problemy swoich robotników. Starał się o to. Dyscyplina była niekiedy potrzebna, on jednak przed­kładał nad nią dyskusję, zrozumienie i poradę — chcianą lub narzuconą.

W ubiegłym roku Fenton przyjął pod swój dach kuzyna — bezdomnego, muskularnego, energicznego typka, młodszego od niego o dwadzieścia lat. Chwilowo bez środków do życia kuzyn rozglądał się za pracą. Nadzorca załatwił mu zajęcie w stalowni Hazarda, gdzie nowicjusz spisywał się całkiem nieźle przez miesiąc lub dwa.

Fenton był żonaty, nie miał jednak dzieci. Jego atrakcyjna, ale niezbyt inteligentna żona pasowała wiekiem bardziej do mieszkającego u nich młodzieńca, niż do niego. Niebawem George zauważył, że jego nadzorca chudnie, zaczęły też do­chodzić doń wieści o nietypowym dla Fentona lekceważeniu pracy w stalowni. W końcu dowiedział się o kosztownym błędzie,

6


popełnionym przez Fentona, a w następnym tygodniu — o jesz­cze jednym.

Przed kilkoma dniami George — aby zapobiec kolejnym błędom swego nadzorcy, ale również aby pomóc mu w miarę możliwości — przeprowadził z nim rozmowę. Zazwyczaj swobo­dny wobec swojego chlebodawcy Fenton był tym razem spięty, w jego oczach czaiło się coś zimnego i bolesnego zarazem. Zdobył się tylko na jedno wyznanie — ma w tej chwili kłopoty rodzinne. Ostatnie dwa słowa powtórzył z naciskiem kilkakrotnie: kłopoty rodzinne. George wyraził mu swoje współczucie, stwierdził jednak, że błędy w stalowni nie mogą się powtórzyć. Fenton obiecał, że zadba o to i rozwiąże swoje problemy osobiste. Kiedy George zapytał, w jaki sposób zamierza to zrobić, nadzorca wyjaśnił, że przede wszystkim wyrzuci swego kuzyna z domu. Zakłopotany George zadowolił się obietnicą, domyślając się istoty owych „kłopotów rodzinnych".

Dojrzał sylwetki gapiów i ludzi uwijających się wokół płomie­ni oraz strumienie wody wylewanej daremnie na nie istniejący już właściwie dom. Czerwone błyski odbijały się na metalowych częściach przestarzałej pompy gaśniczej i czarnych okryciach czwórki koni, które przyciągnęły wozy z pompami i gumowymi wężami. Grzebały nogami i parskały niczym jakieś niesamowite bestie z piekła rodem. Cała sceneria przy wodziła na myśl piekło.

George zeskoczył z konia. Usłyszał krzyk mężczyzny dobie­gający z ciemnej uliczki po lewej stronie płonącego domu i szybko przecisnął się przez tłum.

              Nie podchodzić tu, do diabła! — krzyknął przez tubę
dowódca ochotników. Kiedy jednak George podszedł bliżej,
opuścił dłoń i usprawiedliwił się: — Och, to pan Hazard. Nie
poznałem pana.

Jego słowa naprawdę oznaczały, że nie rozpoznał najbogat­szego człowieka w mieście, a może nawet w całej dolinie, dopóki nie ujrzał go wyraźniej — któż nie znał przysadzistej sylwetki George'a Hazarda, kończącego w tym roku trzydzieści sześć lat? Rozwiane włosy George'a były miejscami wyblakłe od słońca, jaśniały zwłaszcza wiosną i latem. Tu i ówdzie pojawiły się siwe kosmyki. Oczy o barwie lodu, charakterystyczne dla Hazardów, odbijały blask szalejących dokoła płomieni. Można było w nich dostrzec zatroskanie przepełniające duszę George'a.

              Co tu się właściwie stało?

W odpowiedzi dowódca wyjąkał pobieżne sprawozdanie. Tymczasem strażacy, którzy przed laty nazwali swój oddział ochotników „Zastępem nieugiętych" i wyryli na całym sprzęcie motto „Officium pro periculo" kontynuowali pracę przy pom­pach. Dla zniszczonego domu ich wysiłki były już bez znaczenia, teraz chodziło już wyłącznie o to, aby uchronić przed przenoszo-


nymi przez wiatr iskrami pobliskie szopy i chałupy. Tak więc dowódca strażaków mógł sobie pozwolić na chwilę rozmowy z najważniejszym człowiekiem w mieście.

Wedle jego słów wszystko wskazywało na to, że Fenton przyszedł wieczorem do domu i zastał żonę w łóżku ze swym kuzynem. Pochwycił olbrzymi, kuchenny nóż i ugodził nim kochanków, po czym podpalił dom. Śmiertelnie ranny kuzyn zdołał dosięgnąć swego napastnika tasakiem, dźgnął go cztero­krotnie. George przetarł pięściami nabiegłe łzami oczy. Fenton był jednym z jego najlepszych pracowników — oczytanym, pilnym, inteligentnym, odnoszącym się przyjaźnie do podwład­nych.

— To właśnie on tak krzyczy — wyjaśnił dowódca. — Ale nie pożyje już chyba długo. Tamtych dwoje zastaliśmy martwych. Wytaszczyliśmy ich z domu i przykryli. Leżą tam, jeśli chce pan rzucić okiem.

Machinalnie George podszedł do dwóch ciał spoczywających na samym środku ulicy pod kawałkiem płachty. Nieprzyjemny zapach owionął go, zanim jeszcze stanął nad nimi. Krzyk męż­czyzny rozbrzmiewał w dalszym ciągu. Wiatr podsycał ogień, zamieniał krzyk w zawodzący lament, rozsypywał dokoła iskry i płonące szczątki. Ustawieni w dwuszeregu ochotnicy pompo­wali z furią: jedni stali na ziemi, pozostali na szerokiej platformie. Nitowane węże, podłączone do dwóch podobnych do trumien pojemników, biegły wzdłuż starego, nieczynnego już kanału do rzeki, skąd czerpano wodę. Czarno przystrojone konie, mimo iż zostały wytresowane, nadal zdradzały niepokój — grzebały kopytami, podrzucały łby i robiły połyskującymi od czerwonych płomieni bokami.

George zatrzymał się i uniósł nieco brezent. Niedawno zbierał informacje na temat kosztów nowoczesnej pompy parowej Latty dla miasta, wiedział więc to i owo o pożarach i ich skutkach. Mimo to widok zabitych kochanków stanowił dlań nie lada wstrząs.

Kobieta była bardziej spalona, jej sczerniała skóra popękała i zwinęła się w kilku miejscach. Zwęglone ubranie mężczyzny odsłaniało setki bąbli, z których sączyła się żółtawa, połyskliwa ciecz. Twarze, szyje i wysunięte na zewnątrz języki ofiar na­brzmiały w ostatnich chwilach agonii, kiedy zamiast tak bardzo pożądanego świeżego powietrza płuca nabrały jedynie gryzące­go dymu. Patrząc na kobietę trudno było orzec, czy zabiły ją płomienie, czy też udusiła się czadem. W przypadku mężczyzny sprawa nie budziła większych wątpliwości — leżał z wybałuszo­nymi oczyma, wielkimi jak dojrzałe jabłka.

George czym prędzej zakrył zwłoki, z trudem opanował mdłości. Ten widok wywołał w nim nieoczekiwane skojarzenia.

8


Nie tylko ogień. Również śmierć. Cierpienie. Straty. I — przy­tłaczająca wszystko inne — wojna.

Wzdrygnął się i podszedł do dowódcy strażaków. Poczuł, że gdzieś w głębi duszy rodzą się zaskakujące dla niego uczucia.

      Czy mógłym w czymś pomóc, Tomie?

      Doceniam pańską ofertę, sir, ale jest już za późno, aby cokolwiek zrobić. Musimy tylko polać wszystko dokoła wodą. — Jakiś strażak podbiegł, aby poinformować, że Fenton umarł. George wzdrygnął się ponownie. Wciąż słyszał ten straszliwy krzyk. Potrząsnął głową, a dowódca strażaków dodał: — Już kiedy tu przybyliśmy, było za późno.

George skinął ze smutkiem głową i ruszył w stronę swego konia.

To, co działo się z George'em, kiedy odjeżdżał truchtem, było rezultatem tragedii, z którą się zetknął, okropności, której był świadkiem. Stan odrętwienia obezwładniający go od pewnego czasu zniknął.

Wiedział, że od wielu tygodni, a może nawet miesięcy trwa wojna domowa. Ale wiedzieć nie oznaczało zrozumieć. Wiedział, ale nie pojmował tego, mimo iż kiedyś sam walczył w Meksyku. Tyle że kampania w Meksyku należała już do odległej przeszło­ści. Wjeżdżając powoli na wzgórze, owiewany tumanami popio­łu, zwarł się z rzeczywistością. Jego naród znajdował się w stanie wojny. Jego młodszy brat, Billy, oficer w Batalionie Inżynieryj­nym, był na wojnie. Jego najserdeczniejszy przyjaciel, kolega z West Point, towarzysz broni z Meksyku, a nawet partner w interesach, brał udział w wojnie. Nie potrafił sobie teraz przypomnieć nazwiska autora sentencji, której słowa miał w pa­mięci: Żaden człowiek nie jest wysepką...

Powrócił myślami do dwóch ostatnich tygodni, usiłując od­naleźć w niepokoju, który ogarnął kraj, wyjaśnienie własnego nastroju. Dla wielu obywateli Północy, może nawet dla większo­ści, zbombardowanie Fortu Sumter 12 kwietnia 1861 roku roz­ładowało napięcie utrzymujące się od trzech dziesięcioleci. Było wydarzeniem pożądanym, jeśli nie wręcz radosnym. George nie podzielał tych uczuć, ogarniał go smutek — walka oznaczała, że ludzie dobrej woli nie zdołali rozwiązać bolesnego, ludzkiego problemu, który powstał pierwszego dnia, gdy biali handlarze poczęli sprzedawać czarnoskóre kobiety i czarnoskórych męż­czyzn na wybrzeżu rodzącego się państwa amerykańskiego.

Czuł smutek, ponieważ ów problem wydawał się nie do rozwiązania od tak dawna, a teraz okazało się, że nie może nawet zostać przeanalizowany, gdyż tak gęste są zasieki retoryki otaczające pozycje po obu stronach. Inni, zajęci zawsze tylko sobą i troszczący się tylko o siebie, nie uważali tej sytuacji za

— 9 —


niebezpieczną czy nawet poważną, a raczej za przeszkodę, którą należy obejść. Zignorować, jak ignoruje się żebraka śpiącego w rynsztoku.

W czasach, kiedy kocioł wojny dopiero zaczynał wrzeć, Ameryka nie składała się wyłącznie z dwóch grup — fanatyków i zobojętniały eh. Istnieli również tacy mężczyźni i kobiety, którzy mieli dobre intencje. George uważał się właśnie za takiego człowieka. Czyżby on i jemu podobni mieli przewrócić ten kocioł, zalać wodą palenisko i zwołać naradę wszystkich rozsądnych obywateli? A może różnice poglądów były tak głębokie, tak istotne, że zapaleńcy po obu stronach nigdy by na to nie zezwolili? W każdym razie ludzie dobrej woli nie odnieśli sukcesu, pozwolili, aby reszta dopięła swego. W rezultacie podzielony naród znalazł się w stanie wojny.

Smutek. Kiedy Orry Main odwiedził Lehigh Station, po­dzielał uczucie George'a. Było to dokładnie dwa tygodnie temu. Jego podróż z Karoliny Południowej do Pensylwanii okazała się nadzwyczaj ryzykowna, a sama wizyta stała się niebezpieczna, gdy siostra George'a, Virgilia, zagorzała abolicjonistka, obsesyj­nie nienawidząca wszystkich i wszystkiego z Południa, zdradziła miejscowym wichrzycielom obecność Orry'ego. George musiał posłużyć się bronią, aby powstrzymać wzburzony tłum i pomóc swemu najlepszemu przyjacielowi wydostać się z miasta.

A potem co? Apatia? Nie, niezupełnie. Stanął oko w oko z problemami dnia codziennego: propozycjami podpisania kolej­nych kontraktów, niepokojem z powodu kłopotów rodzinnych Fentona, setkami innych spraw, mniejszych i większych. Istniało tylko jedno, czym nie zaprzątał sobie głowy — aż do dzisiejszego dnia uchylał się przed zrozumieniem sensu słowa „wojna". Jak gdyby krył się za wysokim murem. Pożar i ostrze noża zburzyły ów mur i przypomniały mu podstawowe prawa wojny. Do diabła z durniami, którzy beztrosko przepowiadali „jedynie" trzy­miesięczny konflikt zbrojny. Aby przynieść śmierć i zgliszcza, wystarczy chwila.

Czuł dudnienie w głowie, ucisk w brzuchu. Za murem, który wreszcie runął, dostrzegał niebezpieczeństwo. To przed nim starał się ukryć przez ostatnie dwa tygodnie. Niebezpieczeństwo to zagrażało ludziom znaczącym dla niego tak wiele. Zagrażało wytrwale zacieśnianym więzom pomiędzy jego rodziną i Maina-mi z Karoliny Południowej. Od jakiegoś czasu przymykał oczy na prawdę o tych ludziach. Pożar pokazał mu, jakie wszystko jest kruche. Kruche jak Fenton, jak tamtych dwoje, jak dom, który dawał schronienie im i ich namiętnościom, wadom i marzeniom. Z nich wszystkich, z tego domu, z ich uczuć nie pozostało już nic. Jedynie gnający z wiatrem, osiadający na kołnierzu i uszach George'a, unoszący się w powietrzu popiół.

10 —


Wjeżdżając na wzgórze w Pensylwanii 1 maja tuż po północy, mógł odwrócić się plecami do zgliszcz oznaczających małe istotną tragedię rodzinną, jedną z wielu na tym świecie, a jednak tak straszliwą i makabryczną. Mógł odwrócić się do nich plecami, nie potrafił ich jednak zapomnieć. Powrócił myślami do przeszło­ści. Cofnął się pamięcią dwa dziesięciolecia.

Hazardowie, rodzina hutników z Pensylwanii, i Mainowie, plantatorzy ryżu z Karoliny Południowej, nawiązali pierwsze kontakty, kiedy pewnego letniego popołudnia 1842 roku synowief z obu rodzin przypadkowo spotkali się na nabrzeżu nowojors-* kiego portu. Tego właśnie dnia George Hazard i Orry Main, płynąc rzeką Hudson na pokładzie parowca zdążającego na północ, zawarli znajomość. Po zejściu na ląd stali się kadetami uczelni w West Point.

Przeżyte tam wspólnie chwile umocniły ich przywiązanie do siebie. Łączyła ich między innymi wspólna nauka —- łatwa dla George'a, który nic sobie nie robił z kariery w wojsku, i uciążliwa dla Orry'ego, choć ten nie marzył o niczym innym. Wspólnie znieśli szykany podstępnego — w oczach wielu szalonego ka­deta ze starszego rocznika, Elkanaha Benta, a nawet, po całej serii jego szczególnie nikczemnych uczynków, uknuli spisek, który miał doprowadzić do usunięcia go z uczelni. Jednak dzięki wpływom w Waszyngtonie Bent niebawem powrócił do West Point. Po uzyskaniu dyplomu ukończenia Akademii Wojskowej obiecał obu swoim antagonistom, że pozostaną na zawsze w jego pamięci i kiedyś zapłacą za swoje grzechy wobec niego.

Mainowie i Hazardowie zacieśniali wzajemne kontakty, co w owych latach nie było niczym szczególnym dla mieszkańców Południa i Północy, jakkolwiek długi lont partykularyzmu dopalał się już, a płomień zbliżał się do beczki z prochem secesji. Jakby nigdy nic ludzie składali sobie wizyty, rodziły się przyjaź­nie. Rozkwitała też jednak nienawiść. Poważna sprzeczka poróż­niła George'a i Orry'ego. George przebywał z wizytą u Mainów, w Mont Royal, kiedy z plantacji zbiegł niewolnik. Pojmany wkrótce został okrutnie ukarany na rozkaz ojca Orry'ego. Gwałtowna dyskusja, która rozgorzała potem między młodzień­cami, okazała się największą próbą ich przyjaźni, zagrożonej przez rozłam sączący się od jakiegoś czasu do krwioobiegu całego kraju niczym groźna trucizna.

Wojna w Meksyku, która zastała obu przyjaciół jako porucz­ników w tym samym pułku piechoty, rozdzieliła ich wreszcie w nieoczekiwany sposób. Zaskakujące spotkanie z kapitanem Rzeźnikiem Bentem stało się przyczyną wysłania George'a i Orry'ego na akcję pod Churubusco, gdzie odłamek pocisku


rozerwał lewe ramię Orry'ego i zakończył tym samym jego marzenia o karierze. Wkrótce George, do którego dotarła wieść o śmierci ojca, powrócił do domu. Jego matka, wiedziona instynktem, wzdragała się przed powierzeniem Stanleyowi, starszemu bratu George'a, funkcji zarządzającego całym przed­siębiorstwem rodziny. Głową rodu Hazardów został więc George i niebawem pozbawił swego żądnego władzy, lecz nieodpowie­dzialnego brata kontroli nad stalownią.

Amputacja lewej ręki przez długi czas była przyczyną przy­gnębienia i osamotnienia Orry'ego. Jednak kiedy nauczył się kierować plantacją i wykonywać wszelkie czynności jedną ręką, zaczął patrzeć na świat bardziej optymistycznie, odno­wił też przyjaźń z George'em. Był jego drużbą, kiedy ten żenił się z Constance Flynn, dziewczyną wyznania rzymskokatolic­kiego, poznaną w Teksasie w drodze do Meksyku. Potem młodszy brat George'a, Billy, postanowił wstąpić na Akade­mię w West Point. Orry, usiłując wszelkimi sposobami uchro­nić swego osieroconego kuzyna Charlesa przed życiem hulaki i próżniaka, namówił go, aby zaczął się ubiegać o przyjęcie do tejże uczelni. Niebawem Charlesa Maina i Billy'ego Hazarda, którzy znali się już od dawna, związała przyjaźń bliźniaczo podobna do więzi łączącej obu starszych absolwentów West Point.

W ciągu ostatniego dziesięciolecia pokoju wielu obywateli Północy i Południa przyjaźniło się mimo zaostrzających się różnic w postawach i mimo coraz gwałtowniejszych gróźb ze strony przywódców politycznych i działaczy z obu stron. Podob­nie postępowały te dwie rodziny. Mainowie jeździli na Północ, Hazardowie podróżowali na Południe, choć nie obywało się przy tym bez problemów.

Siostra George'a, Virgilia, która obnosiła się ze swym fanaty­cznym wręcz abolicjonizmem, omal nie zniszczyła przyjaźni obu rodzin. Podczas wizyty Hazardów na plantacji w Mont Royal pomogła zbiec jednemu z niewolników.

Piękna, pozbawiona wszelkich zasad siostra Orry'ego, Ash­ton, upodobała sobie Billy'ego, ten jednak dostrzegł zalety charakteru jej młodszej siostry, Brett. Ashton, uparta i w pew­nym sensie równie szalona jak Virgilia, czekała odtąd na mo­ment, by wziąć na nim odwet — jej intrygi doprowadziły do sprowokowanego pojedynku, w którym Billy — kilka godzin po ślubie z Brett — miał zostać zamordowany. Kuzyn Charles rozprawił się ze spiskiem w typowy dla oficera kawalerii sposób — sposób dosyć gwałtowny — a Orry na zawsze wygnał z ziemi Mainów zarówno Ashton, jak również jej męża — fanatycznego orędownika sprawy Południa, Jamesa Huntoona.

Czarnoskóry kochanek Yirgilii, ten sam, któremu dopomogła

— 12 —


w ucieczce, został zastrzelony wraz z pozostałymi członkami grupy Johna Browna pod Harper's Ferry. Wydarzyło się to na oczach Virgilii, która w panice uciekła do domu. Dlatego znaj­dowała się w Belwederze owego wieczoru, kiedy Orry, ryzykując życiem, złożył Hazardom wizytę. Właśnie o tej wizycie, jak również o okolicznościach, które do niej doprowadziły, rozmyś­lał George, kiedy przygnębiony pokonywał ostatnie metry stro­mej drogi do domu.

Starszy brat Orry'ego, obrazoburczy Cooper, potępiał po­glądy większości Południowców na temat niewolnictwa. Jako przykład gospodarki odmiennej, nie opartej na własności ziemi ani na posiadaniu niewolników, podawał Północ, gdzie według niego nie było absolutnie idealnie, ale to ona była ważnym krokiem do nowoczesnej epoki przemysłowej. Na Północy wolni robotnicy pędzili w rytm huczących maszyn na spotkanie pełnej sukcesów przyszłości, nie obciążeni balastem anachronicznych metod i ideologii, tak ciężkich i krępujących ruchy, jak kajdany na rękach czy nogach. Słuchając oklepanych, wyświechtanych argumentów Południa — że niewolnicy czują się bezpieczniejsi, a tym samym szczęśliwsi, niż przykuci niewidzialnymi łań­cuchami do olbrzymich, hałaśliwych maszyn robotnicy w fab­rykach na Północy — parskał wzgardliwym śmiechem. Może istotnie robotnicy otrzymywali tam głodowe płace, nie mogli być jednak kupowani lub sprzedawani jak rzeczy. W każdej chwili mogli odejść, dokąd chcieli, nie troszcząc się o pościg — żaden robotnik nie mógł zostać pochwycony, wychłostany lub powie­szony na kole zamachowym olbrzymiej maszyny, przy której pracował.

Cooper zamierzał stworzyć w Charleston przemysł stocz­niowy. Wymarzył sobie i nawet zaczął budować wielki żelazny okręt, wzorowany na projekcie genialnego inżyniera angiels­kiego, Brunela. George zainwestował sporą sumę w to ryzykow­ne przedsięwzięcie. Głównym powodem była raczej jego przy­jaźń z Cooperem i wiara w jego entuzjazm, niż możliwość osiągnięcia szybkiego zysku, na co nie liczył.

W ostatnich dniach istnienia Fortu Sumter — bastionu Unii — kiedy nikt już nie wątpił, że wojna wybuchnie, Orry zebrał tyle gotówki, ile zdołał otrzymać zastawiając posiadłość rodową, to znaczy sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów wobec miliona dziewięciuset tysięcy zainwestowanych przez George'a. Mimo swego południowego akcentu zdecydował się przewieźć pienią­dze pociągiem w niedużej torbie do Lehigh Station. Ryzyko było nadzwyczaj duże, dotarł jednak do celu. Przez wzgląd na przyjaźń i w imię honoru.

Tego samego wieczoru, kiedy przyjaciele spotkali się, Virgilia zebrała tłum awanturników, którzy mieli zlinczować przybysza.

— 13 —


Jej plan nie powiódł się, Orry wsiadł cały i zdrowy do pociągu, a teraz był... właśnie, gdzie? W Karolinie Południowej? Jeśli dotarł bezpiecznie do domu, miał przynajmniej szansę na przeży­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin