Stefan Żeromski Ludzie bezdomni.doc

(1862 KB) Pobierz
Stefan Żeromski

Stefan Żeromski

 

"Ludzie bezdomni"

 

"Ludzie bezdomni" to piąta książka Stefana Żeromskiego. Pisał ja w latach 1898-

1899, ale wykorzystał w niej doświadczenia i obserwacje całego dotychczasowego

życia. Budulec życiorysu Joasi stanowiły wspomnienia Żeromskiego z: -

dzieciństwa w zbiedniałej rodzinie szlacheckiej ze wsi Strawczyn, - nauki w

kieleckim gimnazjum, - okresu tułaczki po cudzych domach, kiedy po śmierci

rodziców musiał zarobić na życie korepetycjami. Atmosferę konspiracji w wątkach

Wiktora Judyma i Korzeckiego pozwoliły mu tak dobrze odmalować doświadczenia

wyniesione z nauki w Szkole Weterynaryjnej w Warszawie (1886r.), kiedy to

współtworzył intensywne życie ideowe ówczesnej młodzieży i dziesięć lat później

uczestnictwo w konspiracyjnych wieczorach organizowanych przez PPS (m.in.

ukrywał w swoim mieszkaniu Piłsudzkiego, był śledzony i aresztowany). Cisy są

wiernym portretem Nałęczowa roku 1890, kiedy to pracował tam jako guwerner.

Doktor Judym ma swój pierwowzór w Wiktorze Tomaszu Janiszewskim, lekarzu stacji

klimatycznej w Zakopanem. ,"Starcy" (dyrektor, administrator, kasjer i

plenipotent sanatorium w Cisowie) to częściowo osoby z kierownictwa zakładu w

Nałęczowie, a częściowo ludzie z zarządu Muzeum Polskiego w Rapperswilu, gdzie

pisarz pracował w latach 1894 - 1896. Inne postacie powieści też mają swoje

pierwowzory: - Korzecki to Edward Abramowski (ideolog spółdzielczości w Polsce),

- Joasia to Oktawia Rodkiewiczowa (od 1892 r. żona Że- romskiego). Materiału do

cytowanego w pamiętniku Joasi listu Wacława dostarczył list przesłany z zesłania

przez przyjaciela pisarza, Wacława Machajskiego. Fabryka cygar to zakład Brühna

przy ulicy Krochmalnej w Warszawie. Żeromski odwiedzał Dąbrowę Górniczą, by móc

opisać warunki życia i pracy robotników Zagłębia, prosił też paryskich znajomych

o dokładne informacje na temat domu noclegowego Chateau Rogue. Pisarz bardzo

dokładnie przygotowywał się do pisania utworu, który w efekcie stanowi efekt

pasji poznawczej i pozytywistycznych przekonań, że praca pisarska musi łączyć

się z rzetelną, naukową nieomal penetracją społecznej rzeczywistości i własnych

przekonań. Wydana w grudniu 1899 r. powieść przyczyniła się do powrotu

problematyki społecznej i na- rodowej w polskiej literaturze. "Ludzie bezdomni"

przynieśli Żeromskiemu pozycję "duchowego wodza pokolenia". Stał się wielkim

autorytetem moralnym dla współczesnych. Wywarł bezpośredni wpływ na sposób

myślenia i życia młodych ludzi z początków XX w. Świat przedstawiony powieści

Akcja rozgrywa się w wielu miejscach: Paryżu, Szwajcarii, Wiedniu, Warszawie,

Cisach oraz Zagłębiu. Poprzez wspomnienia Joasi Podborskiej przenosimy się do

Kielc, Głogowa, Krawczyska i Mękarzyc ("Zwierzenia"). Poprzez list Wacława do

siostry - aż na Syberię. Bohaterem zbiorowym są mieszkańcy dzielnic nędzy w

Warszawie i Zagłębiu oraz wieśniacy z Cisów. Na tym tle umiejscowił Żeromski

inteligencję: - Joannę Podborska (nauczycielkę), - Tomasza Judyma (lekarza) oraz

- Korzeckiego (in- żyniera). Na dalszym planie znajdują się lekarze warszawscy

(dr Czernisz, Żyd dr Chmielnicki) oraz dyrektor Kalinowicz. Inteligencja dzieli

się na dwie grupy: - ludzi pochodzenia szlacheckiego (pisarz obciąża ich

odpowiedzialnością za krzywdy, które ich przodkowie wyrządzili ludowi) , - z

pochodzenia chłopów, którzy dzięki ciężkiej pracy uzyskali wykształcenie

(Żeromski przyznaje im naturalne prawo "czynnego uczestnictwa w awangardzie

postępu"). Problematyka powieści i sposób jej przedstawienia Tytuł powieści

sygnalizuje tematykę utworu, jest wieloznaczny i wielofunkcyjny: 1. w dosłownym

znaczeniu (oskarżenie porządku społecznego) wskazuje na bezdomność boha- terów:

- ludzi świata nędzy (żyją w norach i budach, a nie w domach); - wydziedziczonej

Joasi, która nie ma własnego kąta i żyje u obcych; - Wiktora, który tuła się z

rodzina po świecie. 2. w znaczeniu metaforycznym rozumiany być może w

kategoriach kwalifikacji moralnych, jako: bezdomność społeczna ludzi, którzy

opuszczają dom, bo umierają rodzice i zmuszeni są iść dalej o własnych siłach

(Joasia) oraz tych, którzy dzięki wykształceniu wznieśli się ponad poziom

własnego środowiska i świadomie je odrzucają, ale nie mogą znaleźć miejsca w

nowym (Judym); bezdomność państwowa i narodowa działaczy spiskowych,

romantycznych pielgrzymów do wolnej ojczyzny (Leszczykowski, brat Joasi Wacław,

człowiek przynoszący bibułę Korzeckiemu, Korzecki); bezdomność w sensie

egzystencjonalnym, obcość człowieka w świecie, niemożność pogodzenia się ze

złem, dekadentyzm, ostateczne odrzucenie świata w akcie samobójczym (Korzecki)

Jednocześnie "Dom"(zazwyczaj symbol rodziny, spokoju i stabilizacji) staje się w

powieści Żeromskiego znakiem obojętności wobec krzywdy bliźniego (mieszkanie

Czernisza, Kalinowicza, Krzywosąda) i pokusą, którą należy przezwyciężyć

("zakiełkuje we mnie wyschłe nasienie dorobkiewicza") "Ludzie bezdomni" to:

powieść psychologiczna - przedstawia stan myśli i uczucia bohaterów; pokazuje

jak zmienia się mentalność człowieka pod wpływem przeżyć. Dla oddania stanów

uczuciowych pisarz posługuje się symbolem; powieść społeczna - ukazuje panoramę

współczesnego autorowi społeczeństwa, pełnego kontrastów i konfliktów. Świat

ludzi bogatych obojętnych wobec krzywdy społecznej, świat klas pracujących pełen

nędzy i cierpienia, a co za tym idzie, zwyrodnienia i demoralizacji; powieść

prezentująca różnorodne problemy filozoficzne (koncepcja człowieka otwartego na

wielość uzupełniających się kierunków humanizmu europejskiego. Odrzucenie

poglądów Schopenchauera, polemika z nitzschenizmem, obawa przed rewolucją) -

poglądy Schopenchauera (istota ludzkiej egzystencji bezrozumny popęd niemożliwy

do za- spokojenia, poczucie bezsensu życia, kontemplacja sztuki jako jedynej

wartości stałej: tęsknoty doktora Tomasza; motyw Wenus z Milo); - poglądy

Nietzschego (kult życia, siły i tężyzny biologicznej, nowa moralność nadludzi:

Judym o Karbowskim; Korzecki - człowiek jedyną miara dobra i zła); - poglądy

Marksa (stosunki gospodarcze czynnikiem regulującym wszystkie procesy życia

społecznego, konflikt między klasą pracującą a właścicielami środków produkcji,

konieczność społecznego przewrotu); - motywy sokratejskie i platońskie (postać

Korzeckiego; pojęcie dajmoniona; prawo do sa- mobójstwa); - motywy ewangeliczne

(dyskusja u Kalinowicza: nakaz miłości bliźniego i apostołowania) Kompozycja

"Ludzie bezdomni" stanowi przykład realistycznej powieści młodopolskiej łącząc

elementy typowe dla różnych prądów literackich : Realizm - konkretność miejsca i

czasu akcji, - wierność przedstawienia szczegółów życia i jego tła, - koncepcja

człowieka jako istoty społecznej (program życiowy Judyma: praca organiczna i

praca u podstaw), - krytyczna prezentacja stosunków społecznych Impresjonizm -

opisy przyrody (zbudowane z barwnych plam, eksponują grę powietrza i światła, są

zapisem ulotnego wrażenia), - psychika głównych bohaterów (ukazana nie jako

wyraźnie określona, zamknięta struktura, ale jako ciąg nastrojów, wrażeń i

sprzecznych nieraz stanów nie tworzących logicznej całości), - kompozycja utworu

(zbudowany z pojedyńczych punktów czasowych i odrębnych scen nie tworzących

łańcucha przyczynowo-skutkowego) Naturalizm - opisy dzielnic nędzy w Warszawie i

Sosnowcu (drobiazgowość i podkreślanie brzydoty; eksponowanie biologicznego

widzenia świata) Ekspresjonizm - łączenie patosu, ekstatyczności i deformacji, -

gwałtowne kontrasty, - skłonność do karykatury Symbolizm - opis Wenus z Milo

(t.1 rozdz.1) - rzeźba podziwiana w paryskim muzeum; symbol radości i urody

życia - "Rybak" (t.1 rozdz.1) - obraz Puvis de Chavannes'a ukazujący krzywdę

społeczną, - kwiat tuberozy (t.1 rozdz.8) - postawa i życie Karbowskiego; symbol

bezużytecznego piękna, - motyw krzyku pawia (t.II rozdz. 11) - powtarzający się

dwukrotnie wrzask ptaka przeraża Judyma świadomego swej bezradności w obliczu

nieubłaganej śmierci zabierającej dzielną kobietę (Oleś Daszewski już niebawem

podzieli los "bezdomnych"), - zakończenie utworu i jego tytuł - "rozdarta sosna"

to symbol losów Judyma i Joasi, ich rozterek i cierpień. Tomasz Judym wracał

przez Champs Elysées z Lasku Bulońskiego, dokąd jeździł ze swej dzielnicy koleją

obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając coraz większy wskutek upału

ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku słonecznego zalewał

przestwór. Nad odległym widokiem gmachów rzucających się w oczy od Łuku

Tryumfalnego wisiał różowy pyłek, który już począł wżerać się niby rdza nawę w

śliczne, jasnozielone liście wiosenne, nawet w kwiatuszki paulowni. Ze

wszystkich, zdawało się, stron płynął zapach akacji. Na żwirze, dokoła pniów,

pod budynkami: w rynsztokach leżały jej białe kwiatki z ośrodkiem czenwonawym,

jakby skrwawionym od ukłucia śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je

niepostrzeżenie. Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i Pola drgać

zaczynały od ruchu karet. Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot jakby

oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich

uprząż, pudła, sprychy lekkich pojazdów - i mknęły, mknęły, mknęły bez ustanku

wio- senne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających

rozkoszne wrażenie jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z

powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia

piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne

westchnienie jak za szczęściem - i ginął unosząc je w mgnieniu oka ze sobą.

Judym znalazł pad osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcją

usiadł tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął kapelusz i

wlepiwszy wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, z wolna wystygał. Na

chodnikach przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie - lśniących

cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej chwili stare babsko z chytrymi

oczami wprowadziło między strojny tłum młode koźlątko z sierścią jak śnieg

bielutką Stado dzieci postępowało za koziołkiem uwielbiając go gestami, oczyma i

tysiącem okrzyków. Kiedy indziej ;wielki obdartus czerwony na gębie przeleciał

jak fiksat, wywrzaskując głosem ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I

znowu spokojnie, równo, uroczo płynęła rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem

rwał jej nurt bystry, uwieńczony pianą tkanin przecudnych, lekkich, w oddali

niebieskawo zielonych... Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z

okrągłych kamyków wyraźne odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się z

wolna, jak mała wskazówka po białej tarczy zegara. Na ławkach było już pełno, a

tymczasem cień opuścił miejsce zajęte przez Judyma i ustąpił je roztapiającej

kaskadzie słońca. Naokół innego asilum nie było, więc doktor rad nierad wstał i

powlókł się dalej ku placowi Zgody. Z niecierpliwością wyczekiwał, kiedy można

będzie przemknąć się wskroś istnego odmętu karet, powozów, dorożek, bicyklów i

pieszych na zakręcie głównej fali pędzącej od bulwarów w stronę Pól Elizejskich.

Wreszcie stanął pod obeliskiem i poszedł w głąb ogrodu de Tuileries. Tam było

prawie pusto. Tylko nad nudnymi sadzawkami bawiły się blade dzieci i w głównym

szpalerze kilku mężczyzn rozebranych do koszuli grało w tenisa. Minąwszy ogród

Judym zwrócił się ku rzece z zamiarem wędrowania w cieniu murów na placyk przed

kościołem Saint-Germain-1'Auxerrois i ogarnięcia bez troski miejsca na

imperialu. W owej chwili stało w jego myśli puste kawalerskie mieszkanie aż na

Boulevard Voltaire, gdzie od roku nocował, i mierziło go pustką swych ścian,

banalnością sprzętów i nieprzezwyciężoną, cudzoziemską nudą wiejącą z każdego

kąta. Pracować mu się nie chciało, iść do kliniki - za nic na świecie. Znalazł

się na Quai du Louvre i z uczuciem błogości w karku i plecach zatrzymał pod

cieniem pierwszego kasztana bulwaru. Ospałym wzrokiem mierzył brudną, prawie

czarną wodę Sekwany. Gdy tak sterczał na podobieństwo latarni, zapaliła się w

nim myśl, jakby z zewnątrz wniesiona do wnętrza głowy: "Dlaczegóż, u licha, nic

miałbym pójść do tego Luwru?..." Skręcił na miejscu i wszedł na wielki

dziedziniec. W cieniach przytulonych do grubego muru, w które zanurzył się niby

w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach

pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości

niezwykłej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i rękoma uszkodzonymi w

sposób bezbożny. Judym nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych władców świata.

Czasami zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy go uderzył

jakiś zabawny despekt boskich kształtów. Nade wszystko interesowała go sprawa

odpoczynku w doskonałym chłodzie i z dala ud wrzawy ulicy paryskiej. Szukał też

nie tyle arcydzieł, ile ławki, na której by mógł usiąść. Zdybał ją po długiej

wędrówce z sali do sali w narożnym zetknięciu się dwu długich galerii,

przeznaczonym na schronienie dla Wenus z wyspy Melos. W zakątku tworzącym jakby

niewielką izbę, oświetloną jednym oknem, stoi na niewysokim piedestale tors

białej Afrodyty. Sznur owinięty czerwonym pluszem nikomu do niej przystępu nie

daje. Judym, widział już był ten cenny posąg, ale nie zwracał nań uwagi, jak na

wszelkie w ogóle dzieła sztuki. Teraz zdobywszy w cieniu pod ścianą wygodną

ławeczkę jął dla zabicia czasu patrzeć w oblicze marmurowej piękności. Głowa jej

zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło

wynurzało się z mroku i, jakby dla obaczenia czegoś, brwi się zsunęły. Judym

przyglądał się jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę

między brwiami, która sprawia, że ta głowa, że ta bryła Isamienna w istocie -

myśli. Z przenikliwą silą spogląda w mrok dokoła leżący i rozdziera go jasnymi

oczyma. Zatopiła je w skrytości życia i do czegoś w nim uśmiech swój obraca.

Wytężywszy rozum nieograniczony i czysty, posiadła wiadomość o wszystkim,

zobaczyła wieczne dnie i prace na ziemi, noce i łzy, które w ich mroku płyną.

Jeszcze z białego czoła bogini nie zdążyła odejść mądra o tym zaduma, a już

wielka radość dziewicza pachnie z jej ust rozmarzonych. W uśmiechu ich zamyka

się wyraz uwielbienia. Dla miłości szczęśliwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i

wolnego ciała w życiu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej potęgi zachwytu zmysłów,

którego nie stępiły jeszcze ani praca, ani zgryzota, siostry rodzone, siostry

nieszczęsne. Uśmiech bogini pozdrawia nadchodzącego z daleka. Oto zakochała się

w pięknym śmiertelniku Adonisie... Cudne marzenia pierwszej miłości rozkwitły w

łonie jej jako kwiat siedmioramienny amarylisa. Barki jej wąskie, wysmukłe,

okrągłe dźwignęły się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia... Długi

szereg wieków, który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i

zorał prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć. Stała tak w

półmroku "wynurzająca się", Anadiomene, niebiańska, która roznieca miłość.

Obnażone jej włosy związane były w piękny węzeł, krobylos. Podłużna, smagła

twarz tchnęła nieopisanym urokiem. Gdy Judym wpatrywał się coraz uważniej w to

czoło zamyślone, dopiero zrozumiał, że ma przed sobą wizerunek bogini. Była to

Afrodite, ona sama, która się była poczęła z piany morskiej. I mimo woli

przychodziła na myśl nieskromna legenda o przyczynie onej piany wód za sprawą

Uranosa. A przecież nie była to Pandemos , nie była nawet żona Hefajstowa ani

kochanka Anchizesa tylko jasny i dobry symbol życia, córka nieba i dnia... Judym

zatonął w myślach i nie zwracał uwagi na osoby, które się obok niego przesuwały.

Było ich zresztą mało. Ocknął się dopiero wówczas, gdy usłyszał w sąsiedniej

sali kilka zdań wyrzeczonych po polsku. Zwrócił głowę z żywą niechęcią w stronę

tego dźwięku, pewny; że zbliża się ktoś "z kolonii" ktoś, co siądzie przy nim i

zabierze na własność minuty rozmyślania o pięknej Wenus. Zdziwił się mile,

zobaczywszy osoby "pozaparyskie". Było ich cztery. Na przedzie szły dwie

panienki - podlotlki, z których starsza mogła mieć lat siedemnaście, a druga

była o jakie dwa lata młodsza. Za nimi ciężko toczyła się dama niemałej wagi,

wiekowa, z siwymi włosami i dużą a jeszcze piękną twarzą. Obok tej matrony szła

panna dwudziestokikuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prześliczna i

zgrabna. Wszystkie stanęły przed posągiem i w milczeniu go rozpatrywały. Słychać

było tylko ciężkie, przytłumione sapanie starej damy, szelest jedwabiu

odzywający się za każdym ruchem podlotków i chrzęst kart Bädeckera , które

przewracała starsza panna. - Wszystko to pięknie, moje serce - rzekła matrona do

ostatniej - ale ja muszę usiąść. Ani kroku! Zresztą warto popatrzeć na tę imość.

Tak... jest tu nawet ławeczka. Judym wstał ze swego miejsca i wolno odszedł

kilka kroków na bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony. Te panie

spojrzały sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszyły rozmowę. Tylko najstarsza

z panien, zajęta Bädeckerem, nie widziała Judyma Otyła babcia energicznie

usiadła na ławce, wyciągnęła nogi ile się dało, i na jakieś szepty młodych

towarzyszek odpowiadała również szeptem właściwym starym paniom, który ma tę

własność, że w razie potrzeby może zastąpić telefonowanie na pewną odległość: -

A, Polak nie Polak, Francuz nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko

jedno. Niech mu Bóg da zdrowie za to, że stąd wylazł. Nogi mi odjęło z

kretesem... A teraz patrz jedna z drugą na tę, bo to przecie nie byle co. Już ją

człowiek raz widział dawnymi czasy. Jakoś mi się wtedy inna wydała... - A bo to

pewno inna... - rzekła młodsza z turystek. - Nie myśl no o tym, czy inna, czy

nie inna, tylko się przypatrz. Spytają później w salonie o taką rzecz, a ty ni

be, ni me... Druga panienka bez zachęty obserwowała Wenus w sposób zadziwiający.

Była to śniada blondynka z twarzą o cerze mętnej, smagławej. Czoło miała dość

wąskie, nosek prosty, wargi cienkie i zawarte. Nie można było określić, czy jest

ładna, czy brzydka. Wywierała wrażenie śniącej czy rozmarzonej, bo powieki miała

prawie przymknięte. Judyma zaciekawiła ta twarz, więc stanął i nie znacznie ją

śledził. Patrzała na marmurowe bóstwo od niechcenia, a jednak z takim wyrazem,

jakby go się uczyła na pamięć, jakby je spod oka wzrokiem chłonęła. Kiedy

niekiedy wąskie i płaskie jej nozdrza rozszerzały się lekko od szybkiego

westchnienia. W pewnej chwili Judym zauważył, że powieki spuszczone z

nabożeństwem i dziewiczą skromnością dźwignęły się ociężale i źrenice dotąd

zakryte widzą nie tylko Wenus, ale i jego samego. Zanim wszakże zdążył zobaczyć

barwę tych oczu, już się skryły pod rzęsami. Tymczasem najstarsza z panien

odczytała cały rozdział o historii posągu i zbliżyła się do pluszowego sznura.

Oparłszy na nim ręce zaczęła przyglądać się rzeźbie z ciekawością, entuzjazmem i

oddaniem się, właściwym tylko niewiastom. Można by powiedzieć, że w owej chwili

przystępowała do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie były w stanie nic prócz

posągu zauważyć, pragnęły i usiłowały zliczyć wszystkie piękności, wszystkie

cechy dłuta Skopasa... o których mówił Bädecker, spamiętać je i ułożyć w głowie

systematycznie jak czystą bieliznę w kufrze podróżnym. Były to oczy szczere aż

do naiwności. Zarówno jak cała twarz odzwierciedlały subtelne cienie myśli

przechodzących, oddawały niby wierne echo każdy dźwięk duszy i wszystko mówiły

bez względu na to, czy kto widzi lub nie ich wyraz. Judym po kilkuminutowej

obserwacji tej twarzy nabrał przekonania, że gdyby piękna panna pragnęła

szczerze zataić otrzymane wrażenie, mowa oczu natychmiast je wyda. Stał w cieniu

i przyglądał się grze uczuć przesuwających się po jasnej twarzy. Oto mało

wiedząca ciekawość... Oto pierwszy promyczek wrażenia sunie się po brwiach,

przyciska rzęsy i zmierza ku wargom, ażeby je zgiąć do miłego uśmiechu. Te same

uczucia, które Judym przed chwilą miał w sobie, widział teraz na licach

nieznajomej. Sprawiało mu to szczerą przyjemność. Rad by był zapytał, czy się

nie myli, i usłyszał z pięknych ust wynurzenie wrażeń. Nigdy jeszcze w życiu nie

doświadczał takiej chęci rozmawiania o sztuce i słuchania z pilnością, co sądzi

o ulatujących wrażeniach drugi człowiek... Tymczasem ów drugi człowiek, zajęty

statuą, na śledztwo ani na badacza żadnej uwagi nie zwracał. - Pamiętam - rzekła

dama w wieku - inną grupę z marmuru. Była to jakaś scena mitologiczna. Geniusz

czy amorek ze skrzydłami całuje śliczne dziewczątko. Jest to może cokolwiek

niewłaściwe dla was, moje sroki, ale tak piękne, tak urocze, tak agréable, tak

sensible. Najstarsza z panien podniosła głowę i, wysłuchawszy całego zdania z

uwagą, rzekła przerzucając kartki : - Coś tu zauważyłam... L'Amour et Psyché...

Antoine Canova . Czy to nie to? - A może i Psyche. Tylko że waham się, czy wam

to pokazać - dodała ciszej. - W Paryżu! Jesteśmy teraz w Paryżu! Musimy umoczyć

wargi w pucharze rozpusty... - szepnęła brunetka do starej damy w sekrecie przed

młodszymi towarzyszkami. - A co mię tam ty obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na

wszelkie Amory malowane i rzeźbione, ale te oto... - Babcia myśli, że my

rozumiemy cokolwiek...- rzekła z przepyszną miną najmłodsza. - Nie wiem tylko,

po co tyle czasu tracić na oglądanie tych rozmaitych korytarzy z obrazami, kiedy

na ulicach jest tak bosko, taki Paryż! - Ależ, Wando... - jęknęła brunetka - No,

pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tym jest ciekawego? Wszelkie te muzea i

zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze nudniejsze. Na

przykład... Cluny . Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych murów, cegły,

nogi, ręce, gnaty. . . - Cóż ty mówisz? - No więc nie? Weźmy Carnavalet .

Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie spod kościołów. W

dodatku trzeba koło tego chodzić z miną uroczystą, nadętą, obok każdej rzeczy

stać kwadrans, udając, że się patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez

końca. No i te figury... - Moje dziecko - wtrąciła babka - są to arcydzieła, że

tak powiem. - Wiem, wiem... arcydzieła. Ale przecież wszystkie obrazy są do

siebie podobne jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takimi

tutaj... - Wando! - krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem,

oglądając się dokoła. Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że

należałoby wyjść, aby nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem,

ale żal mu było. Czuł w sobie nie tylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się do

tej rozmowy. Stał bezradnie, wytrzeszczonymi o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin