Brzezinska_Anna_-_Letni_deszcz_Kielich-1.pdf

(2786 KB) Pobierz
59809950 UNPDF
Anna Brzezińska
Letni deszcz. Kielich
Tom 3 sagi o zbóju Twardokęsku
2004
59809950.001.png
Prolog
Dzwon w świątyni Zird Zekruna uderzył ostatni, dwunasty raz i powroźnik zakrzątnął się 
żywo przy stercie drew, podłożonych pod nogi heretyczki. Baba targnęła się w powrozach, 
podrzuciła wygoloną głową i rozwarła usta, ale nadaremno. Oprawca, sprowadzony ponoć aż 
z Uścieży, był biegły w katowskim rzemiośle. Zawczasu wyrwał babie jęzor, aby próżnym 
gadaniem czy głupimi klątwami nie psuła mieszczanom widowiska.
Zacni   mieszkańcy   Staroźrebca   zbiegli   się  tłumnie   na   plac   przed  świątynią.   Ostatnimi 
czasy   heretycy   rozsrożyli   się  wielce   w   Wilczych   Jarach,   co   nie   nastrajało   mieszczan 
przychylnie   wobec   niewiasty,   która   mimo   powrozów   zaczynała   z   wolna   podrygiwać  na 
chruście. Ledwie wczoraj zbrojny zagon zbuntowanego chłopstwa zapędził się aż pod mury, 
paląc całe przedmieście i wycinając w pień wszystkich, którzy na czas nie schronili się za 
bramę. Dlatego zaiste w Staroźrebcu nie kochano heretyków.
Twardokęsek   opadł   na   rzeźbiony   dębowy   stołek   i   nalał   sobie   skalmierskiego   wina   w 
kubek z litego srebra. Mincerz Lubicha podejmował go iście po wielkopańsku. Kiedy bowiem 
kacerstwo stukało taranem w bramy Staroźrebca, właśnie Twardokęsek wychynął znienacka z 
lasu   i   wyrżnął   heretyków   do   nogi.   Nie   sądził   jednak,   aby   tą  zasługą  zaskarbił   sobie 
wdzięczność mincerza.
Lubicha był człekiem hardym, zasobnym, przy tym z Pomorcami w świetnej komitywie, 
bo z rozkazu kniazia bił spichrzańską monetę, psując ją na potęgę. W Wilczych Jarach miał 
wprawdzie   liczne   majętności   z   nadania   Wężymorda,   ale   bywał   tu   rzadko,   a   od   lipnickiej 
rebelii   trzymał   się  jak   najdalej.   Nie   różnił   się  w   tym   względzie   od   innych   majętnych 
mieszczan, którzy coraz głośniej sarkali na wojenne zabawy szlachty. I nigdy by się zbójca na 
jego wezwanie nie poważył leźć w miasto. Ale...
Odwrócił   się  gwałtownie,   słysząc   szelest   szaty.   Kobieta   w   gładkiej   płóciennej   sukni 
podeszła do okna i zaryglowała je. Pod ciasną białą podwiką jej twarz była znużona, lecz tak 
spokojna, że zbójcę złość zdjęła.
– Widziałaś, jak się weselą? – warknął przez zaciśnięte zęby. – Jak ich ciekawość trzęsie, 
czy baba dobrze od ognia zrumieniona?
– Widziałam – odparła powściągliwie.
– Ci twoi pobratymcy! – Zbójca poderwał się i cisnął stołkiem o ścianę, aż jęknęły deski. 
– Tak samo przyjdą się gapić, jak to mnie kiedyś będą szlachtować pośrodku rynku. Rychtyk 
w rychtyk tak samo.
Bez słowa usiadła na skraju łóżka i jęła wyjmować szpilki spinające podwikę.
Twardokęsek   odwrócił   wzrok.   Musiała   zajeździć  kilka   koni,   pomyślał   mimowolnie. 
Nawet   kniaziowski   goniec   z   rzadka   w   pięć  dni   przejedzie   z   Książęcych   Wiergów,   a   to 
przecież dziewczyna, przy tym pieszczona, chuchana bankierska córka.
– Zadowolonaś? – syknął jednak z gniewem.
– Nie. – Rozplotła warkocz i przeczesała palcami włosy. – I nie radują mnie wieści, które 
przynoszę.
Zbójca ścisnął w palcach kubek tak mocno, aż cienkie srebrne ścianki wygięły się jak 
pergamin. Spodziewał się tych nowin, bogowie świadkami. Bardzo dobrze wiedział, że nie 
będzie się bez końca ganiał z Pomorcami po lipnickich błotach. Ale i tak przez chwilę nie 
mógł dobyć głosu.
– Bodajby to wszyscy czarci! –  Uderzył pięścią we framugę.  –  Skalmierskie wojsko po 
okolicy harcuje, Wężymord na nas ciągnie z całą pomorcką potęgą, heretycy miasta pustoszą. 
Jakby się na mnie, biednego, uwzięli.
Dziewczyna milczała. Z rynku wciąż niosły się krzyki i pohukiwania tłuszczy: powroźnik 
istotnie dobrze znał swe rzemiosło i dbał, aby kacerka nie zgorzała przed czasem.
– Gdzie oni są? – wybuchnął zbójca, odwracając się plecami do widowiska. – Rozmiotło 
wszystkich, rozwiało niczym plewy na wietrze. Jak to może być, by człowiek zniknął bez 
śladu, jakby go nigdy święta ziemia nie nosiła? I nie jeden pospolitak marny – zachłysnął się 
własną złością  –  ale sam kniaź zwajecki z przybocznymi, żalnicki książę, dziewka z Iskry 
rodem, wiedźma na koniec. Wszyscy jak kamień w wodę! Dotknęła jego pleców.
–  A mnie Pomorcy opadną jako psi odyńca.  –  Zbójca gniewnie strącił jej rękę.  –  Boki 
szarpią, krew toczą. Jak się tobie zdaje, niewiasto, wiele jeszcze ta zabawa potrwa?
Po woskowanych oknach pełgały odblaski płomieni. Dziewczyna podeszła jeszcze bliżej i 
oparła mu głowę na ramieniu.
– Oni wrócą – powiedziała bardzo cicho. – Na pewno wrócą na czas, mój mężu.
Rozdział pierwszy
Zbójca   nigdy   nie   zapomniał   nocy,   kiedy  żalnicki   książę  wyprowadził   rebeliantów   ze 
zgliszczy   obozu.   Błędne   ogniki   tańczyły   nad   trzęsawiskiem   i   nocne   ptaki   z   łopotem 
podrywały się spomiędzy krzów. Koźlarz nie pozwolił rozpalić pochodni, choć grobla była ze 
wszech stron otoczona bagnem i tak wąska, że oddział rozciągnął się w długi szereg. Raz po 
raz   zbójca   słyszał,   jak   ktoś  osuwa   się  w   dół  –  jedni   całkiem   cicho,   inni   ze   stłumionym 
okrzykiem. Niedługo też sam zląkł się, bo nogi słabły mu ze znużenia, a jeden fałszywy krok 
mógł go pogrzebać w cuchnącym błocie.
Czasem   zdawało   mu   się,  że   z   ciemności   dobiega   go   charkot   albo   szarpanina   urwana 
pojedynczym jękiem. Nie zastanawiał się nad tym. Szedł za jasną witką włosów Szarki. Znad 
bagniska   tymczasem   podniosła   się  wilgotna   mgła,   która   przenikała   na   skroś,   a   potem 
wyziewy   tak   duszące,  że   ledwo   mógł   oddychać.   Dopiero   nad   ranem,   kiedy   ziąb   stał   się 
nieznośny, zbójca pojął, iż nocna wędrówka poprzez oparzeliska miała istotny powód. I nie 
zdziwił się bynajmniej, kiedy o świcie wyszło na jaw, że piąta część Jastrzębcowej kompanii 
zdechła na mokradłach. Ciche przemyślne skrytobójstwo, nazbyt szybkie i niespodziewane, 
by ktokolwiek mógł się przed nim obronić, napełniło zbójcę niejakim podziwem. Upatrywał 
w   nim   ręki   kapłanów   Bad   Bidmone,   którzy   o   poranku   ogłosili,  że   bogini   cudownym 
sposobem wygubiła zdrajców ojczyzny.
Potem   wszakże   nastały   czasy   nudne   i   stateczne.   Zwajcy   debatowali   po   nocach   o 
wojowaniu, co się z wiosną rozpocznie. Koźlarz znosił się z miejscową szlachtą i dobierał 
doradców. Rebelianci, zamiast uczciwie gromić po lasach pomorckie podjazdy, ścinali sosny 
na   nowe   chaty   i   strugali   dyle   do   ostrokołu.   Nawet   wiedźma   sporządniała   niezmiernie   i 
trzymała się z resztą bab w chacie, wyszywając proporce przy wtórze nabożnych pieśni.
Tylko   Szarka  była   jak   dawniej.   Siedziała   na   skraju   morza,   za   nic   sobie   mając   ludzką 
obmowę. Ale zbójcę też po staremu pędziła od siebie, więc nie miał z niej żadnej pociechy.
Z opresji niespodzianie ocalił go Bogoria. Bies jeden wiedział, jakim sposobem stary łotr 
wywąchał, gdzie znaleźć rebeliancką kompanię. Pewnego poranka wyłonił się znienacka z 
chaszczy   w   poszarpanym   przyodziewku,   brudny   i   cuchnący   skwaśniałym   piwskiem. 
Rozpędził szablą młodzików ze straży, po czym długo łaził pomiędzy chatami, które wciąż 
świeciły  świeżą słomą, i z zadziwienia  cmokał  wargami.  Na widok Twardokęska, z braku 
lepszego zajęcia drzemiącego na słonku, uradował się wyraźnie.
– Cóż to, mości zbójco, wy nie przy ciesiołce? – zagadnął zgryźliwie. – Nie krzątacie się 
jako mróweczka?
– Co mnie do tego? –  Twardokęsek potoczył ręką po obozowisku, na wpół opasanym 
poszarpaną linią palisady.
– Ano nic – Bogoria zgodził się pogodnie.
Bez ceremonii przysiadł się do zbójcy, wyjął z sakwy bukłaczek i pociągnął siarczyście.
–  Bom się zastanawiał, czy nie cni wam się czasem  –  zagaił, podając Twardokęskowi 
naczynie – do jakiej maleńkiej awanturki na trakcie.
Zbójcy aż się oczy zaświeciły.
– Mam wiadomość pewną, że przyszłej niedzieli Pomorcom, co w Staroźrebcu stoją, żołd 
przywiozą. A jest bród na drodze, ledwie dwa stajania od miasta, lecz dobrze w lesie – ciągnął 
Bogoria. – I tak mnie myśl naszła, że jakby się tam w łozinie człek rozumny przytaił...
– Jeden albo i dwóch – wtrącił zbójca.
– Albo dwóch – potaknął szlachcic. – Byle nie więcej, bo żaden będzie łup, jak go między 
gromadę przyjdzie podzielić.
–  A   czemu   między   swemi   pomocy   nie   szukacie?  –  spytał   z   nagłą  podejrzliwością 
Twardokęsek.
–  Bo   moi   będą  jęzorami   kłapać  –  wyznał   niechętnie   Bogoria.  –  Jeden   się  dziewce 
pochwali,   drugi   srebro   matce   zaniesie,   trzeci   sobie   pyszny   kaftan   sprawi,   złotogłowiem 
obszyty. I furda tajemnica.
– I Pomorcy będą swego dobra dochodzić. – Zbójca pokiwał głową. – Szczera prawda.
– Pomorców się nie lękam, nie pierwszy raz ich łupię. Gorzej, że całe Wilcze Jary z nagła 
patriotyzmem sparło. A jak się wieść rozejdzie o podobnej zdobyczy, zaraz na kark mi wlezą.
Bogoria splunął i pogroził pięścią dwóm kapłanom Bad Bidmone,  którzy z wysiłkiem 
targali świeżo ociosane deski sosny na kaplicę. Ci, widać znając reputację zbój­szlachcica, 
przygarbili się od wysiłku i truchtem puścili przez majdan.
– Rozzuchwalili się tym powrotem Koźlarza ponad wszelkie pojęcie – podjął Bogoria. – 
Jawnie   po   dworach   chodzą.   Niby   pokornie   proszą  o   datki   dla   nowego   kniazia,   ale   strach 
odmówić, bo ohydnie przeklną albo ogień podłożą pod stogi. Dziesięcina, mówią, potrzebna, 
żeby kraj z ruiny podnieść a Pomorców przegnać. Jeno że ostatnimi czasy z dziesięciny się 
nieomal połowina zrobiła! A tyle nie dam! – Huknął bukłakiem o ziemię. – Jak tak na złoto 
chytrzy, niech sami grabić idą, pijawki zatracone!
– Ale we dwóch? – Zbójca podrapał się po głowie. – Przy żołdzie straż pojedzie.
– Nie bądźcie tchórzem podszyci! – ofuknął go szlachcic. – Mam w czeladzi łuczników 
dwóch zacnych i wiernych jako psy. Pary z gęby nie puszczą. Pomorcy są chytrzy, będą się 
ciszkiem ze złotem przemykać, ledwie w kilka koni. To jak, mości zbójco? Pójdziecie ze mną 
czy wolicie tu gnuśnieć?
Twardokęsek mimowolnie  rozejrzał  się po obozowisku. Nie dostrzegł żadnej znajomej 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin