Dobraczyński Jan
Piąty akt
Powiadam wam: jeżeli ziarno pszeniczne
wrzucone w ziemię nie obumrze,
pozostaje samo, tak jak jest.
Lecz jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc.
J 12, 24
Dwaj mężczyźni siedzieli przy marmurowym stoliku pod ścianą w kącie. Trzymali rozpostarte gazety, tak, że wydawało się, iż są bardzo zaczytani. Ale osłoniwszy się w ten sposób niby parawanem od reszty cukierni, pochylili się ku sobie i rozmawiali półgłosem.
- Sądzisz, że to jeszcze coś może przynieść? - pytał młodszy.
Przybylski, zanim odpowiedział, pociągnął z długiej wirginii. Chwilę siedział z przymrużonymi oczami, potem wypuścił dym, który otoczył go błękitnym woalem. Wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? - głos miał niski, zachrypnięty, jak ktoś, kto długo krzyczał. Włosy na środku głowy były przetarte; te, które pozostały na skroniach, miały barwę czarną, prawie granatową. Szeroka, kwadratowa twarz, gładko wygolona, z resztkami włosów o niezwykłej barwie, wydawała się twarzą zażywnego proboszcza. Jeszcze raz uniósł szerokie ramiona. - A jednak - powiedział - może coś przywiezie...
Młodszy parsknął niechętnie.
- Znowu jakieś obietnice bez pokrycia. Zapewnienia, których nikt nie będzie miał zamiaru dotrzymać! - Gdyby nie bujny zarost, twarz mówiącego mogłaby uchodzić za twarz chłopca. Miał różowe policzki, zadarty nos, usta o grubych, mięsistych wargach. Nawet głos rozbrzmiewał chłopięcym falsetem. Kiedy mówił, jego oczy błyskały gniewną odwagą. Potrząsnął gazetą. - Zobacz, o czym piszą. Sprawa duńska i nic innego!
- Nie zapominaj, że są to gazety przeznaczone dla nas - powiedział Przybylski, pykając dymem. Odjął cygaro od ust, zrobił gest, jakby chciał pogładzić wąsy. Ale palce jego dotknąwszy gładkiej wargi cofnęły się spiesznie. - Znam się na tym. Sam jestem dziennikarzem, mój drogi - dorzucił. Zmienił ton. Mówił teraz jak ktoś, kto od nieobowiązującej pogawędki przechodzi do spraw urzędowych. Zapytał:
- Co w rządzie?
- Popłoch coraz większy. Pakują manatki.
- Czy to zadecydowało o zgodzie Janowskiego?
- Oczywiście.
- W gruncie rzeczy to dobrze, że się zgodził wrócić. Będziemy tam mieli swojego człowieka. Gdy on przyjedzie, mogą być trudności z wprowadzeniem go do rządu.
- Nie będzie żadnych trudności. Oddadzą władzę bez protestu każdemu, kto ich uwolni od kłopotów.
Przybylski zmienił temat. Zapytał:
- A ci Francuzi? Siedzą dalej w Europejskim?
- Jeden. Drugi wyjechał.
- A ten, co został?
- Czeka. Wygląda na to, że ma wielkie plany.
- Dowiedziałeś się coś o nim?
- Każdemu, kto mu postawi, gotów opowiadać o sobie cały wieczór.
- Co to za człowiek?
- Przedstawia się jako wielki żeglarz i straszny cassecou. Według jego zapewnień pływał po wszystkich morzach świata.
- Zmyśla?
- Oczywiście! Ale to pewne, że woził czarnych niewolników z Afryki do Nowego Orleanu. Aż zgrzyta zębami, gdy mówi o unionistach...
Przy drzwiach zadźwięczał dzwonek, ktoś otworzył je energicznie. Przerwali rozmowę i czujnie podnieśli głowy. Młodszy uchylił nieco rozpostartej na drucianej podpórce gazety. Ale wyjrzawszy pozwolił stronicy opaść z powrotem. Mrugnął lekceważąco. Nowego gościa powitał chór kelnerów: „Moje uszanowanie jaśnie wielmożnemu panu”. Przybylski obracał w palcach do połowy wypalone cygaro. Na jego grubych, pokrytych złotymi włosami palcach połyskiwał pierścionek z dużym kamieniem.
- Antysklawiści - rzekł - biją konfederatów coraz mocniej.
- Biją, biją. Żebyśmy my tak mogli bić!
Obaj westchnęli.
- No to idę - powiedział Przybylski. Wyciągnął przez stół rękę do swego towarzysza. - Do jutra. A gdyby było coś ważnego, wiesz, gdzie mnie znaleźć...
Ale chłopak z brodą przytrzymał podaną dłoń.
- Poczekaj. Tyle razy ci mówiłem, że nie możesz chodzić piechotą. Wciąż otrzymuję informacje, że cię szukają... - odłożył gazetę, pstryknięciem w palce przywołał kelnera. - Mój Franciszku, skocz no po dorożkę dla pana profesora...
- Lecę, proszę jaśnie wielmożnego pana, lecę! - zawołał usłużnie kelner.
- Nie możesz chodzić - powtórzył młody mężczyzna. - Znowu mają kogoś wieszać. Patrole na każdym rogu. Co chwila sprawdzają papiery. Mogą cię poznać.
- To prawda - przyznał. - Ale widzisz...
- Nie, nie! Jesteś potrzebny. Chodzi ci o pieniądze? Nie wolno ci się liczyć z żadnymi kosztami!
- Nie jest to takie proste, mój drogi.
- Troskę o pieniądze zostaw mnie. Jak będzie trzeba, zdobędę je znowu - w chłopięcym głosie zadźwięczała chełpliwość. - Weź to, proszę - wcisnął Przybylskiemu zwitek banknotów. - Pamiętaj, co mówił Napoleon: aby wygrać wojnę, trzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!
Przybylski skrzywił się ironicznie.
- Tak mówił tamten.
- Tym zdrowsza maksyma.
Wrócił zdyszany kelner.
- Już dorożka czeka, jaśnie wielmożny panie.
Mężczyźni pożegnali się. Kelner, któremu Przybylski wsunął w rękę napiwek, odprowadził go do drzwi z ukłonami. Także dorożkarz na jego widok uchylił ceratowej czapki. Przybylski dotknął końcami palców brzegu cylindra, wsiadł.
- Piwna - zwrócił się do dorożkarza.
Dorożka potoczyła się, podskakując na kocich łbach.
Chłodne październikowe słońce skrzyło się w szybach kamienic. Skręcili z Trębackiej w wąskie Krakowskie Przedmieście. Ulica była zatłoczona. Po chodnikach szły kobiety w szerokich sukniach, czasami w prawdziwych krynolinach; robotnicy w luźnych, spranych bluzach. W masie cywilnych strojów raz po raz pojawiały się bure lub granatowe plamy mundurów. Między twarzami ujętymi w czarne wstążki kapeluszy migały głowy we francuskich kepi lub w okrągłych czapkach. Także brzegiem jezdni, wymijając chłopskie wozy z drzewem i ze słomą, jechał konny patrol. Byli to kozacy w wielkich papachach. Siedzieli na kudłatych konikach. Rozglądali się bacznie. Każdy miał zawieszony na przegubie ręki nahaj o drewnianej rączce.
Przybylski jadąc obserwował ulicę i myślał, że ostrzeżenie było słuszne. Widział, jak patrole zaczepiały idących, domagały się okazania papierów. Ludzi, którzy wydawali się podejrzani, zabierano dla dalszej indagacji w cyrkule. Zatrzymywano także kobiety, zwłaszcza ciemno ubrane. To była wieczna wojna z podejrzanymi o noszenie żałoby. Policja była brutalna, żołnierze zachowywali się nieco grzeczniej, ale w ich zachowaniu także nastąpiła ostatnio duża zmiana. Wojna przestała być dżentelmeńskim pojedynkiem. Tylko pasażerowie dorożek cieszyli się niezwykłymi przywilejami: rzadko domagano się od nich okazywania dokumentów. Istniało widać przekonanie, że elegancki pan w cylindrze, rozparty na poduszkach dorożki, nie może być buntownikiem.
Z wąskiego Krakowskiego Przedmieścia dorożka skręciła na Podwale, później w Piekarską. Kamieniczka, przed którą stanęli, miała wąską, zaledwie trzyokienną fasadę. Grube mury zdawały się mówić, że pamiętają czasy szwedzkie. Przybylski zapłacił i rzucił dorożkarzowi tak suty napiwek, iż został obdarzony tytułem „jaśnie oświeconego pana hrabiego”. Uśmiechnął się w duchu: czy jeszcze cztery lata temu on, skromny nauczyciel wileński, dorabiający dziennikarską pisaniną, myślał, że będzie się rozbijał po Warszawie dorożkami, pijał kawę w najelegantszych cukierniach, palił najdroższe cygara, był obdarzany tytułem hrabiego?
Sień była wąska i ciemna. Na końcu znajdowało się kwadratowe podwórko podobne do studni. Drewniane zewnętrzne schody prowadziły do mieszkań. Zanim ruszył w górę, popatrzył na balkon pierwszego piętra. Nie zauważył nic podejrzanego. Ostatnie jesienne kwiaty czerwieniły się w skrzynce, na sznurze suszyło się kilka sztuk bielizny. Mimo to wrócił do sieni i zastukał do drzwi, na których widniał napis: „Stróż”. Zastukawszy - otworzył. Do sutereny prowadziły kręte, kamienne schody. Z dołu powiało wilgocią, zapachem mydlin i gotującej się kapusty. Odezwał się głos kobiecy:
- Co takiego?
- Powiedzcie mi, gdzie mieszka pani Kirkorowa?
- Pierwsze piętro, proszę wielmożnego pana. Czy mam zaprowadzić?
- Nie trzeba. Trafię.
Teraz był uspokojony. Pewnie wszedł na górę. Na pierwszym piętrze na drzwiach wisiała tabliczka: „Helena Kirkorowa, artystka”. Uśmiechnął się do tego tytułu. Ludzie - myślał - mogą pozbawić człowieka pracy czy stanowiska, nie mogą go pozbawić świadomości tego, kim jest. Pociągnął za rączkę dzwonka. Otworzyła mu służąca, młoda, z wyszczerzonymi zębami, w kolorowym fartuszku.
- Pani w domu? - zapytał.
- Starsza czy młodsza?
- Młodsza.
- W domu. - Dziewczyna wzięła od Przybylskiego kapelusz i laskę. - Kogo mam zaanonsować? - sylabizowała wyuczone słowo. Czekając na odpowiedź przechyliła zalotnie głowę.
- Powiedz pani - rzekł - że przyszedł pan Maciej.
Uśmiech dziewczyny sprawił, że i on się uśmiechnął. Spodobała mu się. Odruchowo podniósł rękę i sięgnął palcami do górnej wargi, jakby pragnąc podkręcić nieistniejącego wąsa. Chciał powiedzieć coś wesołego, jednak dziewczyna wskazawszy mu drzwi małego saloniku sama pobiegła w głąb mieszkania.
Stojąc pośrodku pokoju rozejrzał się. Dawno tu nie był. Mebelki, wciąż te same, wydawały się teraz bardziej powycierane. Było ich o wiele za dużo na ten mały pokój. Także ciężkie portiery, postumenty pod doniczki z kwiatami, lustro w masywnych ramach, gerydony, na których leżały grube albumy - wszystko to prosiło się o więcej przestrzeni. Ściany były obwieszone kolorowymi obrazkami i fotografiami. Pomiędzy nimi znajdował się duży portret kobiety ubranej w białą suknię z szesnastowieczną kryzą.
Przybylski stał wciąż pośrodku pokoju. Panowała cisza, tylko z głębi mieszkania dolatywał głos dziecka. Potem rozległy się kroki.
- To ty? - kobieta stanęła w progu zaskoczona. - Jak ty wyglądasz! - przechyliwszy głowę, przyglądała mu się to z prawej, to z lewej strony.
- Jak widzisz - powiedział niezbyt zadowolony z tych oględzin.
- Uciekasz? - zapytała domyślnie i cicho, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Jeszcze nie.
- Miałeś się tu nigdy nie zjawiać.
Teraz dopiero podała mu rękę, a on schyliwszy się przycisnął ją do ust. Kobieta nie była wysoka, dość pełna, ale zgrabna. Miała żywe ruchy, pełną mimiki twarz, smagłą cerę. Choć musiała mieć ponad trzydziestkę, zachowała niepokojącą urodę: jasnoszare oczy patrzyły wyzywająco, duże, czerwone usta zdradzały zmysłowość. To jej portret w renesansowej sukni wisiał na ścianie.
- Skoro już jesteś, siadaj - wskazała mu kanapkę, sobie przysunęła głęboki fotel. - Napijesz się herbaty? Każę nastawić samowar.
- Nie, dziękuję. Piłem dopiero co kawę u Clotina.
- To może kieliszek wina?
- Tego nie odmówię.
Wstała i energicznym krokiem wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z tacką, na której stała butelka i kieliszki. Przybylski sięgnął po butelkę, aby nalać. Zatrzymał wzrok na etykiecie, potem podniósł spojrzenie na Kirkorową.
- Ten sam portwein? - zauważył.
- Oczywiście, że ten sam. Poznałeś? Zawsze go lubiłam, tylko teraz nie zawsze mogę sobie na niego pozwolić.
- Masz kłopoty?
- Nie jest najłatwiej wyżyć z tego, co Adam przysyła. Mama, Dunka, wszystko na mojej głowie... Ale co tam mówić o kłopotach! Pijmy.
- Za stare, dobre czasy!
...
K_F