Griffith Gill Judy - Jak osiągnąć pewność siebie.pdf

(539 KB) Pobierz
Lady on top
JUDY GRIFFITH GILL
Jak osiągnąć pewność siebie
Tytuł oryginału: Lady on
Top
174701717.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego czerwcowego wieczoru Ali Koziński po raz pierwszy poczuła,
że nie jest w pełni z siebie zadowolona. Uściślając, nastąpiło to w sobotę, o
dwudziestej drugiej dwadzieścia pięć, kiedy zatelefonowała jej kuzynka, Cindy
Saunders.
- Cześć, Ali. Czyżby mój zegarek źle chodził? - spytała Cindy
przepraszającym tonem. - Myślałam, że złapię cię, zanim zaczniesz wybierać się
do łóżka, ale po sposobie, w jaki mówisz, domyślam się, że masz usta pełne
pasty do zębów.
Ali zrobiło się przykro. Czyżby już wszyscy wiedzieli, że ona codziennie
chodzi spać punktualnie o wpół do jedenastej i nigdy nie zmienia tego rozkładu?
Nawet w niedzielę.
- Ależ skądże - odparła. - Mam usta pełne bitej śmietany. Właśnie
zlizywałam ją z ciała pewnego faceta, który leży na łóżku w mojej sypialni. Nic
szczególnego, to tylko Mężczyzna Miesiąca z czerwca ubiegłego roku.
Cindy roześmiała się uprzejmie.
- Ach, tak - powiedziała.
Ali wzięła do ręki aparat telefoniczny, który dzięki długiemu sznurowi
mogła przenosić z miejsca na miejsce, i przeszła do sypialni. Oczywiście, nie
było tam żadnego mężczyzny, chyba żeby liczyć zdjęcie w kalendarzu
wydanym przez związek ochotniczych straży pożarnych.
- Za to po twoim głosie wnoszę, że jesteś na przyjęciu
- dodała.
Cindy z kolei też nie stanowiła zagadki dla znajomych ani rodziny, gdyż
każdy sobotni wieczór spędzała na prywatkach.
- Dzwonię, żeby odwołać naszego jutrzejszego tenisa
- wyjaśniła. - Zostałam zaproszona na jacht i wypływamy zaraz po
przyjęciu. Masz pojęcie, jak pięknie świeci księżyc? Tak się cieszę. Nie
pływałam już od wieków. Zadzwonię w poniedziałek, dobrze?
W rezultacie Cindy żeglowała przy księżycu, rzecz jasna w towarzystwie
mężczyzny, a Ali wylądowała w łóżku, sama, przykryta kołdrą aż po czubek
nosa.
Obudziła się o szóstej trzydzieści. Zawsze budziła się o tej porze. Nawet
w niedzielę.
Posprzątała w kuchni, włożyła specjalne buty, których używała do prac
ogrodowych, i poszła wyrywać chwasty spośród trzech rządków marchewki,
rosnącej wzdłuż płotu. Dziś była ich kolej.
- Alison. Alison! - usłyszała głośne wołanie.
- O, dzień dobry pani - powiedziała na widok sąsiadki, pani Rathbury.
- Wiedziałam, że dzisiaj zastanę cię przy marchewce
- mówiła pani Rathbury, promieniując zadowoleniem. Wychylała się znad
płotu, musiała więc stać na jakimś stołku czy skrzynce. - Wczoraj pełłaś
pomidory, prawda?
- Tak - odparła Ali, patrząc na równo stojące krzaczki, przywiązane
schludnie do patyczków. Wiszące na nich owoce wciąż jeszcze były zielone.
Cholera, to już przesada. Wszyscy wiedzą nawet, którymi grządkami ma
zamiar się zajmować i kiedy.
j- Chciałam cię prosić o przysługę - ciągnęła sąsiadka.
- Moja przyjaciółka, która dzisiaj miała mieć dyżur w Kole, spadła rano
ze schodów i zabrali ją do szpitala. Proszono mnie, żebym ją zastąpiła. Tylko
jest pewien problem
- akurat nocuje u mnie Joey, syn mojej siostrzenicy. Nie chcę go teraz
budzić tylko po to, żeby mu powiedzieć, iż muszę wyjść. Biedny chłopiec był
taki zmęczony... Sądzę jednak, że będzie mu nieprzyjemnie, kiedy się ocknie i
przekona, że jest samiuteńki w całym domu. Czy byłabyś taka miła, żeby zostać
u mnie, aż on się obudzi? Mogłabyś też zrobić mu coś na śniadanie, dobrze?
- Oczywiście, proszę pani. Z przyjemnością poniańczę pani ciotecznego
wnuka. Ile on ma...
Nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk klaksonu samochodowego. Pani
Rathbury podskoczyła, zamachała rękami i pobiegła w kierunku ulicy, by za
chwilę zniknąć z pola widzenia. Ali powoli umyła ręce pod ogrodowym kranem,
wsadziła pod pachę niedzielne wydanie gazety i pośpieszyła do domu sąsiadki,
żeby zdążyć, zanim mały siostrzeniec się obudzi.
W kuchni roznosił się przyjemny aromat kawy i Ali, mimo że już wypiła
swoją poranną porcję, dała się skusić, myśląc zresztą przy tym z satysfakcją, że
oto dokonał się jakiś drobny wyłom w jej codziennych przyzwyczajeniach. I
nagle, gdy spojrzała na czołową stronę gazety, uderzył ją wytłuszczony tytuł.
Napisany był czcionką tak wielką, jakby donosił co najmniej o wybuchu wojny.
Z przerażeniem przeczytała: „Dziś w nocy spłonęła biblioteka".
Biblioteka? Jej biblioteka? To niemożliwe, pomyślała. Przecież kiedy
opuszczała j ą o szóstej po południu poprzedniego dnia, wszystko było w
porządku. Może chodzi o jakiś inny gmach?
Uspokoiła się trochę i skupiła na tekście artykułu. Okazało się, że tuż po
jedenastej wieczorem włączył się alarm przeciwpożarowy. Straż przyjechała w
ciągu trzech minut, ale cały budynek stał już w ogniu.
- Och, nie - jęknęła rozpaczliwie. - To niemożliwe. Jak to się mogło stać?
Jednak dalsza część artykułu upewniła ją jedynie, że mogło. Co więcej,
podejrzewano nawet umyślne podpalenie.
Podpalenie? Ogarnął ją nagły i niepohamowany gniew. Wyobraziła sobie
burmistrza miasta z zapałką w dłoni i dziką radością na twarzy, jak przytyka
płomień do stosu książek. Od dawna było wiadomo, że zamierza połączyć ich
bibliotekę z placówką w Kentonville, żeby zredukować wydatki, jednak do tej
pory nie udało mu się zdobyć większości głosów poparcia w radzie miasta.
Ali jęknęła. Bolało ją całe ciało, a szczególny ucisk czuła za mostkiem.
Przestraszyła się, że to może być atak serca.
Wstała pośpiesznie, zaciskając dłonie. W jednej z nich trzymała filiżankę
z kawą. Spojrzała na nią i próbowała przytrzymać ją mocniej, żeby przestała tak
dygotać. Nic nie pomagało. W żyłach Ali krążyło coraz więcej adrenaliny.
Pomyślała, że za moment eksploduje.
- Nie! - wrzasnęła, kiedy jedna z ukochanych filiżanek pani Rathbury -
Royal Albert, z wzorem przedstawiającym obsypane kwieciem gałązki -
poleciała prosto w stronę przeciwległej ściany. - Nie!
Filiżanka roztrzaskała się na drobne kawałki, a kawa spłynęła
ciemnobrązową strugą po żółtej ścianie kuchni.
Keith zerwał się na równe nogi, zanim jeszcze obudził się na dobre.
Słyszał dochodzące skądś jakieś krzyki. „Nie!", potem jeszcze raz „nie".
Wybiegł z pokoju i popędził w stronę, skąd dobiegał ten głos. Korytarz,
kuchnia... i nagle stanął w drzwiach jak wryty. W zdumieniu patrzył na
odwróconą do niego plecami kobietę i na skorupy porcelany, rozsiane po
podłodze.
- Proszę bardzo, panie burmistrzu — zawołała nieznajoma i zamachnęła
się trzymanym w ręce spodkiem. Naczynie roztrzaskało się o ścianę między
zegarem a kalendarzem. Następnie chwyciła cukiernicę i cisnęła w ślad za
spodkiem. Kaskady białego cukru rozprysły na wszystkie strony. Na szczęście
cukiernica zawadziła 0 jedną z tych ohydnych lalek z gałganków, które pani
Rathbury wieszała we wszystkich możliwych miejscach, i miękko wylądowała
w koszu z bielizną do prania. Kolejnym kandydatem do unicestwienia miał być
dzbanuszek, ale wtedy Keith postanowił ujawnić swoją obecność.
- Zaraz, zaraz! - zawołał.
- Nieznajoma odwróciła się i spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem.
Dzbanek chwiał się niebezpiecznie w jej dłoni. Właściwie zamiast
„zdziwionym" należałoby powiedzieć „zszokowanym" albo „pełnym zgrozy".
Zgłoś jeśli naruszono regulamin