Szczęśliwa Gwiazda Kapitana Blooda - Sabatini Rafael.doc

(817 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

RAFAEL SABATINI

 

 

 

SZCZĘŚLIWA GWIAZDA KAPITANA BLOODA

Przełożył: Elżbieta Marszał

 

 

ROZDZIAŁ1 – SMOCZA GARDZIEL

 

Z fregaty był przepiękny okręt, od sylwetki po detale wypieszczony z największą matczyną miłością, jakże często widoczną w dziełach hiszpańskich budowniczych. Żeniąc pobożność z wiernopoddaństwem, nadano mu imię „Święty Filip", a wyposażono z przepychem równym urodzie jego linii. Bogato rzeźbione sprzęty, zielone zasłony z adamaszku, złocone, spiralne ornamenty grodzi, wszystko to się złożyło na wykwintne wnętrze wielkiej kabiny skąpanej w promieniach słońca, wpadających przez wysokie okna rufowe, szeroko teraz otwarte ponad spienionym kilwaterem.

W kabinie Piotr Blood, obecny właściciel okrętu, chwilowo powróciwszy do swojej prawdziwej profesji medyka, nachylał się przy Hiszpanie złożonym na leżance pod komorą rufową. Kształtnymi, lecz mocnymi dłońmi, którym zręczność nadawała delikatności dotyku dłoni kobiecych, zmienił Hiszpanowi opatrunek otwartego złamania kości udowej. Na koniec zaciągnął łupki opaskami usztywniającymi, wyprostował się i skinieniem głowy odprawił czarnego stewarda, pełniącego rolę pomocnika.

- Jest bardzo dobrze, Don Ilario. - Mówił lekkim tonem, bardzo płynną, nawet wytworną hiszpańszczyzną. - Mogę już zaręczyć słowem, że będzie pan znów chodził na dwóch własnych nogach.

Blady uśmiech trochę rozjaśnił cienie na zapadniętym od boleści, szlachetnym obliczu pacjenta.             

- Dzięki Bogu - rzekł - i panu. - Prawdziwy cud - Żaden cud. Zwykły zabieg chirurgiczny.             

- Ach! A osoba chirurga? To jest cud. Któż by uwierzył, że zostałem uzdrowiony przez kapitana Blooda?

Wysoki i gibki Piotr Blood odwijał już rękawy cienkiej batystowej koszuli. Jego oczy, tak zadziwiająco niebieskie pod czarnymi brwiami i w opalonej na kolor mahoniu, orlej twarzy, z powagą mierzyły rozmówcę.

- Lekarzem zostaje się na całe życie - zauważył filozoficznie, jakby tytułem wyjaśnienia. - A ja byłem kiedyś lekarzem, jak chyba wiadomo panu.

- Jak przekonałem się na własnej skórze, z pożytkiem dla niej. Ale jakiż to alchemik losu zmienia lekarza w bukaniera? Kapitan Blood uśmiechnął się w zadumie.

- Moje kłopoty wzięły się z myślenia - podobnie jak w pańskim przypadku - wyłącznie o obowiązku lekarza, z tego, że w rannym widziałem tylko pacjenta, nie dbając o to, skąd pochodzą jego rany. Był nieszczęsnym buntownikiem, walczącym u boku księcia, Mon-moutha. Kto opatruje buntownika, ten jest buntownikiem. Tak głosi prawo chrześcijańskich istot ludzkich. Przyłapano mnie z krwią na rękach, przyłapano na ohydnej zbrodni opatrywania ran buntownikowi i zostałem za to skazany na śmierć. Złagodzono mi karę, bynajmniej nie z miłosierdzia. W koloniach byli potrzebni niewolnicy. Z ładunkiem podobnych nieszczęśników przewieziono mnie za morze i sprzedano na Barbadosie. Uciekłem i sądzę, że chirurg musiał umrzeć mniej więcej w tej samej chwili, w której narodził się kapitan Blood. Jednak duch lekarza nadal pokutuje w ciele bukaniera, o czym pan sam się przekonał, don Ilario.

- Z wielkim dla siebie pożytkiem i głęboką wdzięcznością. A ten duch dalej praktykuje niebezpieczne miłosierdzie, które zabiło lekarza?

- Ach!

Żywe oczy z przenikliwym błyskiem obserwowały rumieniec pokrywający blade policzki Hiszpana i dziwny wyraz jego spojrzenia.

- Nie obawia się pan, kapitanie, że historia może się powtórzyć?

- Ja już niczego się nie obawiam.

Blood sięgnął po kaftan z czarnej satyny, bogato obszytej srebrnym galonem. Poprawił kaftan na ramionach, przed lustrem ułożył na szyi kosztowny kołnierz z brabanckiej koronki, odrzucił pukle czarnej peruki i, gotów do wyjścia, przystanął wytworny i męski w każdym calu, bardziej pasując do antykamer Eskurialu niż do rufowego pokładu na pirackim okręcie.

- Proszę teraz odpocząć, najlepiej przespać się do wybicia ośmiu szklanek. Nie ma objawów gorączki. Niemniej zalecam spokój. Pacjent jednak nie zdradzał ochoty do zażywania spokoju.

- Jedną chwilkę, don Pedro... Proszę jeszcze nie odchodzić... Ta sytuacja mnie zawstydza. Nie mogę tak kłamać, mając ten wielki dług wdzięczności wobec pana. Ja żegluję pod fałszywą banderą.

Ironiczny uśmiech zagościł na wąskich wargach Blooda.

- Czasami to bardzo wygodne, jak sam miałem okazję się przekonać.

- Och, to zupełnie, co innego! Ja plamię swój honor. Dla pana

- podjął nagle, nie spuszczając czarnych oczu z kapitana - jestem tylko jednym z czwórki hiszpańskich rozbitków, których pan uratował z owej rafy przy Saint Yincent i wspaniałomyślnie podjął się wysadzić w Santo Domingo. Moje poczucie honoru wymaga, aby pan poznał całą prawdę.

Blood miał lekko rozbawioną minę.

- Wątpię, czy mógłby pan wnieść dużo nowego do mej wiedzy. Mam przyjemność z don Ilario de Saavedra, nowym królewskim gubernatorem Hispanioli. Zanim się rozbił w wichurze, pański okręt wchodził w skład eskadry markiza Riconete, z którym otrzymaliście wspólne zadanie oczyszczenia Morza Karaibskiego od tego wcielonego diabła, pirata i bukaniera, nieprzyjaciela Boga i Hiszpanii imieniem Piotr Blood.

Bezbrzeżne zdumienie odmalowało się na obliczu don Ilaria.

- Yirgen Santissima - Panno Przenajświętsza! To pan wie o tym?

- Z chwalebną roztropnością włożył pan swoją nominację do kieszeni tuż przed zatonięciem pańskiego okrętu. Z roztropnością nie mniej chwalebną ja ją sobie obejrzałem zaraz po wciągnięciu pana na pokład. W moim fachu nie przesadza się z dobrymi obyczajami.

Ta szczera odpowiedź tyleż wyjaśniła, co na nowo zdumiała Hiszpana.

- I mimo to nie tylko obszedł się pan ze mną łaskawie, ale odwozi mnie, w rzeczy samej, do Santo Domingo. - Nagle zrzedła mu mina.

- Ale, rozumiem. Pan liczy na moją wdzięczność i...

Kapitan Blood przerwał mu w pół słowa.

- Wdzięczność? - Zaśmiał się. - To ostatnie uczucie, na jakie bym liczył. Ja liczę tylko na siebie, mój panie, i na nic więcej. No i niczego się nie obawiam, jak już wspomniałem. A pan niczego nie jest dłużny bukanierowi, tylko lekarzowi, co oznacza dług zaciągnięty u ducha. Czyli umorzony. Proszę się nie trapić, czy ma pan zobowiązania wobec mnie, czy wobec króla. Zostałem ostrzeżony. Dajcie sobie spokój, don Ilario.

Z tymi słowy opuścił skołowanego i oszołomionego Hiszpana. Wychodząc na śródokręcie, gdzie kręciło się dobre osiem dziesiątków piratów, jakaś połowa załogi, Blood zauważył mętność w niedawno klarownym i czystym powietrzu. Pogoda wcale się nie ustaliła na dobre po przejściu huraganu ponad tydzień temu, kiedy to kapitan wziął na pokład don Ilaria i jego trzech towarzyszy ze skalistej wysepki, na którą wyrzucił ich sztorm. Właśnie przez te przeciwne, dość gwałtowne wiatry na przemian z okresami bezwietrznej ciszy, „Święty Filip" wciąż nie osiągnął portu przeznaczenia, znajdując się około dwudziestu mil na południe od Saony. Z żaglami to zwisającymi, to wypełnionymi podmuchami wiatru, ledwie pełznął teraz po łagodnie rozkołysanej, połyskliwej toni w kolorze najciemniejszego fioletu. Odległe wzgórza Hispanioli niedawno jeszcze widoczne wyraźnie po prawej burcie, obecnie zniknęły w szarej mgiełce. Nawigator Chaffinch, stojący przy rumplu pod ścianą rufówki, zagadnął przechodzącego Blooda.

- Idzie nowa bieda, kapitanie. Zaczynam wątpić, czy w ogóle dojdziemy do Santo Domingo. Mamy Jonasza na pokładzie.

Co się tyczyło biedy, Chaffinch miał rację. W południe dmuchnął wiatr od zachodu, przynosząc taki sztorm, że koło północy wszystkich na pokładzie opadła mimochodem wypowiedziana przez nawigatora wątpliwość, czy w ogóle dojdą do Santo Domingo. Pod nawałą ulewy, przy trzasku piorunów i wśród walących weń olbrzymich fal, okręt stawiał czoło wichurze, uparcie sztormując na północny zachód. Dopiero o świcie wyzionąwszy resztki tchu, wichura odstąpiła „Świętego Filipa", który nurzając się w czarnej toni i w jej długich, gładkich wałach wodnych, rachował i lizał swoje rany. Wyrwana poręcz nadburcia pokładu rufowego poszła na dno razem z falkonetami. Morze zabrało szalupę ze śródokręcia, a pogruchotane kawałki drugiej leżały na desce rozprzowej, wczepione pomiędzy wanty i paduny fokmasztu. Ze wszystkich zniszczeń nad pokładem najpoważniejsze było uszkodzenie, jakiemu uległ grotmaszt. Pękł i nie dość, że stał się bezużyteczny, to jeszcze groził runięciem. Trzeba jednak oddać gwałtownej wichurze tę małą sprawiedliwość, że przeniosła ich prawie do samego celu podróży. Na północy, o niecałe pięć mil przed dziobem widniała El Rosario, za którą leżało Santo Domingo. Don Ilario musiał w swoim własnym interesie zapewnić im nietykalność na wodach hiszpańskiego portu i pod lufami dział portowej twierdzy króla Filipa.

Był jeszcze dość wczesny, jasny już i promienny ranek po burzy, kiedy poobijany okręt tylko pod bezanem i skośnymi żaglami wydętymi łagodną bryzą, ale bez skrawka płótna na gołym grotmaszcie, jeśliby pominąć banderę Kastylii pod jego jabłkiem, mozolnie minął dawno temu naniesiony nurtami Ozamy naturalny falochron i wszedł wąskim wschodnim kanałem do przedporcia Santo Domingo. Wysondowawszy osiem sążni przy samym brzegu mierzei, wznoszącej się na koralowym fundamencie niczym molo, „Święty Filip" dobił do owej szerokiej wówczas na ćwierć i długiej na blisko milę wyspy, przez całą długość której biegła środkiem niska grań zwieńczona kępami sabali. Tutaj okręt rzucił kotwicę i wystrzałem z działa oddał salut najwspanialszemu w Nowej Hiszpanii miastu po drugiej stronie zalewu. Jaśniało nieskazitelną bielą i urodą, jak bezcenny klejnot w szmaragdowym pierścieniu rozległej sawanny, miasto placów, pałacowych rezydencji i kościołów jakby żywcem przeniesionych z Kastylii, z górującą nad wszystkim iglicą katedry, miejscem ostatniego spoczynku prochów Krzysztofa Kolumba.

Przy białym molo wszczął się ruch i niebawem ku „Świętemu Filipowi" pośpieszyła gromada łodzi pod wodzą dwudziestowiosłowej złoconej barki, powiewającej żółto-czerwoną flagą Hiszpanii. Pod czerwonym nettem ze złotymi frędzlami, odziany w beżowe tafty i szerokoskrzydły kapelusz z piórem, siedział w barce gruby, smagły dostojnik o nalanych, sinawych policzkach, który już wkrótce pocąc się t sapiąc, wkraczał po burtowym trapie na śródokręcie fregaty.

Kapitan Blood cały w czarnej i srebrnej gali oczekiwał gościa przy wyniesionej na pokład leżance z przykutym do niej don Ilariem. Rannemu dotrzymywali kompanii trzej współrozbitkowie, za nimi zaś szereg bukanierów strojnych w moriony i kirysy hiszpańskiej piechoty prężył się z muszkietami u nogi. Don Clemente Pedroso, ustępujący gubernator, na którego miejsce przybywał don Ilario, nie dał się jednak zwieść pozorom. Rok temu, u brzegów Puerto Rico, na pokładzie zdobytego i złupionego przez kapitana Blooda galeonu, Pedroso spotkał się z piratem twarzą w twarz, a twarzy Blooda nie można było zapomnieć. Don Clemente raptownie przystanął w pół kroku. Na jego śniadym, gruszkowatego kształtu obliczu odmalowała się mieszanina strachu i złości. Kapitan złożył mu dworny ukłon, zamiatając pokład piórem kapelusza.

- Myślę, że pamięć waszej ekscelencji przynosi mi zaszczyt. Proszę jednak nie sądzić, że żegluję pod fałszywą banderą. - Wskazał w górę na flagę, która umożliwiła „Świętemu Filipowi" złożenie tej wizyty. - To z powodu obecności na pokładzie don Ilaria de Saavedra, nowego gubernatora Hispanioli z ramienia króla Filipa.

Don Clemente wlepił wzrok w blade, szlachetne oblicze człowieka na leżance, nie mówiąc słowa, tylko głośno sapiąc, podczas gdy don Ilario pokrótce wyjaśnił sytuację i przedłożył królewski dokument, nieco rozmyty od morskiej kąpieli, ale wciąż czytelny. Przedstawił również trzech uratowanych razem z nim Hiszpanów oraz zapewnił, że wszystko potwierdzi ostatecznie markiz Riconete, admirał wielkiego oceanu, który lada dzień zawinie ze swoją eskadrą do Santo Domingo.

Don Clemente w ponurym milczeniu wysłuchał tych słów i z ponurą miną obejrzał dokument. Sytuacja, oraz obecność kapitana Blooda budziły w nim wściekłość, którą przezornie starał się od tej chwili pokrywać wyniosłą postawą. Jednak rzucało się w oczy, że spieszno mu było do pożegnania.

- Moja barka jest do dyspozycji waszej ekscelencji, don Ilario. Chyba nic nas tu nie zatrzymuje.

Na wpół obrócił się do odejścia, w swej niepohamowanej pysze już w ogóle nie dostrzegając kapitana Blooda,

- Nic - przyznał don Tlario - poza złożeniem podziękowania memu wybawcy i spłatą długu wdzięczności.

- Mniemam, naturalnie, że musimy pozwolić mu swobodnie odpłynąć - nie odwracając się, cierpko rzucił don Clemente.

- Chyba nie miałbym wstydu, odpłacając się taką małą i nędzną monetą - rzekł don Ilario - zwłaszcza przy obecnym stanie jego okrętu. I tak będzie to tylko drobnym zadośćuczynieniem za oddaną mi wielką przysługę, jeśli pozwolimy kapitanowi zaopatrzyć się tutaj w drewno i wodę, świeżą żywność i łodzie w zastępstwie tych, które stracił. Musi również otrzymać prawo azylu w Santo Domingo na dokonanie napraw.

- Naprawami nie potrzebuję kłopotać Santo Domingo - wtrącił Blood. - Tutaj mi będzie wprost idealnie i za pańskim pozwoleniem, don Clemente, chwilowo obejmę tę wysepkę w posiadanie.

Don Clemente, w którym wszystko się gotowało podczas wypowiedzi don Ilaria, obrócił się i nagle wybuchnął.

- Za moim pozwoleniem?! - zawołał, żółknąc na twarzy. - Dziękuję Bogu i wszystkim świętym, że nie dźwigam tej hańby, skoro to don Ilario jest gubernatorem.

Saavedra zmarszczył brwi.

- Proszę o tym nie zapominać - wycedził zimno - i spuścić z tonu, don Clemente, jeśli łaska.

- Och, sługa uniżony waszej ekscelencji - ustępujący gubernator pokłonił się z jadowitą ironią. - Pańskie rozkazy, naturalnie, zadecydują, ile czasu ten wróg Boga i Hiszpanii będzie korzystał z gościny i protekcji Jego Katolickiej Królewskiej Mości.

- Tyle, ile będzie potrzebował na dokonanie napraw.

- Rozumiem. A kiedy już ich dokona, ma, naturalnie, odpłynąć bez przeszkód, aby dalej napadać i grabić okręty Hiszpanii?

- Ma moje słowo - odparł Saavedra lodowatym tonem - że może swobodnie odpłynąć, i że przez następne czterdzieści osiem godzin nie podejmiemy pościgu ani innych kroków przeciwko niemu.

- I na to ma pańskie słowo? Na wszystkie kręgi piekła! On ma pańskie słowo...

- I on tak sobie myśli, że przezornie będzie mieć również pańskie słowo, przyjacielu - przerwał mu Blood z szyderczą uprzejmością.

Nie kierował nim strach o własną skórę, lecz wielkoduszność wobec don Ilaria - ponosząc wspólną odpowiedzialność, don Clemente nie mógłby później wystąpić przeciw swemu następcy, o co kapitan podejrzewał byłego gubernatora.

Don Clemente omal nie padł trupem. Gwałtownie zamachał rękami.

- Słowo! Moje słowo! - dławił się ze złości. Twartnu nabrzmiała, jakby miało ją rozsadzić. - Myślisz, że ja dam słowo pirackiemu zbójowi? Myślisz...

Och, jak pan sobie życzy. Jeśli pan woli, mogę zakuć pana w dyby pod pokładem i zatrzymać obu, pana i don Ilaria na okręcie do czasu, gdy będę znów gotów wyjść w morze.

- To gwałt.

Kapitan Blood wzruszył ramionami.

- Może pan tak to nazwać. Ja nazywam to braniem zakładników. Don Clemente z coraz większą nienawiścią przeszywał go spojrzeniem.

- Muszę zaprotestować. Pod przymusem...

- Pod żadnym przymusem. Albo gwarantuje mi pan bezpieczeństwo, albo zakuwam pana w dyby Ma pan wolny wybór. I gdzie tu przymus?

Milczenie przerwał don llario.

- Opamiętaj się, mój panie! Pański opór jest wysoce nie na

miejscu. Jeśli nie zaręczycie słowem honoru, to poniesiecie konsekwencje, mój panie.

Tak przyparty do muru don Clemente, mimo całej zawziętości i wbrew sobie złożył wymagane przyrzeczenie. Po czym zły jak osa zszedł z pokładu, w przeciwieństwie do don Ilaria, który dopiero po dwornym pożegnaniu został wraz z leżanką spuszczony na stropach* do czekającej barki. Don llario i kapitan Blood rozstali się wśród zapewnień o wzajemnym szacunku i przyjaźni, mając pełną świadomość, że po wygaśnięciu rozejmu bynajmniej nie powstrzymają one nowego gubernatora od podjęcia wrogich działań, podyktowanych służbowymi obowiązkami. Kapitan z uśmiechem patrzył, jak powiewająca flagą, czerwona barka łyska wiosłami i pruje przez zalew w kierunku mola*. Kilka mniejszych łodzi popłynęło w ślad za nią. Przy burcie „Świętego Filipa" pozostali handlarze w łodziach pełnych owoców, warzyw, świeżych ryb i mięsa, licząc na sprzedaż swych towarów i wcale się nie przejmując, że kupiec jest piratem.

Wolverstone, jednooki olbrzym, nieodstępny towarzysz Blooda od wspólnej ucieczki z Barbadosu, oparł się przy nim o nadburcie.

- Mam nadzieję, że nie będziesz zbytnio polegał na słowie tej opasłosinej, gubernatorskiej gęby?

- Ajaj, Ned, to brzydko mieć taką podejrzliwą naturę. Człowiek ślubuje pod słowem honoru, a ty musisz wyrządzać mu krzywdę, powątpiewając w jego szczerość? Wstyd, Ned, oj wstyd, ale mimo wszystko, aby nie narażać go na pokusy, ufortyfikujemy się na naszej wyspie.

Nie zwlekając, wzięli się po piracku, czyli szybko i fachowo, do roboty. Zbudowali schodnie łączące okręt z wyspą i na ten skrawek piasku i korali wytoczyli dwadzieścia cztery działa „Świętego Filipa", tak je rozmieszczając, żeby trzymały port pod ostrzałem. Wznieśli namiot z żaglowego płótna, ściąwszy palmy na podpory, założyli kuźnię i położywszy uszkodzony maszt, ściągnęli go na ląd do naprawy. Okrętowi cieśle przystąpili tymczasem do reperacji nadbudówek, a pirackie załogi trzech łodzi dostarczonych z rozkazu don

Ilaria zwoziły pitną wodę, drewno i niezbędne zapasy, za które Blood skrupulatnie płacił co do grosza.

Piraci pracowali dwa dni bez przerw i przeszkód. Rankiem dnia trzeciego warta podniosła alarm, jednak nie od strony portu ani miasta naprzeciwko mierzei, lecz od strony otwartego morza za plecami piratów. Pilnie wezwany kapitan Blood wyszedł na grań, żeby ze szczytu wzniesienia rozpatrzyć się w sytuacji. To warzy szli mu Wolverstone, Chaffinch, Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, dzielący z Bloodem koleje losu, oraz Ogle, były kanonier królewskiej marynarki. W odległości niecałej mili od wyspy ujrzeli eskadrę pięciu galeonów, które w glorii wimpli i bander szły pod wszystkimi żaglami, pełnymi słabej, lecz wzmagającej się morskiej bryzy. Na oczach grupki pirackiej starszyzny wykwitł biały obłoczek dymu w kształcie kalafiora przy burcie prowadzącego galeonu, a salut armatni na dobre rozbudził grzmotem jeszcze wpół uśpione miasto.

- Piękny widok - zauważył Chaffinch.

- Dla poety albo kapitana okrętu odparł Blood. - A ja dziś nie jestem ani jednym, ani drugim. Sądzę, że to będzie admirał wielkiego oceanu króla Filipa, markiz Riconete.

- A on nie dał słowa honoru, że zostawi nas w spokoju - ponuro i zbytecznie przypomniał Wolverstone.

- Już ja postaram się, aby to uczynił, zanim go przepuścimy przez Smoczą Gardziel.

Blood obrócił się na pięcie i złożywszy dłonie w trąbkę, donośnie i wyraźnie wydał rozkazy kilkudziesięciu piratom przy stojących w dole działach. Gromada natychmiast przystąpiła do wykonania poleceń i przez najbliższe pięć minut wszyscy zwijali się jak w ukropie, ciągnąc i taszcząc dwa rufowe działa „Świętego Filipa" na szczyt wzniesienia. Ledwie ustawiono te używane do ostrzeliwania ścigających, ciężkie kanony, o donośności półtorej mili, a już Ogle migiem wyrychtował jedną z nich. Po komendzie Blooda przyłożył lont do zapału i posłał trzydziestofuntową kulę prościutko po trawersie przed oddalony o trzy ćwierci mili dziób admiralskiego okrętu. Nie istnieje żaden sygnał szybciej i skuteczniej kładący okręt w dryf.

Zaskoczenie zaskoczeniem, ale ten trzydziestofuntowy grom z jasnego nieba zatrzymał markiza Riconete niemal w miejscu. Ze sterem wychylonym do oporu okręt admirała wykonał zwrot na bakburtę i stanął w łopocie. Na dźwięk trąbki, której nikłe tony doleciały ponad skąpaną w słońcu tonią aż do piratów, cztery pozostałe galeony powtórzyły ten sam manewr. Szalupa spuszczona z flagowego okrętu pomknęła w kierunku wyspy, żeby zbadać źródło cudu.

Piotr Blood z Chaffinchem i jeszcze dziesiątkiem swoich ludzi oczekiwał przybicia szalupy do plaży. Wolverstone i Hagthorpe zajęli stanowiska po drugiej stronie mierzei, obserwując zamarły w napięciu port i molo. Młody, wymuskany oficer wysiadł z szalupy na brzeg i w imieniu admirała zażądał wyjaśnień wrogiego powitania. Otrzymał je.

- Dokonuję tutaj naprawy okrętu, na co mi zezwolił don Ilario de Saveedra w podzięce za pewną drobną przysługę, którą miałem honor mu oddać, kiedy rozbił się podczas niedawnej burzy. Admirał wielkiego oceanu musi potwierdzić zezwolenie don Ilaria i złożyć własne ślubowanie, że zostawi mnie w spokoju do zakończenia niezbędnych napraw, zanim zaryzykuję wpuszczenie was do portu.

Młody oficer zesztywniał z oburzenia.

- Niezwykłe to słowa, mój panie. Kim jesteście?

- Nazywam się Blood. Kapitan Blood, do usług.

- Kapitan... Kapitan Blood! - młodzieniec szeroko otworzył oczy. - Ty jesteś kapitan Blood? - Znienacka parsknął śmiechem. - I ty masz czelność przypuszczać, że...

- Nie podoba mi się ta „czelność" - przerwał mu Blood. - A jeśli chodzi o to, co ja przypuszczam, proszę za mną. Oszczędzimy sobie jałowej dyskusji.

Ociągając się, Hiszpan podążył za nim w górę zbocza. Przystanęli na szczycie.

- Miał mi pan właśnie powiedzieć, rzecz jasna - podjął Blood - abym lepiej polecił duszę Bogu, bo armaty waszej eskadry zmiotą mnie z tej wyspy. Proszę łaskawie rzucić okiem.

Końcem długiej hebanowej laski wskazał krzątaninę u stóp wyniosłości, gdzie barwny zastęp piratów dwoił się i troił przy ściągniętych na ląd działach okrętowych. Sześć przetaczano na nowe pozycje, skąd ogniem na wprost mogły niepodzielnie panować nad wąskim kanałem Smoczej Gardzieli. Grań całkowicie osłaniała tę baterię przed ewentualnym ostrzałem od strony morza.

- Chyba się pan orientuje w celu tego przedsięwzięcia. I być może słyszał pan, że ogień mojej artylerii jest wyjątkowo celny. A gdyby nawet nie był, mogę bez przechwałek zapewnić, a pan, jako człowiek inteligentny bez wątpienia zgodzi się ze mną, że pierwszy okręt, który wysunie bukszpryt* zza tego tam cypelka, pójdzie na dno, nim zdąży dać ognia ze swoich dział. - Z czarującym wdziękiem wsparł się na lasce. - Proszę przekazać pańskiemu admirałowi wszystko, czego pan się tu dowiedział oraz moje ukłony i zapewnienie, że może wejść do portu Santo Domingo, gdy tylko złoży obietnicę, o którą proszę, lecz ani chwili wcześniej. -Odprawił Hiszpana gestem. - Bóg z wami, mój panie. Chafflnch, odprowadź pana oficera do łodzi.

Zaślepiony złością Hiszpan nie zdobył się na żadną wymianę grzeczności. Na pożegnanie zmełł w ustach jakąś hiszpańską mieszaninę teologii ze sprośnością i wściekły zbiegł na dół. Łódź zabrała go z powrotem do admirała. Jednak albo niedokładnie zdał sprawę, albo admirał nie należał do ludzi, których łatwo przekonać. Bowiem godzinę później salwy przeorały grań, a huk dział eskadry wstrząsnął powietrzem poranka.

Spłoszone mewy poderwały się i krążyły z wrzaskiem nad wyspą. Za to piraci nic sobie nie robili z kanonady, osłonięci naturalnym bastionem grani przed nawałą żelaza. W okresie słabszego ognia Ogle niczym wąż podpełznął na górę do stanowisk kanon tak usadowionych, że wysuwały tylko szyje ponad granią. Pomaleńku, starannie wymierzył jedno działo. Nie mógł chybić do takiego celu, jaki stanowiły ostrzeliwujące mierzeję, oddalone o trzy czwarte mili hiszpańskie okręty w szyku torowym. Z kanony, której istnienia nikt wśród Hiszpanów nie podejrzewał, Ogle wpakował trzydziesto-funtową kulę w środkowy galeon, roztrzaskując nadburcie śródokręcia. Kula ostrzegła markiza, że skończyła się-zabawa w bezkarne bombardowanie piratów. Zagrały trąbki, cała eskadra wykonała zwrot przez sztag i odeszła halsem pod przybierający na sile wiatr. Ogle pożegnał Hiszpanów kulą z drugiego działa, już bardziej na wiwat, lecz i tak nieźle popędzając im kota. Gwizdnął na swoich kanonierów, aby bez pośpiechu załadowali działa podczas sromotnej ucieczki wroga.

Przez cały dzień Hiszpanie leżeli w dryfie poza zasięgiem dział Ogle'a, oddaleni na bezpieczną, ich zdaniem, odległość półtorej mili. Korzystając z okazji, Blood polecił wciągnąć pod grań jeszcze sześć armat i umocnić przedpiersie baterii, na co połowa palm poszła pod topór. Główne siły piratów, odzianych jedynie w luźne skórzane portki, migiem uwinęły się z tą robotą, a tymczasem pozostali, pod kierunkiem cieśli, najspokojniej w świecie robili swoje, usuwając uszkodzenia. Ogień buzował w kowalskim ognisku, młoty dzwoniły na kowadłach. Tę scenę mrówczej krzątaniny nawiedził pod wieczór, przepłynąwszy zalew w swojej barce, don Clemente Pedroso, arcyod-ważny z miny, choć ziemisty na twarzy, jak nigdy. Zaprowadzony na grań, gdzie kapitan Blood z pomocą Ogle'a nadal dyrygował budową przedpiersia, jego ekscelencja, pieniąc się ze złości, zapytał jak bukanierzy sobie wyobrażają koniec tej całej zabawy.

- Jeżeli ktoś żywi co do tego jakieś wątpliwości, to niech się nie łudzi - rzekł kapitan Blood. - Koniec nastąpi z chwilą, kiedy admirał zagwarantuje mi nietykalność, o którą prosiłem.

Czarne oczka don Clemente'a wyrażały wrogość i wrogość była w zmarszczce u nasady jego haczykowatego nosa.

- Pan nie zna markiza Riconete.

- Jest jeszcze gorzej, bo markiz nie zna mnie. Ale myślę, że wkrótce obaj poznamy się bliżej.

- To pan się łudzi. Obietnica złożona przez don Ilaria w niczym nie wiąże admirała. On nigdy nie pójdzie z panem na ugodę. Blood roześmiał mu się w nos.

- Przebóg, w takim razie może tkwić tam, gdzie jest, dopóki nie ujrzy dna w baryłkach z wodą. Potem może umierać z pragnienia, albo odpłynąć na poszukiwanie wody. Prawdę mówiąc, chyba nie będziemy musieli czekać tak długo. Pewnie pan zauważył, że wiatr przybiera na sile od południa. Kiedy zacznie dmuchać na dobre, pański markiz może mieć kłopoty w sąsiedztwie brzegu.

Don Clemente ulżył sobie, ciskając kilka zawoalowanych bluźnierstw. Blood sprawiał wrażenie, jakby się dobrze bawił.

- Rozumiem pańską mękę. Pan już mnie widział, jak dyndam na szubienicy.

- Niewiele rzeczy w życiu sprawiłoby mi większą przyjemność.

- Niestety! Przykro mi, ale chyba będę musiał rozczarować waszą ekscelencję. Może zje pan ze mną kolację na okręcie?

- Nie jadam z piratami, mój panie.

- A jadaj pan sobie choćby i z diabłem - odparł Blood.

I don Clemente w gniewie poczłapał na swych krótkich, grubiutkich nóżkach z powrotem do barki. Wolverstone odprowadził go zasępionym okiem.

- Bogać tam, Piotrze, mądrzej byłoby zatrzymać tego hiszpańskiego pajaca. Przysięga krępuje go nie mocniej niż pajęczyna. Podstępna glista dołoży wszelkich starań, żeby nam zaszkodzić, nie bacząc na przysięgi.

- Zapominasz o don Ilario.

- Myślę, że don Clemente też może zapomnieć o nim.

- Będziemy mieć się na baczności - obiecał Blood z pewnością siebie. Tej nocy piraci spali jak zwykle na okręcie, pozostawiwszy jednak obsługę przy działach i wachtę w łodzi zakotwiczonej pośrodku Smoczej Gardzieli, na wypadek, gdyby admirał wielkiego oceanu próbował przejść ryzykowny przesmyk pod osłoną nocnych ciemności. Przez cały następny dzień, a była to niedziela, wszystko dalej tkwiło w martwym punkcie. Za to w poniedziałkowy ranek rozwścieczony admirał ponownie zasypał mierzeję gradem kuł i po tym przygotowaniu śmiało wszedł do cieśniny, zamierzając przebić się siłą.

Bateria Ogle'a nic nie ucierpiała, ponieważ Hiszpanie nie znali ani jej rozmiarów, ani dokładnej pozycji. Ani też Ogle nie zdradził się wcześniej niż dopiero wówczas, gdy miał wroga o pół mili. Wtedy dał salwę z czterech dział do prowadzącego galeonu. Dwa pociski chybiły, trzeci gruchnął w wysoki kasztel dziobowy, a czwarty trafił na linii wody i wywalił w kadłubie dziurę, przez którą zaczęło się wdzierać morze. Trzy pozostałe okręty hiszpańskie czym prędzej wykonały zwrot z wiatrem i uciekły prawym halsem na wschód. Przechylony na bok, uszkodzony galeon chwiejnie podążył za nimi, w ogromnym pośpiechu wyrzucając za burtę działa i wszelki ciężki sprzęt, jakiego mógł się pozbyć, aby podnieść dziurę w burcie ponad linię wody.

Tak się zakończyła ta próba sforsowania cieśniny, zaś Hiszpanie, zawróciwszy na wiatr i żeglując lewym halsem, około południa znaleźli się na swej poprzedniej pozycji w odległości półtorej mili. Znajdowali się tam nadal, kiedy z Santo Domingo wypłynęła szalupa wioząca list, w którym nowy gubernator don Ilario nakazywał markizowi Riconete przyjąć warunki kapitana Blooda. Szalupa musiała walczyć ze wzburzonym morzem, jako że wiatr ponownie przybrał na sile, a złowieszcze czarne chmury zaciągnęły południowy horyzont. Zapewne obawa przed zmianą pogody w połączeniu z listem don Ilaria skłoniły markiza do ustępstwa w sytuacji, gdy upór zdawał się obiecywać jedynie upokorzenie.

Tak więc znany już piratom hiszpański oficer znowu odwiedził wysepkę u wejścia do zalewu, przywożąc Bloodowi żądane przyrzeczenie admirała na piśmie, w wyniku czego galeony mogły się wieczorem schronić w porcie przed nadciągającą gwałtowną wichurą. Nie napastowane przepłynęły Smoczą Gardziel i rzuciły kotwicę pod miastem po drugiej stronie zatoki. Markiz Riconete był do żywego zraniony w swej dumie, toteż bardzo zajadły spór rozgorzał owego wieczoru w pałacu gubernatora. Niebezpieczna doktryna, wyłożona przez admirała i poparta przez don Clemente'a, że słowo dane pod groźbami nie wiąże honorowo, ścierała się do upadłego ze zdecydowanym, szlachetnym stanowiskiem don Ilaria, że w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin