Boccaccio. [Dekameron]..doc

(3060 KB) Pobierz
Giovanni Boccaccio

Giovanni Boccaccio

Dekameron.

Wydanie dziesiąte.

Przełożył Edward Boye Tekst poprawił, uzupełnił i przedmową opatrzył Mieczysław Brahmer Warszawa:

Państwowy Instytut Wydawniczy, 1986

 

 

 

Spis rzeczy

Przedmowa O przekładzie Wstęp Prolog Dzień pierwszy Opowieść pierwsza Spowiedź Ciappelletta Opowieść druga Podróż Abrahama z Paryża do Rzymu Opowieść trzecia Trzy pierścienie Opowieść czwarta Ciężki grzech Opowieść piąta Kury Opowieść szósta Sto za jedno Opowieść siódma Poskromienie skąpca Opowieść ósma Skąpiec Grimaldi Opowieść dziewiąta Pątniczka Opowieść dziesiąta Zakochany starzec Dzień drugi Opowieść pierwsza Martellino-kaleka Opowieść druga Modlitwa do Świętego Juliana Opowieść trzecia Dziwne małżeństwo Opowieść czwarta Landolfo Rufolo Opowieść piąta Andreuccio z Perugii Opowieść szósta Znalezione dzieci Opowieść siódma Alatiel, narzeczona króla Algarbii Opowieść ósma Przypadki grabiego Antwerpii Opowieść dziewiąta Nieszczęścia poczciwej białogłowy Opowieść dziesiąta Kalendarz starych mężów Dzień trzeci Opowieść pierwsza Wilk w owczarni Opowieść druga Król włosy strzyże Opowieść trzecia Spowiedź Opowieść czwarta Droga do raju Opowieść piąta Koń i żona Opowieść szósta W miłości jak na wojnie Opowieść siódma Pielgrzym Opowieść ósma Ferondo w czyśćcu Opowieść dziewiąta Giletta z Narbonny Opowieść dziesiąta Diabeł i piekło Dzień czwarty Opowieść pierwsza Ghismonda i Guiscardo Opowieść druga Miłostki Archanioła Gabriela Opowieść trzecia Zazdrość Opowieść czwarta Narzeczona króla Granady, czyli nieszczęśni miłośnicy Opowieść piąta Lisabetta z Mesyny Opowieść szósta Dwa sny Opowieść siódma Dowód niewinności Opowieść ósma Ofiary miłości Opowieść dziewiąta Okrutny mąż Opowieść dziesiąta Cudowne przytrafienie pewnego nieboszczyka Dzień piąty Opowieść pierwsza Podwójne porwanie Opowieść druga Strzały Martuccia Opowieść trzecia Na włos od śmierci Opowieść czwarta Słowik Opowieść piąta Dwaj rywale Opowieść szósta Szczęśliwe spotkanie Opowieść siódma Violanta Opowieść ósma Okrutne łowy Opowieść dziewiąta Sokół Opowieść dziesiąta Zgodny mąż Dzień szósty Opowieść pierwsza Zręczna odpowiedź Opowieść druga Piekarz Opowieść trzecia Fałszywa moneta Opowieść czwarta Jednonogi żuraw Opowieść piąta Szpetny wygląd Opowieść szósta Dowód szlachectwa Opowieść siódma Niewierna żona Opowieść ósma Dobra rada Opowieść dziewiąta Guido Cavalcanti Opowieść dziesiąta Brat Cipolla Dzień siódmy Opowieść pierwsza Pokutująca dusza Opowieść druga Kadź i żona Opowieść trzecia W nagłym przypadku Opowieść czwarta Kamień i kosa Opowieść piąta Mąż spowiednikiem Opowieść szósta Podwójne oszustwo Opowieść siódma Obity i ukontentowany Opowieść ósma Nitka pani Sismondy Opowieść dziewiąta Zaczarowana grusza Opowieść dziesiąta Gość z tamtego świata Dzień ósmy Opowieść pierwsza Przykry zawód Opowieść druga Przypadki proboszcza z Varlungo Opowieść trzecia Poczciwy Calandrino Opowieść czwarta Na gorącym uczynku Opowieść piąta Sędzia bez spodni Opowieść szósta Ukradziona świnia Opowieść siódma Zemsta uczonego Opowieść ósma Rogi za rogi Opowieść dziewiąta Przygoda mistrza Simona Opowieść dziesiąta Oszustka na hak przywiedziona Dzień dziewiąty Opowieść pierwsza Ciężkie próby Opowieść druga Belka i słomka Opowieść trzecia Calandrino przy nadziei Opowieść czwarta Przygoda Cecca Angiulieri Opowieść piąta Miłosna przygoda Calandrina Opowieść szósta Nocne pomyłki Opowieść siódma Sen Talana Opowieść ósma Wino za ryby Opowieść dziewiąta Rady Salomona Opowieść dziesiąta Gdyby nie ogon Dzień dziesiąty Opowieść pierwsza Wspaniały król Opowieść druga Ghino di Tacco Opowieść trzecia Mitrydan i Natan Opowieść czwarta Wspaniałomyślność miłośnika Opowieść piąta Cudowny ogród Opowieść szósta Rybaczki Opowieść siódma Król rycerz Opowieść ósma Dwaj przyjaciele Opowieść dziewiąta Przytrafienia Saladyna i Torella Opowieść dziesiąta Gryzelda

Posłowie

Giovanni Boccaccio Dekameron.

Wydanie dziesiąte. Przełożył Edward Boye Tekst poprawił, uzupełnił i przedmową opatrzył Mieczysław Brahmer Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1986

 

Przedmowa Rok 1348 był dla Florencji rokiem klęski i żałoby. Wyludniło się miasto rażone zarazą. Pomór, co prawda, nie należał w owych wiekach do zjawisk wyjątkowych. Ale ten właśnie, objąwszy ogromną połać Europy, miał silniej od innych zapisać się w ludzkiej pamięci, utrwalony opisem wielkiego artysty słowa, który przekazał potomnym wizję katastrofy, niezrównaną w sugestywnej autentyczności. Rzecz przy tym osobliwa: epizod tak ponury stał się ostateczną klamrą książki, która miała być źródłem wesołości dla wielu pokoleń i najszerszą podstawą sławy swojego autora. Sławy mocno dwuznacznej. Dano Boccacciowi miejsce zaszczytne i zasłużone pośród wielkich klasyków: mistrz noweli, niepospolity architekt prozy - tymi i innymi napisami okryła wstęgi jego wieńców historia literatury. Ale spoza tego pomnika wyłaniał się zawsze mniej dostojny i kpiąco spozierający sobowtór - wytrawny narrator przygód erotycznych, wokoło którego skupiała się znacznie liczniejsza gromada pełnych uznania wielbicieli. Między Panteonem a zaułkiem wieczornych schadzek gubił się po trosze prawdziwy autor Dekameronu. Rozpowszechnione i uporczywe kierowanie uwagi na zmysłową barwę opowieści Boccaccia przesłaniało pobieżnym czytelnikom inne, równie istotne rysy tego pisarza. Ale nagości, prężącej się swobodnie w niemal że renesansowym już słońcu, nie plamią pożądliwe spojrzenia starców czatujących na Zuzannę (ileż to razy postać jej powracać będzie w poezji i malarstwie Odrodzenia!). Przy tym reklamowa opaska książki "gorszącej" musiała z biegiem lat mocno wyblaknąć. Rekordy erotyczne, o których mówią mnogie - przyznajmy - ustępy Dekameronu, a mówią najczęściej z tym śmiechem uznania, jaki towarzyszy wszelkim objawom ludzkiej sprawności, rekordy te łowcom dreszczyków i sensacji mogą się dziś wydać naiwne i pozbawione wyrafinowania: są jak wiejski razowiec, któremu znawca prawdziwy rad będzie, ale który nie połechce podniebienia chciwego wymyślnych doznań. Czy może więc i pod innymi względami ta stara książka zwietrzała, jak podniecające ongiś wonności z gotowalni prababki? Cóż każe pamiętać o niej, przedrukowywać ją nie tylko we Włoszech, zajmować się nią w ponawianych raz po raz studiach krytycznych? Jak zwykle, gdy idzie o książkę dawną, nastręczają się dwa punkty widzenia: jej znaczenie historyczne i wartość obecna. Obie zresztą sprawy splatają się z sobą. Czym był Dekameron, w chwili gdy się ukazywał, i czym zdołał pozostać do dziś? Dwie strony tego samego medalu, określające jego cenę. *** Jednym z rzucających się w oczy rysów literatury włoskiej są jej skromne osiągnięcia w dziedzinie powieści. Zapewne i ona powołać się może na klasyczne utwory Manzoniego, a zwłaszcza Vergi, w mniejszym zaś już stopniu Fogazzara, na uznanie światowe towarzyszące Gracji Deledda, na godne uwagi - i zauważone również przez obcych - książki niektórych pisarzy międzywojennych, jak Bontempelli lub Alvaro czy wreszcie ostatnimi czasy na paru młodszych, zwłaszcza bliskich neorealizmowi filmu włoskiego. Ale czy to idzie o poziom artystyczny, czy o rolę w dziejach literackiego rodzaju, czy o poczytność poza granicami własnego kraju, powieść włoska, oceniana w skali międzynarodowej, została daleko w tyle nie tylko poza powieścią francuską, angielską lub rosyjską, ale także skandynawską i amerykańską. Uznawali to upośledzenie wybitni krytycy włoscy - jak Luigi Russo. Starano się je też usprawiedliwić. Wskazywano tedy, że Włochy, w przeciwieństwie do ludów młodszych kulturą, u źródeł swych znajdowały nie mroki barbarzyństwa, sprzyjające narodzinom mitu, nie epicki matecznik legendy, ale gaj klasycznych faunów i nimf. A przy tym dziedziczne przywiązanie do tradycyj artystycznych antyku nie sprzyjało uprzywilejowaniu formy obcej poetyce klasycznej. Charakterystyczną pod tym względem jest choćby wzgardliwa niechęć, jaką jeszcze u schyłku XIX wieku zwykł był okazywać powieści Carducci, czołowy poeta pierwszej generacji Włoch zjednoczonych. Prawda, renesansowa epika włoska oktawami swymi podbiła niegdyś świat - ale ten nurt poetycki, igrający baśniową fantastyką i tak często uległy kaprysowi bawiącego się swym wątkiem autora, pozostał daleki od wymogów, jakie zwykliśmy stawiać powieściowemu realizmowi. Rzecz jednak szczególna: pozbawiona narratorów o szerokim oddechu, literatura włoska wykazać się może długą linią nieprzeciętnych nowelistów. Sięga ta tradycja samych pierwocin piśmiennictwa - anonimowej setki krótkich, jak szkielet nagich powiastek z końca XIII wieku, które zresztą miały być tylko punktem oparcia dla rozwijającego fabułę narratora. Obok głośnych pisarzy Renesansu nie braknie na tych obszarach bujnej we Włoszech literatury gwarowej (dość przypomnieć siedemnastowieczny zbiór neapolitańskich baśni Basilego). A jeśli sukcesy sceniczne Pirandella przesłoniły w pewnym okresie jego twórczość nowelistyczną, która często bywała zalążkiem późniejszych dramatów, to niebawem po zgonie teatralnego sofisty autor nowel upomniał się o równe i należne mu prawa. Chwilami włoskiej wenie narracyjnej nie dowierzano tak dalece, że i kunszt Boccaccia chciano tłumaczyć cudzoziemskim rodowodem. Usiłowano wywieźć go z kraju, który pierwszy w wiekach średnich zasłynął na Zachodzie sztuką opowiadania - z Francji. Jedni myśleli przy tym tylko o literackich wzorach i podnietach, inni gotowi nawet byli powołać się na przymieszkę obcej krwi w żyłach włoskiego pisarza. Niepewne było zawsze, gdzie i w jakich okolicznościach spojrzał on po raz pierwszy na świat. Najczęściej jednak powtarzano, że - chociaż potomek florenckiego kupca - urodził się w Paryżu (1313) i nabytkiem był importowanym. Po matce, francuskiej szlachciance, wziął ponoć imię, a podejrzewano, że odziedziczył po niej również obrotność języka, jeśli zaufać poręce Villona: Il n'est bon bec que de Paris - nie masz gębusie, jak paryska. Niewiele, niestety, przysłużyła się ta gębusia biednej Joannie, która umrzeć miała rychło, w opuszczeniu. Przedsiębiorczy jej adorator ożenił się tymczasem wśród swoich, nie pozbawiony wszelako sentymentów ojcowskich sprowadził osieroconego malca do Florencji. Cały ten pierwszy rozdział biografii Boccaccia wydawał się godnym zaufania. Częste były przecież podróże kupców florenckich do Francji, gdzie w określonych porach roku obroty handlowe, a zwłaszcza zakupy dla rodzimego przemysłu tkackiego zatrzymywały ich na słynnych targach w Szampanii, a niekiedy w samej stolicy. Boccaccio opowie w przyszłości (II, 9) o kilku takich możnych obieżyświatach - grandissimi mercanti - którym w Paryżu wypaść musiał postój dłuższy, jeśli kompan ich miał trzy miesiące czasu, by dla wygrania zakładu odbyć wyprawę do Włoch i z powrotem. Mimo to historię o porzuconej Joannie uznano - nieledwie wczoraj - za wymysł potomnych, nie znajdujący potwierdzenia w najdawniejszych źródłach (G. Billanovich, Restauri Boccacceschi, Rzym 1945). Miejsca urodzenia pisarza szukać więc raczej wypadnie w Toskanii, może po prostu w gnieździe jego przodków, w mieścinie Certaldo, słynnej z urodzaju cebuli, gdzie wysłuchujemy kazania brata Cipolli (VI, 10). Pewniejsze jest, że mimo wszelkich wysiłków trzeźwo patrzącego rodzica chłopiec nie mógł wzbudzić w sobie pociągu do łokcia i rejestru dłużników. Z woli ojca, który pozostawał w służbie wielkiego domu bankowego Bardich, jako piętnastoletni wyrostek wysłany został do Neapolu, gdzie florenccy finansiści ważne utrzymywali placówki. Ale zarówno sprawy pieniądza, jak rozpoczęte pod naciskiem studia prawnicze wydały mu się żałosną stratą czasu. Lata neapolitańskie nie poszły jednak na marne. Idąc za obudzonymi w nim upodobaniami humanisty, zaprzyjaźnia się Boccaccio z tamtejszymi miłośnikami starożytności, poczyna się uczyć po grecku, wchodzi do koła wielbicieli starszego o lat dziesięć, ale już głośnego Petrarki, który podróże po świecie przeplata okresami osiadłego żywota na południu Francji, w kraju swego dzieciństwa i swojej miłości. Równocześnie niedoszły bankier poznaje z bliska odurzające, zmysłowe życie andegaweńskiego dworu, który blask swój w niemałym stopniu zawdzięczał florenckiemu złotu. Ojciec Boccaccia za ważkie usługi otrzymał od króla Roberta tytuł radcy i szambelana, nazywany był uroczyście: familiaris et fidelis noster. Syn tedy znalazł utorowaną drogę w arystokratyczny świat tradycyj feudalnych, tak różny od atmosfery mieszczańskiej i handlowej Florencji. Ten świat stał się uprzywilejowanym kręgiem jego wyobraźni, lubującej się w bogatej dekoratywności wygodnego, dostatniego żywota, jaka cechuje również troskliwie inscenizowane wczasy przyjacielskiego grona w Dekameronie. Zabawy dworskie nie mogły się obyć bez miłosnego wątku. Tym bardziej gdy szło o młodego poetę i gdy śmiałek dostrzegał przed sobą szczebel społecznego awansu przez sypialnię, nęcący niejednego z przedsiębiorczych bohaterów jego późniejszych nowel. Rychło też głośne się stały neapolitańskie amory obrotnego, nie tylko w piórze, Florentczyka. Jak nakazywała ustalona już tradycja poetycka, poczęła się ta miłość od spotkania w kościele. W Wielką Sobotę roku 1336 u Św. Wawrzyńca młodzieniec doznał olśnienia. Lecz jego źródło, Maria d'Aquino, nieślubna córka króla Roberta, wolała zostać bliższą ziemi niż Beatrycze Dantego i Laura Petrarki. Nie tylko więc - jak one - w wizjach sennych okazywała powściągliwie łaskawość rozmiłowanemu, ale nie skąpiła mu również nagrody na jawie i zanim Boccaccio ustąpić musiał miejsca innemu z kolejno wyróżnionych, przeżył z nią niezapomniane trzy lata uniesień i goryczy. Maria umiała w nim pobudzić także ambicje pisarza i jako Fiammetta (Płomyk) zajęła w jego twórczości tron naczelnej muzy. Tak mówiono o tym do niedawna - i tego chlubnego miejsca nie sposób będzie Marię pozbawić, przynajmniej w zasięgu fikcji literackiej, chociaż krytyk-rewizjonista zachwiał mocno również wiarygodnością słynnego od wieków romansu. Dowodzi on, znajdując poważnych zwolenników, że Maria nie znana jest źródłom, które przechowały wiadomości o innych, choćby ubocznych postaciach andegaweńskiego rodu. W oczach najnowszych badaczy historia miłosna Boccaccia jest tylko powieścią, stylizowaną według obowiązujących wzorów przez literata dbałego o dobre imię także wśród pamiętnych kochanków. Czy też jeszcze jedną z legend miłosnych, mających być biograficznym, domyślnym komentarzem twórczości, jakie znane są już z życiorysów trubadurów prowansalskich. Niedole nie chodzą luzem. Uczeń trubadurów, który w "Łowach Diany" złożył hołd poetycki wszystkim pięknościom Neapolu, obnosił właśnie pod Wezuwiuszem swe skargi, gdy na jego rodzinne miasto spadła druzgocąca klęska. Niewypłacalność króla angielskiego spowodowała ruinę dwu potężnych kompanij - Bardich i Peruzzich, które zbyt pochopnie okazały gotowość finansowania wyprawy brytyjskiej na kontynent - prologu wojny stuletniej. A szło o sumy nie byle jakie, sięgające niemal półtora miliona florenów, co wedle słusznej oceny współczesnego kronikarza Villaniego przedstawiało wartość całego królestwa (Klemens VI w tych latach za 80 tysięcy nabył Awinion od Joanny Neapolitańskiej). A że ogromna większość tych sum pochodziła z depozytów licznej rzeszy ufnych klientów, więc bankructwo dotknęło nie tylko potentatów kapitału, ale i pomniejszych reprezentantów przemysłu i handlu lub prostych nawet ciułaczy. Katastrofa poderwała podstawy dobrobytu starego Boccaccia, który zubożawszy i owdowiawszy wezwał syna do Florencji (1340). Coraz szerzej znany i ceniony, młody pisarz nie znajduje jednak odpowiedniego pola działania, więc w latach następnych wędruje tu i tam po półwyspie, szukając oparcia. Miasto nad Arnem nie zdołało jeszcze dźwignąć się po wstrząsie, jakim było dla niego załamanie się filarów jego finansowej potęgi, gdy mór pozbawił go wielu z tych, co mieli straty odrobić. Niemniej jednak pogrzebawszy ojca, osiedla się tutaj Boccaccio na stałe. We Florencji też podejmuje Petrarkę jadącego do Rzymu: nareszcie może uścisnąć dłoń człowieka z dawna podziwianego i przyjaźń zawrzeć dozgonną, która w najtrudniejszych chwilach będzie mu niezawodną ostoją. Wzruszający jest list, w którym - nieco później - słowami pełnymi oddania opisuje chwile spędzone razem w padewskim domu Petrarki, kiedy to imieniem Signorii ofiarowywał wielkiemu humaniście katedrę w Studium Florenckim: "Tuszę, że przypominasz sobie, najlepszy mój mistrzu, jak... spędziłem z tobą kilka dni, które upłynęły nam, niemal bez wyjątku, w ten sam sposób. Ty oddawałeś się lekturze tekstów świętych, a ja, spragniony posiadania twych utworów, pisząc bez przerwy, zajęty byłem ich kopiowaniem. Gdy następnie dzień miał się ku zachodowi, ukończywszy razem nasze prace, szliśmy do twego ogródka, już od wiosny zdobnego w krzewy i kwiaty... i przechadzając się, to znów siadając wśród gawędy, resztę dnia, aż do nocy, obracaliśmy na spokojne i godne pochwały wytchnienie..." Przezwyciężająca kryzys Florencja ofiarowuje zaszczyty i powierza misje dyplomatyczne pisarzowi i humaniście, który uznał ją za swą ojczyznę, ale nie umie uwolnić go od trosk powszednich, z biegiem lat coraz bardziej dokuczliwych i zmuszających nieraz do oglądania się za materialną pomocą. Pozbawiony bojowego zacięcia, trzyma się Boccaccio z dala od gry politycznej stronnictw, tak gwałtownej we Włoszech ówczesnych, jest jednak pełen oddania dla spraw republiki. Szczerym uczuciem związany z ludźmi sobie bliskimi, a wśród nich z własną, nielegalną rodziną, skromny i pozbawiony zawiści, jak na mistrza spogląda na przyjaciela Petrarkę, który umierając, jako dowód serdecznej troski, zapisze mu swą suknię futrem podbitą, by chroniła towarzysza przed chłodem nocy spędzanych nad książką. Z uwielbieniem wczytuje się w Dantego i jego poemat w ostatnich latach życia objaśnia publicznie, z utworzonej specjalnie katedry. Lecz zmarszczka dantejska nie przystałaby jego czołu i nie pogodziłaby się z zasobnym podbródkiem, jaki oglądamy na dawnych wizerunkach. Pogodny mimo doznawanych braków, rozsmakowany w zmysłom dostępnych urokach żywota, przywiązany do ziemskiej urody istnienia, chciał się nią nacieszyć w spokoju. Miłośnik dobrego dowcipu i trafiającego w sedno powiedzenia, pełen kpiącej trochę pobłażliwości dla wielorakich błędów ludzkich, zespolił w sobie epikureizm Południa z ciętością jeśli nie Paryża, to Florencji. Ale i ten wyznawca zacisznego szczęścia, Jaś beztroskiego ducha - Johannes tranquillitatum, jak go nazywano - nie uchronił się od chwili załamania i zwątpienia w dzieło własne. Dochodził właśnie pięćdziesiątki (1362), gdy odwiedził go mnich tajemniczy wzywając do opamiętania się póki czas, do wyrzeczenia się płochej literatury, a jako ostrzeżenie opowiedział wizję, którą przed zgonem miał zmarły niedawno w aureoli świętości kartuz sieneński. Przeszłość, rozmiłowana w grozie i włosiennicy, nie chciała odejść zwyciężona. To patetyczne wystąpienie nie odegrałoby zapewne roli decydującej, gdyby posępne memento nie padło na grunt podatny, nie przyszło w chwili przygnębienia starzejącego się pisarza. Tak silny niepokój moralny owładnął wówczas Boccacciem, że gotów był rzucić w ogień swoje książki. Ale w porę ukochany Petrarka powstrzymuje go, skłania, by pozostał w kręgu dotychczasowych zainteresowań i prac. Odtąd jednak skruszony lekkoduch oddaje się już tylko erudycji, pisze po łacinie duże i uczone księgi o charakterze encyklopedycznym, obiecując sobie, że w imię tej pokuty wybaczone mu będą literackie grzechy młodości i wieku dojrzałego. Ale nie dane mu było stać się humanistą na miarę ukochanego Petrarki lub Erazma z Rotterdamu. I wśród żmudnych trudów szarej erudycji mijają mu lata ostatnie. Umiera w półtora roku po swym mistrzu i przyjacielu (1395), jako ostatni z trzech wielkich twórców narodowej literatury włoskiej, kształtującej się właśnie na przełomie dwóch epok. *** Ściśle odmierzona połowa wieku XIV to lata powstawania Dekameronu. Ogłasza Boccaccio najpierw pierwsze trzy "dni" (stąd przedmowa poprzedzająca dzień czwarty), aż wreszcie w roku 1353, a może nieco wcześniej, pojawia się zbiór cały, którego zawartość jednak narastała z pewnością od dawna. W spuściźnie autora, podobnie jak w ramach umownych stulecia, zajmuje on stanowisko centralne. Jest szczytem i syntezą działalności literackiej Boccaccia, nim pisarz i artysta zagrzebie się w erudycji. Jest zarazem soczewką, która skupia w sobie i przekazuje następcom cały dotychczasowy dorobek nowelistyki, tak jak Canzoniere Petrarki zawarł w sobie osiągnięcia poezji lirycznej w jej paruwiekowym rozwoju, od trubadurów prowansalskich poczynając, by stać się na długo szkołą nadchodzących pokoleń. Z wcześniejszych dzieł Boccaccia - niejednokrotnie obszernych - większość pomnożyła jedynie archiwa przeszłości. Dwu tylko nie zżarł pył biblioteczny. Jedno to Fiammetta: wyznania kobiety zdradzonej (uważane zbyt pochopnie za odwrócenie domniemanej sytuacji autora w Neapolu), zarys powieści psychologicznej, nie wolnej chwilami od retoryki, uczoności i wynikłych stąd dłużyzn, ale głos oddający nareszcie kobiecie, a nie jej uduchowionemu cieniowi, który snuł się tak długo w miłosnych zwierzeniach kilku poetyckich pokoleń. Drugim jest poemat oktawą o nimfach z Fiesole (Ninfale Fiesolano), pełen wdzięku mit dwu florenckich strumieni, zabarwiony oczywista klasycznie w duchu Owidiusza, ale nie spętany erudycją, świeży i delikatny - nieczęsty w wierszu sukces Boccaccia, który nie był wielkim poetą, jak nie był wielkim uczonym. Jeszcze mniej ostało się - poza fragmentarycznym komentarzem dantejskim - z późniejszych jego pism. Najwięcej czytelników zachował Corbaccio (Bicz), gwałtowna, pełna sarkazmu satyra na przewrotność niewieścią, zdaniem biografów, zemsta podstarzałego zalotnika, rozdrażnionego niepowodzeniem z urodziwą wdową florencką. Należy Boccaccio do pisarzy, w których twórczości wielkie dzieło lat dojrzałych wzbija się wysoko ponad wcześniejsze i późniejsze ich książki. Do dzieła tego gromadził materiał długo, materiał różnorodny. Zbierał go nie tylko z kart rękopisów, zawsze chętną dłonią wertowanych, ale przede wszystkim uważnym uchem chwytał opowieści, czy to krążące wśród kupców bywałych na szerokim świecie, czy też powtarzane na zamkowych pokojach. Zachowały też jego nowele w przeważnej części charakter rzeczy mówionych i wyraźną akustykę towarzyskiego zebrania. W ten sposób oba środowiska, przez które przeszedł, mieszczańskie i dworskie, przyczyniły się - może po równi - do powstania jego książki. Nie pozostało w tyle i środowisko trzecie: grono ludzi, w którym początkujący wielbiciel antyku wykształcił swe retoryczne skłonności i przywykł do dźwięcznej kadencji bujnie rozgałęzionych zdań. Ta szkoła humanizmu ma na sumieniu i tytuł pedantyczny: za jej to podnietą dla wyrażenia podziału na dni dziesięć gorliwy hellenista uciekł się do stosowanej wówczas (chociaż nie zawsze na trafnym wyczuciu znaczeń opartej) igraszki - do zespalania słów greckich, które nietrudno też odnaleźć w imionach takich, jak Panfilo (całkowicie oddany miłości) lub Filostrato (miłością złamany). Wiele pisano, dawniejszymi zwłaszcza czasy, o źródłach Dekameronu. Istotnie, autor jego, jak tylu wielkich pisarzy, do oryginalności tematu wagi nie przykładał, więc powinowactwa można było wykryć mnogie, chociaż o wiele trudniej przychodzi wskazać źródło uchwytne, indywidualne. W znacznej części idzie bowiem o wątki obiegowe - podobne w tym do baśni lub przysłów - które spotyka się w różnych krajach i w różnych epokach. Boccaccio jednak posiadał ogromną, dla urodzonego narratora szczególnie znamienną, umiejętność lokalizacji spraw, o których opowiadał. Postaciom swym nadawał rzeczywiste, niekiedy dobrze znane nazwiska, umieszczał je najchętniej w bliskim sobie i ściśle określonym kącie świata. Toteż i historie, najoczywiściej przejęte skądinąd, zdają się u niego nierozerwalnie zespalać z tłem włoskim. Wyraźna troska (nawet w sytuacjach karkołomnych) o możliwie wysoką dozę naturalności i bodaj pozory prawdopodobieństwa idzie w parze z wiernym, choć nie drobiazgowym przedstawieniem ubiorów i wnętrz, miejsc i obyczajów. Pomnaża to wartość Dekameronu dla dziejów kultury, a realizm Boccaccia ma taką moc sugestii, tak ufano w pewnym okresie jego powieściowym aluzjom do historycznych wypadków i osób, że przyznawano im zbyt skwapliwie wagę dokumentu. Ale brak kronikarskiej ścisłości w obliczu faktów podrzędnych nie narusza prawdziwości obrazu ogólnego, bo uchwycono w nim to właśnie, co istotne i typowe w dość wyraźnie zakreślonych granicach czasu. Jest to - w stosunku do chwili powstania Bokacjuszowego zbioru - przeszłość bezpośrednia, często wczorajsza, a zawsze dostępna poprzez ustną tradycję paru pokoleń. Raz po raz słychać pogłosy historycznych wydarzeń XII, XIII lub XIV wieku - echa wypraw krzyżowych, wojen, w których scalają się stopniowo monarchie nowej Europy, walk wewnętrznych, rozsadzających gminy włoskie i ułatwiających obce interwencje na półwyspie, zmiennych kolei Włoch południowych pod rządami Normanów i Hohensztaufów, Andegaweńczyków i Aragończyków. W tym do złudzenia dokładnie wytyczonym i nazwanym po imieniu świecie głównymi ośrodkami są Florencja i Neapol, najwięcej miejsca zajmujące w życiu i sercu nowelisty. Tak więc w idealnej niemal równowadze widzimy oba skrzydła potęgi miast włoskich, zdobytej u progu ery nowożytnej - lądowe i morskie jej oblicze, często tak odmienne, chociaż będące wyrazem tego samego wielkiego prądu przeobrażeń dziejowych. Zarówno na morskich, jak lądowych szlakach uwijają się ruchliwi aktorzy Dekameronu, skromni może, ale rzutcy i wytrwali współtwórcy epickiej epoki mieszczaństwa włoskiego, które siecią swej organizacji handlowej i bankowej oplata rozległe połacie ówczesnego świata i chwyta w swe ręce dyplomatyczne nici nie tylko spraw własnego kraju. Na tej szerokiej scenie Rzym podupadły ledwo się znaczy, trwa w cieniu, w którym pogrążyły go lata awiniońskiej niewoli papiestwa. Nie zawsze życzliwe wzmianki przypadają innym prowincjom Włoch (partykularyzm wiecznie drażliwy!). Wzrok Boccaccia zwykł zresztą najchętniej wybiegać ku południowi, w stronę Sycylii i innych wysp Morza Śródziemnego, ku zatokom osłaniającym korsarzy i falom niosącym na Wschód, szlakiem weneckich czy genueńskich żeglarzy, w dal niespodzianek i przygód, w której głąb przed pół wiekiem wejrzeć pozwoliła rychło upowszechniona opowieść Marka Polo. Mniej zdaje się wabić go Zachód, chociaż obyty jest z Francją i nie zapomina o Hiszpanii, Flandrii czy Anglii. Nade wszystko jednak wierny jest Boccaccio Toskanii. Bo wszakże nie tylko opowieści te płyną z ust toskańskich, na toskańskiej ziemi, z podszeptu toskańskiego autora. Więcej: pierwsza i najwdzięczniejsza rola przypada w nich Toskańczykowi. Jest on, jakim go znamy i skądinąd: bystry, pełen werwy i złośliwy, ale wyposażony we wdzięk, lekkość i poczucie miary, zręczny szermierz dowcipu i wzór obrotności słowa. Cechą jego równie istotną - zmysł artystyczny, potrzeba ładu, symetrii i harmonijnego piękna. Toteż nie poprzestaje Boccaccio na zebraniu zewsząd stu nowel. Daje im oprawę słynnej opowieści ramowej. I ten również pomysł kompozycyjny znamy skądinąd, choćby z cyklu "Tysiąca i jednej nocy", a zwłaszcza z księgi Siedmiu mędrców, gdzie zastosowany został ze szczególnym powodzeniem. Boccaccio, włożywszy swe opowieści w usta dziesięciu osób, które uszły z miasta przed zarazą, osiąga wybitny efekt artystyczny, na przemian wprowadzając w grę dwie kontrastowo przeciwne sobie tendencje - jedność równoważąc rozmaitością. Symetryczny podział na dziesięć dni ułatwia łączenie nowel w grupy o pokrewnej tematyce, a zwłaszcza o wspólnej tonacji - jak miłość tragiczna (IV) lub sytuacje farsowe: figle płatane mężom przez żony (VII). By jednak ustrzec się w tym nadmiernego pedantyzmu i monotonii, dwa dni pozostawia Boccaccio tematom wolnym, a nadto i jeden z opowiadających, Dioneo, o języku najbardziej niepowściągliwym, zachowuje swobodę słowa. Każdy dzień przebiega podobnie i podobnie kończy się liryczną kanconą, ale zarówno w szczegółach programu, jak i w charakterze pieśni zachodzą odchylenia indywidualne, idące równolegle ze zmianą na zabawowym tronie. Jednakowoż chybionymi okazały się parokrotnie podejmowane próby, by w poszczególnych postaciach florenckiej dziesiątki doszukać się dostatecznie wyrazistych rysów odrębnych osobowości. Bo też taka wyrazistość portretowa byłaby sprzeczna z założeniem opowieści, która ma stanowić tylko ramy i nie powinna odrywać wzroku od ujętego w nie obrazu. Trafnie natomiast architektonikę Dekameronu przyrównano do romańskiego krużganka: równych wymiarów są jego łuki i kolumny, ale gdy przyjrzeć się bliżej, każdy kapitel okazuje się odmienny i różnym jest ornament poszczególnych, smukłych kolumn. Z naciskiem powtarzał Boccaccio, że pisze dla pań, że chce dać rozrywkę "delikatnym stworzeniom" niewieścim, których los budził szczególne jego współczucie. Do nich się zwraca, one przeważają wśród narratorów, one głównie głos zabierają po każdej opowieści, one - mimo swej młodości - w lot chwytają najbardziej nawet lekkie lub rubaszne aluzje (czemu niektórzy krytycy dziwili się dobrodusznie). I może nigdzie bardziej dotykalnie nie odczuwamy nawarstwienia czasu dzielącego nas od lat Dekameronu, jak tu właśnie, w miłej kompanii florenckich młódek. Wprawdzie, oddychając atmosferą epoki, która zmierza do pełnego człowieczeństwa, nie kryją się już one w głębi kuchni lub alkowy, a w ruchach ich widać wdzięk, jaki daje swoboda, wprawdzie patrzą śmiało w oczy swoim towarzyszom i bez pruderii wysłuchują swywolnych opowieści, nie dopuszczając do wykroczenia poza linię graniczną dobrych obyczajów - ale gdy mężczyzna, wmieszany w życie czynne, łatwo znaleźć może przeciwwagę dla swych niepowodzeń i zawodów osobistych, one, biedactwa, jeśli tylko miłość nie wypełni ich dni i nocy, skazane są nieuchronnie na melancholię i żałośniejszą od niej nudę, przed którymi uchronić je pragnie pisarz życzliwy, choć niegdyś za sprawą jednej z nich poszkodowany. Miłość jest dla kobiet Dekameronu sprawą jedyną. Nieuczone, bez ironii przyznać są gotowe, że zaledwie do kołowrotka się zdadzą. Kij nie przestał być ostatecznym argumentem i środkiem zapobiegawczym w ręku mężczyzny (IX, 9), nakazującym posłuch i szacunek. Toteż bardziej własnej przebiegłości ufają, niebożęta, niż poetyckim uniesieniom rycerskiej miłości. Nie dziwmy się, gdy właśnie słaba kobieta znajduje wyjście z najbardziej ryzykownych sytuacji. Nie jest to tylko komplement pisarza, co przeszedł szkołę dworskiej układności, ale wykładnik prawa, któremu podlega cały Bokacjuszowy świat. Wygrywa tu spryt, nad siłą fizyczną, nad przemocą, nad przywilejem społecznego ustroju tryumf odnosi bardziej lotna inteligencja, zgodnie z zasadą przyjętą w mieszczańskiej literaturze wieków średnich: w powieści o chytrym lisie lub w wierszowanej nowelistyce pikardzkich fabliaux. Głupota ponosi klęskę nieuchronną, ubodzy duchem są wyśmiani bezwzględnie, ukazani w dosadnej, wyolbrzymionej karykaturze - jak powracający parokrotnie Calandrino - zapowiadać się zdają tradycyjne typy późniejszej komedii dell'arte. Nawet na krętaczy, filutów i oszustów - jak Ciappelletto lub brat Cipolla - pomimo że pomysły kaznodziei są godne jego prostackiego audytorium, patrzy Boccaccio z wyraźną sympatią, jakby przyklaskując ich werwie, pewności siebie, wyzywającemu cynizmowi. Aktorzy tych stu odsłon dzielą się na dwa wielkie rody czy obozy: frantów i dudków, kpiarzy i okpionych, nabierających i nabranych. Ale trzeźwy realizm życiowy nakazuje też nie starać się odrobić tego, co najwyraźniej stracone, zamknąć w sobie własne upokorzenie, gdy odwet mógłby je tylko rozgłosić. Nic dziwnego, że idealistyczna krytyka spod znaku Crocego, w poszukiwaniu wszechobejmującej formuły, która by najpełniej wyraziła istotę Bokacjuszowego dzieła, nadała pisarzowi miano: poeta dell'intelligenza. Lecz w imię podporządkowania wszystkiego jednej cesze naczelnej, żywą różnorodność utworu tak bujnego jak Dekameron, sprowadza się tą drogą do oschłej etykiety. A właśnie w opowieściach uchodźców z Florencji obok podziwu dla osiągnięć wyostrzonego intelektu, równie mocno i pełno brzmi struna druga: jawne i łakome sycenie się zmysłową urodą istnienia. Sprawność rozumu to w oczach Boccaccia najpewniejsza broń i ostoja wobec zmiennych zrządzeń i zasadzek losu. Około jedna piąta nowel Dekameronu rozwija nić awanturniczych przygód, znajdując w nich źródło wzruszenia i śmiechu. Pokazuje, jak chwytać w lot okazję, by powetować nagłą stratę, za przykładem rozbitka Landolfa Rufolo (IV, 4), to znów sięga do niewyczerpanej żyły komizmu: przygód naiwnego prowincjała w wielkim mieście, prowincjała jednak, który zdaje się mieć dane, by skorzystać z otrzymanej nauczki. Grę niespodzianek życia oczyszcza Boccaccio z nalotów cudowności. Jego trzeźwa wyobraźnia równoważy awanturniczość wydarzeń realistyczną precyzją szczegółów. Jeśli niekiedy, mimo wszystko, zachowa tradycyjny, a w średniowieczu tak silny pierwiastek czarów, to idzie mu tylko o sprężynę przydatną w konstrukcji noweli i stara się ją jak najsłabiej nacisnąć. Baśniowe motywy wprowadza jedynie wyjątkowo. I nawet niezwykła wizja w gaju Rawenny, niosąca motyw jakby balladowy, traci dantejską grozę piekielnej kary, wydaje się przede wszystkim na pół żartobliwą i złośliwą pogróżką wobec opornej bogdanki, niczym Mickiewiczowskie To lubię. Przykazaniem naczelnym mądrości życiowej jest dla Boccaccia zgodność z naturą, pogodne przyjęcie jej praw, zaufanie skłonnościom wrodzonym, podległym światłemu rozumowi. Najpotężniejszą zaś z sił, które władają człowiekiem, jest miłość - powtarza wielokrotnie. Wrogi perwersyjnym nałogom, bez wyrafinowanych niedomówień, głód płci odzywa się głośno i nie szuka osłonek. "Wolałabym obdarta i bosa chodzić, a mieć za to prawdziwego mężczyznę przy sobie" - wykrzykuje jedna z kobiet Dekameronu, z pewnością nie tylko we własnym imieniu. Przeto dobrej sposobności nie godzi się z rąk wypuszczać: "Lepiej pokutować za to, czego się użyło, aniżeli żałować tego, czego się nie zaznało" - słyszymy innym razem. Wyrozumiały wobec ludzkiej słabości pod obstrzałami Amora, wierzy Boccaccio, że "usta całowane nie tracą uroku, ale odnawiają się jak księżyc". Lecz rozgrzeszając zmysły, nie przebaczy nigdy, jeśli między kochanków wciśnie się wyrachowanie i pospolita żądza zysku. Stąd potępienie najbardziej bezwzględne, z jakim spotyka się u niego miłość przedajna. Nikt bodaj przed nim w literaturze ery nowej nie wyraził tak wymownie podziwu dla olśniewającego piękna ciała kobiecego: wystarczy z mściwym uczeńcem spojrzeć na jego ofiarę jaśniejącą w noc letnią w drodze do wieży (VIII, 7). Ale zgoła odmiennymi środkami, niż dawni trubadurzy i tęskniący do anielic poeci dolce stil nuovo, umiał zarazem pokazać, jak pod wpływem kobiecej piękności budzi się nie tylko pragnienie, ale i wyższe życie duchowe w ociężałym dotąd gburze i tępaku (V,1). Tym też głównie tłumaczy się nienawiść tego apostoła "natury" do zakonników i mniszek zamkniętych w klasztorach, gdzie usiłują - na próżno! - przeciwstawiać się tak drogiej mu zasadzie: "Nic wbrew przyrodzeniu!" A odraza ta przemówiła tym silniej, że znajdowała uzasadnienie w obyczajach ówczesnych, w owych przejawach zwyrodnienia życia zakonnego, które stać się miały jednym z bodźców Reformacji. Ale wprowadzając na scenę lubieżnych mnichów i swywolne kobieciątka w habicie, nie wyróżnia się Boccaccio ani nowością tematyki, ani ostrością pióra. Te same motywy przewijają się już wcześniej przez farsę i nowelę, a czymże była, w porównaniu z nimi, zdumiewająca, gniewna śmiałość Dantego! Nie był Boccaccio satyrykiem z temperamentu, nie zwykł oburzać się i zajmować postawy atakującego szermierza. Bawił się - na ogół bez żółci - widowiskiem, które oglądał, i dość mu było, że czynił je tak często przedmiotem powszechnego śmiechu. Sprawy religii i Kościoła sprowadzone jednak zostały w ten sposób na poziom rzeczy ludzkich, jak wszelkie tedy rzeczy ludzkie, podległych krytyce, mogących być podnietą do żartu, a nawet wyzbytej szacunku drwiny. Już pierwsze trzy nowele dnia pierwszego są - pod tym względem - znamiennym w rzecz wprowadzeniem. Błędem i poważnym spaczeniem perspektywy historycznej było niewątpliwie, gdy dopatrywano się w Boccacciu wolterianina, stawiając go opodal walczących umysłów Oświecenia. Ale bodajże większym jeszcze nieporozumieniem są próby doszukiwania się śladu głębszych uczuć religijnych w autorze Dekameronu (nie interesuje nas w tej chwili człowiek w różnych fazach swego życia, a zwłaszcza w swym okresie schyłkowym). Osobną książkę poświęcono opowieści o trzech pierścieniach, której wątek przewija się parokrotnie w literaturze średniowiecznej, a później odnajdzie się u Lessinga, najwcześniej zaś występuje w wersji pochodzenia prawdopodobnie żydowskiego (Mario Penna, La parabola dei tre anelli e la tolleranza nel medio evo, Turyn 1953). Porównując szczegółowo różne ujęcia tego tematu, autor rozprawy przeciwstawia się krytykom z doby pozytywizmu, którzy mówili o sceptycznej postawie Boccaccia, i usiłuje przekonać czytelnika, że skoro - w wersji znakomitego nowelisty - jeden z pierścieni ma kamień prawdziwy, to wniosek stąd prosty, że za prawdziwą uważa Boccaccio jedną z trzech współzawodniczących z sobą religii, pod postacią pierścieni symbolicznie przedstawionych. W istocie rzeczy, wbrew tym wywodom, punkt ciężkości najoczywiściej leży gdzie indziej: w tym, że - w świetle przypowieści - nie wiadomo, która z trzech religii jest prawdziwą i że może nią być wiara Chrystusowa. Już sama możliwość takiego postawienia sprawy świadczy o daleko posuniętej niezależności myśli, wolnej od nacisku wyznaniowego i świeckiej w swoim rdzeniu, choćby autor, podobnie jak niejeden z umysłów jego doby, nie zrywał z odziedziczonymi wierzeniami. Znamienne jest również w noweli poprzedniej stanowisko Abrahama, który zamierzając przyjąć chrześcijaństwo, nie oczekuje aktu łaski nadprzyrodzonej, ale postanowienie swe chce oprzeć na doświadczeniu naocznym i sprawdzalnym (trzeba zaś zaiste mieć nieskończenie wiele dobrej woli, by w jego wniosku pozytywnym nie dostrzec drwiącego uśmieszku autora, ale brać go z naiwną dosłownością!). Ten powiew, w istocie swej renesansowy, czujemy już na wstępie: groza zarazy nie budzi w kompanii florenckich przyjaciół lęku przed rychłym może wezwaniem na sąd w zaświatach, a chociaż wypełniają oni to, co poczytują za swój religijny obowiązek lub godny zachowania zwyczaj, i nie gdzie indziej, lecz w kościele rodzą się ich wspólne plany, przecież nieskłonni są do posypywania głów pokutnym popiołem, lecz w wesołości i pogodnej myśli widzą najlepszą rękojmię wymknięcia się zagładzie. I tragiczne bohaterki Dekameronu - żona Wilhelma z Roussillon (IV, 9) i córka króla Tankreda, Ghismonda (IV, 1) - gdy szukają ucieczki w śmierci, jedna zbędnych słów, a druga po wygłoszeniu - na próżno - retorycznej apologii, nie dają się powstrzymać myślą o tym, co może je czekać po zgonie. Tak broniąc praw ciała, nie potrącając o nadzieje nieśmiertelności, jedno z głównych i powszednich zarazem zadań człowieka widzi Boccaccio w zachowaniu sprawności fizycznej i umysłowej, a w obliczu gwałtownych starć z losem - w wierności samemu sobie. W mnogiej galerii postaci, jakie przewijają się przez epizody tej pierwszej "komedii ludzkiej", przewodzi typ energetyczny, który dał podwaliny nowej kulturze Renesansu, górą jest dowcip w szerokim, staropolskim tego słowa znaczeniu, rozstrzyga pomysłowość i zdolność do czynu jednostki, równocześnie śmiałej i przezornej. W przeszłość oddalił się już feudalizm średniowieczny, we Włoszech zresztą nie zakorzeniony nigdy tak silnie, jak za Alpami. Lecz przeszłość ta pozostawiła w spadku zarówno liczne rysy okrucieństwa, powtarzające się w Dekameronie, jak i zdobycze dworskiej ogłady, wytwornością manier pokrywające nieraz szorstką grubość skóry. Obcy nostalgii za przeszłością, Boccaccio jednak - nie odbiegając pod tym względem od wyższych warstw wzbogaconego mieszczaństwa włoskiego - przeniknięty jest kultem rycerskich form współżycia, obyczajów, które wydały pojęcia tak często powracające w strofach poetów ówczesnych, jak cortesia i gentilezza - dworność i szlachetność. Wiele nowel Dekameronu, wraz z jego scenerią ramową, można by przytaczać na dowód tego upodobania, ale największy sukces artystyczny towarzyszy mu w opowieści o sokole Fryderyka degli Alberighi. Oto jeden z najbardziej bezspornych tryumfów Bokacjuszowej sztuki, tryumf tym rzadszy, że osiągnięty dzięki dyskrecji i delikatności, dzięki prostocie, z którą ściszonym tonem elegijnym przemawia prawda głębokiego i opanowanego uczucia - przykład, jak rozległą skalą odcieni rozporządza pomawiany raczej o rubaszność pisarz włoski. Podupadły arystokrata florencki, który umie z godnością żyć na uboczu skromnymi resztkami dawnej świetności swojej i swego rodu, wierny wielbiciel ukochanej kobiety, dla którego miłość jest wszystkim, miłość osnuta melancholią i gotowa już wyrzec się nadziei, bez wahania poświęca ulubionego ptaka, ostatni znak zewnętrzny minionej chwały rycerskiej. Przejawia się w tym subtelny realizm Boccaccia, który umiał prawdziwą rycerskość ukazać nie w blaskach wojennej glorii czy fantastycznej przygody, wzorem poetów feudalnego świata, ale w świetle dnia powszedniego, bez wywyższających koturnów, z dystansu zwykłych doznań ludzkich. Równocześnie jednak świadom był Boccaccio, że prawdziwa delikatność form współżycia przestała być przywilejem szczupłej elity, lecz upowszechniła się w republikach włoskich, tej szkole obywatelskich cnót (i przywar partyjnictwa). Przykładem tego Cisti, piekarz wzbogacony, który zna miejsce przypadające mu w demokratycznym świecie i nadal wykonuje swój zawód, człowiek czasów nowych, kulturą towarzyską stojący na równi z ambasadorami, jako potwierdzenie prawdy ogólnej, że inteligencja i ogłada nie są przywilejem klasowym. I podobnie, jak pełną miarą uznania czy sympatii obdzielił Boccaccio oba kręgi społeczne, do których wprowadziło go życie, tak w stopniu nie mniejszym przeniknięty był tolerancją, właściwą człowiekowi, co otarł się o ludzi różnych wiar i kultur, zwykł z szacunkiem mówić o sułtanie Saladynie lub Żydzie Abrahamie i wysoko cenić ich umysłowość, a przygania skąpstwu Skaligera, tak sprzecznemu z gestem wielkopańskim. Ukazanie tych spraw miało dla Boccaccia walor obiektywnego stwierdzenia, jak stwierdzeniem podobnym były słowa Natana (X, 3): "Najznamienitsi królowie i cesarze nie inną zazwyczaj sztuką, tylko zabijaniem, i to nie jednego człowieka - jak ty zamierzyłeś - ale tysięcy ludzi, paleniem miast i obracaniem krajów w perzynę rozszerzali państwa swoje i chwałę zdobywali." W autorze Dekameronu nie ma bowiem materiału na rewolucjonistę czy nawet reformatora społecznego. Widząc nierówność stanów (ograniczoną przeważnie do stosunku dwojga kochanków z różnych warstw, na co był szczególnie wrażliwy), nie zdradza odruchu buntu, nie rzuca słowem zapalnym. "Niech inni za łeb chodzą" - jak powiadał poeta z Czarnolasu. Dzieło jego - o powierzchni nie zamąconej wirem gwałtownych prądów - pozostało jednak wskaźnikiem przeobrażeń, których zalążki były już widoczne, a które w przyszłości miały silnie zaważyć na losach półwyspu. Mijała już bohaterska epoka miast włoskich, kiedy to statki pod ich flagą niosły podbój w dalekie kraje, mnożąc bogactwa macierzy. Mieszczaństwo włoskie nie przestało wprawdzie odgrywać w świecie roli aktywnej i często przodującej, ale z wolna traciło zdobywczy swój rozmach i zapał do nowej organizacji życia zbiorowego, a wiele przejmowało z kultury dwornej i w miarę jak porastało w dobrobyt, pogrążało się w kwietyzmie warstw wyższych. Walki wewnętrzne, przy całej ich ostrości i bezwzględności, były raczej dowodem wzmagającego się rozbicia niż wyrazem dojrzewania zbiorowej świadomości społeczeństwa, dla którego jedność narodowa pozostać musiała na wieki nieosiągalną wizją kilku marzycieli. Od ustroju republikańskiego, od różnie realizowanej demokracji otwiera się droga do rządów jednostkowych, do poddania ogółu pod jarzmo silnego autorytetu. Na horyzoncie wyłania się poczet mniejszych i większych tyranów Renesansu, świta włoska signoria. U wielu tych, którzy odsunięci zostaną od spraw publicznych, wzrastać będzie obojętność dla "pospolitej rzeczy" wraz ze skłonnością do różnorakiej ucieczki od rzeczywistości w sferę sztuki, antyku, filozoficznej kontemplacji czy tylko wygodnego bytowania pod hasłem horacjańskiej równowagi ducha. I właśnie u Boccaccia znalazły odbicie oba zasadnicze momenty tego dziejowego procesu. Przenika więc nowele wysokie napięcie energii wzbudzonych we Włoszech komunalnych, które tylu ludzi Dekameronu pcha we wszystkich kierunkach na gościńce Europy i otaczające ją morza - a równocześnie owa przyjacielska dziesiątka, uchodząca przed niebezpieczeństwem, by odgrodzić się od cierpienia i szpetoty, od smutku istnienia, jest już doskonałym wyrazem wygodnej zachowawczości, dbałej nade wszystko o trwanie procul negotiis, z dala od trosk. Pogawędki i zabawy tego grona stają się przykładem oderwania od wspólnej wszystkim doli, są wcieleniem arystokratycznego ideału życia humanistów. Ideału, któremu ulegając, pierwszy warunek szczęścia upatruje człowiek w niezmąconej pogodzie ducha, jaką daje poczucie wyniesienia ponad zmienne humory Fortuny, i łudzi się, że odsunięcie się od nurtu życia zbiorowego czyni go panem własnego przeznaczenia. Lecz ten czerw drąży nie tylko mały światek narratorów Boccaccia, jest to organiczna, rosnąca niedomoga całych Włoch tego czasu. Wskazując symptomy nadchodzącej słabości politycznej (zawartego w niej niebezpieczeństwa autor zresztą najwyraźniej nie docenia), zarazem jest nowela Boccaccia dobrym miernikiem daleko już posuniętego zeświecczenia się, sekularyzacji kultury, jednego z najistotniejszych procesów doby Renesansu. Od przypowieści służących zbudowaniu czytelnika lub słuchacza w traktatach moralizatorów i wywodach kaznodziejów, od anegdoty pozbawionej uroszczeń długa droga do samodzielnego dzieła sztuki i wielostronnego obrazu epoki została już z powodzeniem przebyta. I w tym dziele sztuki pozostał, co prawda, pewien osad tendencyj moralizujących przeszłości - widoczny w uwagach, które poprzedzają poszczególne nowele. Zazwyczaj są te uwagi nie przekonywającą artystycznie przybudówką, raczej pedantycznym po szkolarsku wiązadłem. Nieraz też pobrzmiewa w Dekameronie retoryka, czasem zabawna (jak wówczas, gdy wymowny uczeniec - czyżby adwokat autora? - dowodzi wyższości dojrzałych miłośników nad młokosami), to znów, przy całym nieprawdopodobieństwie sytuacji, zmuszająca do posłuchu, niczym popisowa tyrada tragedii klasycznej (mowa obrończa Ghismondy), ale też niecierpliwiąca kiedy indziej na dobre, ilekroć nazbyt wchodzi w drogę realiście. Zawodzi Boccaccio, gdy w zakończeniu swej książki uderzyć chce w ton najwyższy (mając w pamięci przykład Dantego i Petrarki). Stąd tak słabo przemawia do nas dzień dziesiąty. Bo wprawdzie na samym wstępie (X, 1) godność osobista i szlachectwo ducha znajdują w nim wyraz powściągliwy, przekonywający, lecz niedaleko parodii staje chwilami późniejsze pięcie się do wzniosłości, gdy każdy z opowiadających chce pobić rekord swego poprzednika. Najbardziej zaś odstręcza Gryzelda - mimo rozpowszechnienia i rozgłosu, jakiego ongiś zaznała; mimo wysiłków niektórych komentatorów dzisiejszych, by przywrócić ją do dawnej godności i odkryć w niej trwałe walory. Nie zdołamy uwierzyć w prawdziwość postaci matki, która bez protestu godzi się z myślą o zagładzie własnych dzieci, a obraz okrutnej, egoistycznej bezwzględności feudalnego pana zyskałby na sile, gdyby mniej w nim było papierowych akcesoriów literackich, które tak bardzo przypadały do smaku wielu humanistom wpatrzonym w posągi niezłomnych heroin. Lecz sam Boccaccio zachęcał, by z książki jego brać to co komu przypada do smaku. Być może, iż kilkadziesiąt nawet jego nowel odłożyć przyjdzie bez żalu do lamusa. Znajdzie się między nimi choćby dziewiąta opowieść dnia ósmego, z której tak zaśmiewają się florenckie słuchaczki, a której gruby, rejowski komizm nie potrafi przesłonić farsowego nieprawdopodobieństwa sytuacji. Lecz ileż jest wielkich a obszernych arcydzieł literackich, które zachowały nietkniętą siłę budzenia przeżyć estetycznych, uaktywniania naszej myśli i woli? Są tedy i w Dekameronie nowele zwichnięte, gdzie wybitny artyzm jednej części nie znajduje odpowiednika w miernym poziomie częśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin