Raz w życiu - Steel Danielle.pdf

(1796 KB) Pobierz
Raz w ĹĽyciu
Danielle Steel
RAZ W śYCIU
W wigilijną noc Daphne Fields ciesząca się ogromną popularnością pisarka w cięŜkim
stanie po wypadku trafiła do szpitala. Okazuje się, Ŝe jedyną bliską osobą, którą moŜe o tym
powiadomić, jest jej sekretarka a za razem przyjaciółka. CzyŜby piękna i sławna Daphne była w
gruncie rzeczy osobą całkowicie samotną! Jaką tajemnicę skrywa jej prywatne Ŝycie? Kim są Andy
i Matthew, których imiona wypowiada w gorączce! i czy jej wypadek istotnie był wypadkiem!
Johnowi,
z niezmiennym oddaniem Olive
RAZ W śYCIU
To zdarza się raz,
zawsze raz,
nie ma drugiego
wśród chwil, pierzchających jak myszy,
Ŝycie tak szybko ulatuje w przeszłość,
i zdarza się tylko najśmielszym, najsilniejszym, wiernym sobie.
Gdy przyjdzie twoja chwila, nie pozwól jej przejść mimo, bo miłość przemyka
jak przelotny błysk,
chwila umrze, zostanie ci pustka
i głuche dzwonienie w głowie,
serce będzie wiedzieć, kiedy,
więc gdy usłyszysz niemy szept losu, o, nie tchórz wtedy, drogi przyjacielu,
poniewaŜ w końcowym rachunku miłość warta jest kaŜdej ceny, majątku, ofiary. Oto straciłeś
wszystko, i wygrałeś, bo ona tryumfuje,
bo gdy zjawia się prawdziwa miłość, nie liczy się nic prócz niej.
d. s.
1
Kiedy w Wigilię BoŜego Narodzenia pada śnieg, cały Nowy Jork rozmywa się w mglistych
nierealnych półtonach. Odnosi się wraŜenie, jakby kaŜda z jaskrawych barw miasta z osobna
mieszała się ze śniegiem. Gdy spogląda się przez okno na Central Park, widać tylko jednolitą
ścianę białych płatków, otulających świat grubą pierzyną. Wszystko wydaje się takie spokojne,
takie ciche, mimo iŜ w dole, na ulicach, rozbrzmiewają odgłosy Nowego Jorku. Panuje tam nastrój
podekscytowania, słychać klaksony, nawoływania ludzi, tupot kroków i gwar ulicznego ruchu.
Tylko Ŝe te dźwięki są w jakiś osobliwy sposób oddalone i wytłumione. A przecieŜ to szczytowy
moment powszechnej euforii, towarzyszącej Wigilii BoŜego Narodzenia, i atmosfera przesiąknięta
jest tym szczególnym, cudownym napięciem, które za chwilę wybuchnie kaskadą zachwytów,
prezentów... Obładowani stosami pakunków przechodnie śpieszą do domów, w przejmującym
zimnie śpiewają kolędy, swój ostatni wieczór celebruje armia lekko wstawionych, czerwonolicych
świętych Mikołajów. Kobiety, mocno ściskające rączki swoich pociech, w jednej chwili krzyczą na
nie, Ŝeby uwaŜały, bo się przewrócą, by zaraz w następnej zanieść się wesołym śmiechem.
Wszyscy wołają unisono „wesołych Świąt", wszystkim w tę jedyną noc w roku udziela się
niepowtarzalny, pogodny nastrój. Portierzy radośnie machają na poŜegnanie, uszczęśliwieni
świątecznymi napiwkami. Jutro czy za tydzień całe to uniesienie będzie zapomniane, prezenty
rozpakowane, wino wypite, pieniądze wydane, ale dziś, w wigilijny wieczór, nic się jeszcze nie
skończyło, przeciwnie, wszystko dopiero się zaczyna. Dla dzieci to kulminacja wielomiesięcznych
wyczekiwań, dla dorosłych — kres tygodni pełnych gorączkowej krzątaniny, przyjęć, zakupów,
spotkań, poszukiwanie upominków... Czas nadziei, jasnych jak świeŜy śnieg, nostalgicznych
uśmiechów wywołanych wspomnieniami odległego dzieciństwa i dawno zapomnianych uczuć.
Czas wspomnień, marzeń i miłości.
Śnieg wciąŜ sypał jednostajnie, gdy uliczny ruch powoli zaczynał zamierać. Panowało przenikliwe
zimno i tylko nieliczni najwytrwalsi wędrowali jeszcze po skrzypiącym pod butami śniegu. To, co
stopniało w ciągu dnia, pod wieczór znowu zmieniło się w lód, złowrogo prześwitujący spod
kilkunastu centymetrów świeŜego puchu. KaŜdy krok groził upadkiem. Około jedenastej, z
wyjątkiem metra, ruch ustał zupełnie. Zapanowała niezwykła jak na Nowy Jork cisza, tylko z
rzadka dobiegał skądś dźwięk klaksonu lub czyjeś przytłumione wołanie o taksówkę.
W tej ciszy głosy kilkunastu osób, wychodzących z przyjęcia w domu nr 12 przy Sześćdziesiątej
Dziewiątej Wschodniej, rozbrzmiewały niczym bicie dzwonów w środku nocy. Towarzystwo
śmiało się, podśpiewywało, widać było, Ŝe przyjęcie udało się wspaniale. I rzeczywiście, szampan
lał się strumieniami, w bród było teŜ gorącego rumu z masłem i wina przyprawionego korzeniami.
Nie zabrakło, rzecz jasna, wielkiej choinki ani pełnych mis praŜonej kukurydzy. KaŜdy przy
wyjściu dostał drobny upominek: flakonik perfum, bombonierkę, śliczny szalik, ksiąŜkę.
Gospodarzami przyjęcia byli wieloletni krytyk literacki „New York Timesa" i jego Ŝona — uznana
pisarka, a ich zaproszeni na ten wieczór przyjaciele tworzyli interesującą mozaikę, od dobrze
zapowiadających się literatów po słynnych wirtuozów. Wśród przybyłych znalazło się miejsce
zarówno dla światłych umysłów, jak i głośnych piękności. Oto jacy goście zapełnili dzisiaj wielki
salon tego nowojorskiego domu. Pomiędzy nimi krąŜyli lokaj oraz dwie pokojówki, nieprzerwanie
roznosząc przekąski i drinki. Było to tradycyjne coroczne przyjęcie świąteczne i jak co roku miało
potrwać do trzeciej, czwartej nad ranem.
Wśród owej nielicznej gromadki, która wcześniej opuściła dom, znajdowała się drobna blondynka
w kapeluszu uszytym z norek. Jej smukłe ciało było szczelnie otulone długim, puszystym futrem w
kolorze czekolady. Kołnierz, podniesiony dla osłony przed wiatrem, niemal całkowicie zasłaniał
twarz. Ostatni raz skinęła pozostałym ręką na poŜegnanie, mówiąc, Ŝe pójdzie do domu sama. Nie
chciała jechać z nimi taksówką. Tego wieczoru miała juŜ dość towarzystwa. Wigilia BoŜego
Narodzenia zawsze była dla niej trudnym dniem i przez długie lata spędzała ją u siebie, w domu.
Ale w tym roku wyjątkowo zapragnęła przynajmniej na krótko spotkać się z przyjaciółmi. Jej
pojawienie się wszystkich zaskoczyło, ale teŜ sprawiło obecnym nie ukrywaną przyjemność.
— Miło znowu cię widzieć, Daphne. Dobrze, Ŝe wróciłaś. Pracujesz nad nową ksiąŜką?
— Właśnie zaczęłam — spojrzenie wielkich niebieskich oczu było łagodne, słodycz, która
emanowała z delikatnych rysów twarzy, nie pozwalała odgadnąć prawdziwego wieku jej
właścicielki.
— To znaczy, Ŝe skończysz ją w przyszłym tygodniu? Pisarska aktywność Daphne była juŜ
legendarna, lecz
przez cały ostatni rok zajęta była filmem, który kręcono na podstawie jej powieści.
Uśmiechnęła się promiennie. ZdąŜyła się przyzwyczaić do Ŝartobliwych przycinków znajomych.
Zawsze pobrzmiewało w nich coś bliskiego zazdrości, zaintrygowania, a takŜe szacunku.
Niewątpliwie wzbudzała w ludziach wszystkie te uczucia. Daphne Fields pilnie strzegła swej
prywatności, cięŜko pracowała, była ambitna i stanowcza. Widywano ją na ogół w literackich
kręgach. Jeśli się gdzieś zjawiała, sprawiała wraŜenie nieobecnej. Wydawało się, Ŝe stale pozostaje
o jeden krok z boku, bliziutko, lecz poza zasięgiem innych. Gdy jednak na kogoś spojrzała, ten ktoś
miał uczucie, Ŝe jej wzrok sięga samego dna duszy. Jakby umiała dostrzec w człowieku wszystko,
równocześnie nie pozwalając na to nikomu w stosunku do siebie. Dziesięć lat wcześniej była
zupełnie inna. Wówczas, mając dwadzieścia trzy lata, była towarzyska, wesoła, trochę
prowokująca... Ale wtedy czuła się pewna, bezpieczna, szczęśliwa. Teraz przygasła, ślad dawnego
beztroskiego śmiechu pojawiał się tylko czasami w błysku jej oczu, a jego echo skryło się głęboko
we wnętrzu jej istoty.
Na rogu Madison Avenue usłyszała za sobą stłumiony przez śnieg odgłos czyichś kroków.
— Daphne! Odwróciła się gwałtownie.
— Jack?
Jack Hawkins był dyrektorem programowym wydawnictwa „Harbor and Jones", dla którego
obecnie pisała. Stał teraz przed nią z twarzą zaczerwienioną z zimna, a jego załzawione od wiatru
oczy nabrały intensywnie niebieskiej barwy.
— MoŜe jednak cię podwieziemy?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Po raz któryś uderzyło go, jak bardzo jest drobniuteńka,
spowita w szerokie futro z norek, gdy tak przytrzymuje kołnierz dłońmi w zamszowych
rękawiczkach.
— Dziękuję, nie. Naprawdę wolę się przejść. Mieszkam tuŜ obok.
— Jest późno.
Ilekroć ją widział, miał ochotę wziąć ją w ramiona. Co nie znaczy, by kiedykolwiek to zrobił. Ale
chciał tego, podobnie jak mnóstwo innych męŜczyzn. Mając trzydzieści trzy lata, Daphne wciąŜ
wyglądała na dwadzieścia pięć, a niekiedy wręcz jak nastolatka. Bezbronna, świeŜa, subtelna. I
jeszcze coś: ta przeszywająca serce samotność w jej oczach bez względu na to, jak szeroko się
uśmiechała, jak ciepłe było jej spojrzenie... Bo rzeczywiście była kobietą samotną, choć na pewno
na to nie zasłuŜyła. Gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, byłoby inaczej. UłoŜyło się
jednak właśnie tak.
— JuŜ północ, Daff... — obejrzał się z wahaniem w stronę swojego towarzystwa, oddalającego się
powoli w kierunku zachodnim.
— Jest Wigilia, Jack. I zimno jak diabli — uśmiechnęła się, w jej wzroku zapaliły się iskierki
humoru. — Nie sądzę, Ŝeby dzisiaj ktoś zechciał mnie napaść.
Odwzajemnił uśmiech. — Ale moŜesz się poślizgnąć na tym lodzie i upaść.
— Aha! I złamać rękę! Wobec czego przez całe miesiące nie mogłabym pisać. O to ci chodzi, co?
Nie martw się. Termin złoŜenia ksiąŜki upływa dopiero w kwietniu.
— Na miłość boską, przestań! Proszę cię, chodź z nami na drinka.
Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, kładąc mu jedną dłoń na ramieniu.
— Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Idź juŜ. Nic mi nie będzie.
Zrobiła poŜegnalny gest, odwróciła się i szybko ruszyła ulicą, chowając brodę w kołnierz. Nie
rozglądała się na boki, nie patrzyła na wystawy sklepowe ani na nielicznych mijanych
przechodniów. Podmuchy wiatru na odsłoniętej części twarzy sprawiały jej przyjemność. Na myśl,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin