Henryk Sienkiewicz - Stary sługa.pdf

(152 KB) Pobierz
92735110 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
92735110.001.png 92735110.002.png
HENRYK SIENKIEWICZ
STARY SŁUGA
WYDAWNICTWO TOWER PRESS
GDAŃSK 2002
1
Obok starych ekonomów, karbowych i leśników drugim typem niknącym coraz bardziej z
powierzchni ziemi jest stary sługa. Pamiętam, za czasów mego dzieciństwa służył u rodziców
moich jeden z tych mamutów, po których wkrótce tylko kości na starych cmentarzyskach, w
pokładach grubo zasypanych niepamięcią, od czasu do czasu będą badacze odgrzebywali.
Nazywał się Mikołaj Suchowolski, był zaś szlachcicem ze wsi szlacheckiej Suchej Woli,
którą często w gawędach swych wspominał. Ojciec mój odziedziczył go po śp. rodzicu
swoim, przy którym za czasów napoleońskich wojen był ordynansem. Kiedy w służbę do
dziada mojego nastał, sam nie pamiętał ściśle, a zapytany o datę, zażywał tabaki i
odpowiadał:
– Ta byłem jeszcze gołowąsem, a i pan pułkownik, Panie świeć nad jego duszą, jeszcze
koszulę w zębach nosił.
W domu rodziców moich pełnił najrozmaitsze obowiązki: był kredencerzem, lokajem;
latem w roli ekonoma chodził do żniwa, zimą do młocarni, posiadał klucze od składu
wódczanego, od piwnic, od lamusu; nakręcał zegary, ale przede wszystkim zrzędził.
Człowieka tego nie pamiętam inaczej, jak mruczącego. Mruczał na ojca mego, na matkę; ja
bałem się go jak ognia, choć go lubiłem; w kuchni wyrabiał brewerie z kucharzem;
chłopaków kredensowych ciągnął za uszy po całym domu i nigdy z niczego nie był kontent.
Kiedy zaprószył głowę, co stale zdarzało się co tydzień, omijali go wszyscy, nie dlatego, żeby
pozwalał sobie robić burdy z panem lub panią, ale że jak się do kogo przyczepił, to chodził za
nim choćby przez cały dzień, kawęcząc i gderając bez końca. W czasie obiadu stawał za
krzesłem ojca i choć sam nie posługiwał, ale doglądał posługującego chłopca i zatruwał mu
życie ze szczególniejszą pasją.
– Oglądaj się, oglądaj – mruczał – to ja ci się obejrzę. Patrzcie go! nie może duchem
usługiwać, tylko będzie nogami włóczył jak stara krowa w marszu. Obejrzyj się jeszcze raz.
On nie słyszy, że go pan woła. Zmień pani talerz. Czego gębę otwierasz? co? Widzisz go!
przypatrzcie mu się!
Do rozmowy prowadzonej przy stole stale się wtrącał i stale był wszystkiemu przeciwny.
Nieraz, bywało, ojciec odwrócił się przy stole i mówi:
2
– Mikołaj powie po obiedzie Mateuszowi, żeby założył konie: pojedziemy tam a tam.
A Mikołaj:
– Jechać? dlaczego nie jechać. Oj jej! Abo to konie nie od tego. A niech-ta koniska nogi
połamią na takiej drodze. Jak z wizytą, to z wizytą. Przecie państwu wolno. Czy ja bronię? Ja
nie bronię. Czemu nie! I obrachunek może poczekać, i młocka może poczekać. Wizyta
pilniejsza.
– Utrapienie z tym Mikołajem! – wykrzyknął, bywało czasem, zniecierpliwiony mój
ojciec.
A Mikołaj znowu:
– Czy ja powiadam, żem nie głupi. Ja wiem, że ja głupi. Ekonom pojechał na zaloty do
księżej gospodyni z Niewodowa, a państwo by nie mieli jechać na wizytę. Albo to wizyta
gorsza od księżej gospodyni? Wolno słudze, wolno i panu.
I tak szło już w kółko bez sposobu zatrzymania starego marudy.
My, to jest ja i brat młodszy mój, baliśmy się go, jak wspomniałem, prawie więcej niż
naszego guwernera, księdza Ludwika, a z pewnością więcej niż obojga rodziców. Dla sióstr
był grzeczniejszy. Mawiał każdej „panienka”, choć były młodsze, ale nas tykał bez ceremonii.
Dla mnie jednak miał on szczególniejszy urok: oto nosił zawsze kapiszony w kieszeni..
Nieraz, bywało, po lekcjach wchodzę nieśmiało do kredensu, uśmiecham się, jak mogę,
najgrzeczniej, przymilam jak najuprzejmiej i nieśmiało mówię:
– Mikołaju! Dzień dobry Mikołajowi. Czy Mikołaj będzie dziś czyścił broń?
– Czego Henryś tu chce? Ścierkę przypaszę, i basta.
A potem, przedrzeźniając mnie, mówił:
– Mikołaju! Mikołaju! Jak chodzi o pistony, to Mikołaj dobry, a nie, to niech go wilcy
zjedzą. Lepiej byś się uczył. Strzelaniem rozumu nie nabierzesz.
– Ja już skończyłem lekcje – odpowiadam na wpół z płaczem.
– Skończył lekcje. Hę! skończył. Uczy się, uczy, a głowa jak pusty tornister. Nie dam, i
kwita. (To mówiąc szukał już po kieszeniach.) Jeszcze mu kiedy piston w oko wpadnie i
będzie na Mikołaja. Kto winien? Mikołaj. Kto dał strzelać? Mikołaj.
Tak gderząc szedł do pokoju ojca, zdejmował pistolety, przedmuchiwał je, zapewniał
jeszcze sto razy, że się to wszystko na licha nie zdało; potem zapalał świecę, nakładał piston
na panewkę i dawał mi mierzyć, a wtedy nieraz jeszcze miałem ciężki krzyż do zniesienia.
– Jak on to ten pistolet trzyma – mówił – jak cyrulik s...gę. Gdzie tobie świece gasić? –
chyba jak dziadowi w kościele! Na księdza ci iść, zdrowaśki odmawiać, ale nie być
żołnierzem.
3
Swoją drogą, uczył nas swego dawnego wojennego rzemiosła. Częstokroć po obiedzie, ja i
mój brat uczyliśmy się maszerować pod jego okiem, a z nami razem maszerował i ksiądz
Ludwik, który to robił bardzo śmiesznie.
Wtedy Mikołaj poglądał na niego spod oka, a potem, choć jego jednego najwięcej bał się i
szanował, nie mógł przecie wytrzymać i mówił:
– E! kiedy to jegomość akurat tak maszeruje jak stara krowa.
Ja, jako najstarszy, najbardziej byłem pod jego komendą, najwięcej też cierpiałem. Swoją
drogą, stary Mikołaisko, gdy oddawano mnie do szkół, buczał tak, jakby się największe
nieszczęście wydarzyło. Opowiadali mi rodzice, że potem jeszcze bardziej stetryczał i nudził
ich ze dwa tygodnie.
– Wzięli dziecko i wywieźli – mówił. – A niechta umrze! Uu! u! A jemu po co szkoły. A
bo to on nie dziedzic. Po łacinie się będzie uczył? Na Salomona chcą go wykierować. Co to
za rozpusta! Pojechało dziecko i pojechało, a ty stary łaź po kątach i szukaj, czegoś nie zgubił.
Na licha się to zdało.
Pamiętam, gdym pierwszy raz przyjechał na święta, spali wszyscy jeszcze w domu. Jakoś
dopiero dniało: ranek był zimowy, śnieżny. Ciszę przerywało skrzypienie żurawia od studni
na folwarku i szczekanie psów. Okiennice w domu były pozamykane, tylko okna w kuchni
gorzały jasnym światłem, barwiącym na różowo śnieg leżący pod przyzbą. Zajeżdżam tedy
smutny, zmartwiony i ze strachem w duszy, bo pierwszą cenzurę miałem wcale
nieszczególną. Ot po prostu, nimem się opatrzył, nim przywykłem do rutyny i karności
szkolnej, nie umiałem sobie dać rady. Bałem się więc ojca, bałem się surowej, milczącej miny
księdza Ludwika, który mnie przywiózł z Warszawy. Znikąd tedy otuchy, aż tu patrzę,
otwierają się drzwi od kuchni i stary Mikołaj, z nosem zaczerwienionym od zimna, brnie po
śniegu z garnuszkami dymiącej śmietanki na tacy.
Gdy mnie zobaczył, „Paniczku złoty, najdroższy!” jak krzyknie i stawiając szybko tackę,
przewraca oba garnuszki, łapie mnie za szyję i poczyna ściskać i całować. Odtąd zawsze mnie
już tytułował paniczem.
Swoją drogą, przez całe dwa tygodnie nie mógł potem darować mi tej śmietanki.
– Człowiek niósł sobie spokojnie śmietankę – mówił – a on zajeżdża. Akurat sobie czas
wybrał... itd.
Ojciec chciał, a przynajmniej obiecywał mi dać w skórę za dwa mierne z kaligrafii i z
niemieckiego, jakie z sobą przyniosłem; ale z jednej strony moje łzy i przyrzeczenia poprawy,
z drugiej interwencja mojej słodkiej matki, a na koniec awantury, jakie wyrabiał Mikołaj,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin