Drzewiński Słoneczniki.txt

(18 KB) Pobierz
ANDRZEJ DRZEWI�SKI

S�ONECZNIKI

Martowic z ponur� rezygnacj� obgryza� ko�� i co jaki� czas d�uba� w z�bach. 
Przed nim za oknem rozpo�ciera�a si� najstarsza cz�� miasta, pami�taj�ca 
jeszcze dziewi�tnasty wiek. Jej kra�ce gin�y na polach, a w�a�ciwie ugorach 
otaczaj�cych aglomeracj�. Zastanowi� si�, kiedy by� tam ostatnio. Rok, dwa, 
nie... chyba z pi�� lat temu. Kiedy� pracownicy s�u�b miasta cz�sto wyje�d�ali, 
aby uprawia� ziemi�, pooddycha� �wie�ym powietrzem, ale teraz? Ziemia, kt�r� 
zaopiekowa� si� w parku miejskim, by�a �yzna, miejsce na chlew i obor� r�wnie� 
si� znalaz�o, a podr�owa� dla fantazji ju� od dawna mu si� nie chcia�o. Czu� 
si� za stary. 
Z uczuciem, �e kto�, go obserwuje, odwr�ci� g�ow�. Nie lubi� Stolera, ma�ego 
g�wniarza, kt�ry dosta� si� pod jego opiek�, gdy stary Stoler rozbi� si� w 
grawitolocie o maszt dawno nie dzia�aj�cego przeka�nika. 
- Czego chcesz? 
Ma�y przest�pi� z nogi na nog�. 
- Lec� ci, no wie pan. 
Z �oskotem uderzy�a ko�� o dno wazy. 
- Wiem. 
Wsta� i zdecydowanym ruchem odsun�� ch�opaka z drogi. 
- Zawo�aj moj� �on�, mo�e ju� posprz�ta� - doda� stoj�c w drzwiach windy. 
Pogoda od samego rana by�a wspania�a, wi�c po wyj�ciu z budynku wcale si� nie 
zdziwi�, �e oddycha szczeg�lnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmienia� si� na 
lepsze. Z�apa� kiedy� audycj� satelitarn�, gdzie jacy� faceci t�umaczyli sobie, 
�e to naturalny proces oczyszczania si� ekosfery. Mo�e. Jak zwa�, tak zwa�, 
grunt, �e lepiej si� �yje. Ruszy� ku kolejce. Tor zaczyna� si� obok du�ego 
parkingu pe�nego zakonserwowanych samochod�w. Niefrasobliwie, nie chc�c 
nadrabia� drogi, wskoczy� na dach pierwszego z rz�du wozu i ruszy� do przodu. 
Rytmicznie odmierzaj�c kroki przeskakiwa� z dachu na dach. Buty wybija�y cichy, 
metaliczny j�k. Wok�, jak okiem si�gn��, ci�gn�y si� r�wne linie identycznych, 
luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Mia�y tak sta� w niesko�czono��, gdy� 
tutaj na Ziemi zabrak�o dla nich ch�tnych. 
Wreszcie dachy ods�oni�y stoj�c� za parkingiem kolejk�, niewysoki, kr�tki 
segment. Ko�o l�dowiska w hangarze sta� ich ca�y sk�ad. Zatrzasn�� drzwi i 
wcisn�� program. Cicho, bez przyspiesze�, kolejka ruszy�a po szynach. W tym 
samym momencie, jak na zam�wienie, z g�ry dobieg� g�uchy �oskot. Sina b�yskawica 
przepali�a niebo: statek du�y, pozauk�adowy - tak jak zapowiadano. Martowic z�y, 
gdy� nie chcia� si� sp�ni�, zerkn�� ku g�rze obserwuj�c walec zbli�aj�cy si� do 
ukrytego za drzewami l�dowiska. 
Bernard siedzia� w fotelu i rozgryza� orzeszki ziemne, kiedy monitor obok 
salaterki na �upki zal�ni� zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomi� wizj� 
i dojrza� twarz komandora Landloffa. 
- Pan Kardycz? 
Skin�� g�ow�, przypominaj�c sobie s�uchy o fatalnej pami�ci wzrokowej starego. 
- To �wietnie. Chc� zawiadomi�, i� zgadzam si� na pa�sk� propozycj�. 
Skrzywi� si� ironicznie i w ostatniej chwili zamaskowa� u�miech kaszlem. 
- Bardzo si� ciesz� - wykrztusi�. - Znaczy... tego... kiedy b�d� m�g� wyj�� na 
powierzchni�? 
- Zaraz jak tylko wyl�dujemy. Zosta� pan przydzielony do drugiej grupy, razem z 
Edwinem i Leid�. 
S�ysza� o tym ma��e�stwie; spokojni, sumienni badacze. 
- Wspaniale, zg�osz� si� do wyj�cia. 
Landloff u�miechn�� si� zdawkowo i wy��czy� kana�. Grunt to mie� dobre 
rekomendacje - pomy�la� Bernard i zachichota� g�o�no. 
Z j�kiem obr�ci� si� fotel Ingi. 
- Masz szcz�cie, draniu - powiedzia�a oblizuj�c wargi. 
Porozumiewawczo wyszczerzy� z�by. 
- A co? Sama te� by� chcia�a p�j�� do miasta? Unios�a oczy ku g�rze. 
- Czy ja co� m�wi�? Nikt nie lubi mie� dy�uru w czasie postoju. 
Wychyli� si� poza oparcie i pog�adzi� jej policzek. 
- Nie martw si�, co� ci przynios�. 
Spowa�nia�a. 
- Lepiej nie. Zauwa�� i b�d� mieli pretensj�. Zacmoka�, �ami�c d�onie teatralnym 
gestem. 
- Ach... rzeczywi�cie, co ja nieszcz�sny uczyni� chcia�em. Za byle drobiazg mog� 
mnie wsadzi� do reaktora albo wyrzuci� w pr�ni�. 
�miali si� tak g�o�no, �e zwr�cili uwag� Coldera, zazwyczaj drzemi�cego w czasie 
lotu. 
- Cicho, g�wniarze, to jest l�dowanie, a nie cyrk. Kiedy�... Umilk� 
przypomniawszy sobie, jakie miny wywo�uj� jego wspomnienia. 
Porozumiewawczo mrugn�li do siebie i rozparli si� w fotelach. U g�ry nad ich 
g�owami miga�y na ekranie strz�piaste chmury planety przodk�w. 
Na l�dowisku powita� ich ros�y m�czyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy by� 
ryzykantem, czy te� brakowa�o mu wyobra�ni, w ka�dym razie czeka� na nich w 
wagoniku zaparkowanym nie dalej ni� dziesi�� metr�w od miejsca, gdzie osiad�y 
�apy statku. Wystarczy�by tylko drobny b��d w manewrze l�dowania... 
- Martowic - powiedzia�, nie fatyguj�c si� nawet, by wyj�� z kolejki. - Jestem 
opiekunem miasta. 
Za nim przez wysokie drzewa przeziera�a oddalona zabudowa. By�a nietypowa. 
Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zd��y�a tutaj odcisn�� pi�tna 
nieskazitelnej monumentalno�ci. 
- Czy macie zezwolenie na pobyt? 
Landloff ju� z nawyku przyjmuj�cy rol� przyw�dcy skin�� g�ow� i poda� 
opiecz�towany wy�wietlacz. 
- Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzie�cia powiele� dowolnych obiekt�w. 
Jak gdyby nie zwa�aj�c na s�owa, Martowic z uwag� ogl�da� wydruki i w chwil� po 
tym, jak umilk� zdezorientowany Landloff, skin�� g�ow�. 
- Zgadza si� - zlustrowa� ich wzrokiem. - Zdaje si�, �e pozwolenie m�wi o 
dziesi�ciu osobach. 
Kto� z ty�u sapn��, trzasn�o przekle�stwo. Ten nie ogolony typ pami�ta� o 
przepisach lepiej, ni� by chcieli. 
- Tak - mrukn�� Landloff: - Reszta zostanie w strefie l�dowiska. 
Martowic silnym pchni�ciem otworzy� drzwiczki wagonika. 
- Prosz� wchodzi�. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedzia�y, 
kogo mo�na wpu�ci� do strefy miejskiej. 
Wsiedli, staraj�c si� usilnie skry� przed pozosta�� pi�tk� swoj� rado��. Jeszcze 
do nich machali, jeszcze �miali si� przez szyby, ale �wiszcz�ce na owiewkach 
powietrze rozdziela�o ich coraz bardziej i wkr�tce stoj�cy ludzie, a potem i 
statek skurczy� si� w perspektywie l�dowiska. W ci�gu nast�pnych godzin Bernard 
odni�s� wra�enie, �e osch�o�� Martowica i zdawkowe odpowiedzi s� �wiadom� poz� 
wynikaj�c� z niech�ci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki 
inwentarskie, wszystko to �wiadczy�o, �e wr�s� on ju� w t� ziemi� g��boko i 
uwa�a si� za jej gospodarza. Oni za�, swoj� obecno�ci�, sprowadzaj� go do roli 
zwyk�ego pracownika komunalnego. 
- Ilu ludzi tutaj mieszka? - spyta� Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno 
nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron. 
Ze sposobu, w jaki Martowic uni�s� g�ow�, mo�na by�o wnioskowa�, �e czeka� na to 
pytanie. 
- No... prawie dwadzie�cia os�b - chrz�kn��. - Mieszkaj� ze mn�, nie powiem, 
ca�kiem dobrze nam si� �yje. 
Bernard siedz�cy za komandorem spojrza� z niedowierzaniem. 
M�j Bo�e, dwadzie�cia os�b mieszka w tym kilkumilionowym kiedy� mie�cie. Kto by 
m�g� s�dzi�, �e migracja nabierze takich rozmiar�w. 
- Radzicie sobie sami, prawda? - Komandor pokiwa� g�ow�. - My w koloniach nie 
byli�my w stanie prowadzi� takich jak to gospodarstw. 
Martowic u�miechn�� si� jak cz�owiek dobrze poinformowany. 
- To prawda, my�my te� mieli k�opoty, gdy mieszka�o tu wi�cej ludzi. Ale chyba z 
dziesi�� lat temu zmarli ostatni mieszka�cy, ci najstarsi, kt�rzy za �adne 
skarby nie chcieli przenie�� si� do kolonii. 
- Dziesi�� lat... to nie tak dawno. Martowic pokr�ci� g�ow�. 
- Zapewniam, �e dziesi�� lat to szmat czasu. Mo�e nie czujecie tego, ale tu na 
Ziemi �yje si� innym rytmem. 
- Innym? - podchwyci� Bernard. 
    Cz�owiek �ypn�� na niego okiem. 
- �eby pan wiedzia�! Przestali�my si� spieszy�, goni�, walczy� z ka�dym o 
wszystko, szarpa� wci�� do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej. 
Tym razem odezwa� si� kto� siedz�cy w g��bi werandy. 
- Ale przecie� trzeba si� rozwija�, i�� naprz�d, jak pan m�wi. Za to za� p�aci 
si� zwykle frycowe. 
- Trzeba? - Martowic �achn�� si�. - Wcale nie... zreszt� ka�dy robi, co uwa�a za 
s�uszne. Za kilkana�cie lat b�dziemy mogli si� przekona�. 
Sko�czy�, wsta� i ci�ko dudni�c butami o drewnian� pod�og� zszed� na chodnik. 
Kiedy jaki� czas p�niej szli ulic�, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn 
cicho j�kn�a. W g�rze, na dachu dziesi�ciopi�trowego wie�owca, z nogami 
spuszczonymi w d�, siedzia� cz�owiek. 
- Martowic, co on robi? - szepn�a Leida. 
- S�o�ce - mrukn�� Bernard. 
Odwr�cili si� nie rozumiej�c. Wzruszy� ramionami i uni�s� r�k�. Dopiero teraz 
spostrzegli, �e za drzewami parku, tam gdzie le�a�o l�dowisko, zachodzi s�o�ce; 
wielkie, czerwone i pulsuj�ce. 
Ju� ponad dziesi�� minut stali po�rodku du�ego placu, gdzie mi�dzy nieckami 
wyschni�tych fontann tkwi� ustawiony przed wiekami obelisk. P�achta mapy 
roz�o�ona na dachu Uniwera szele�ci�a pod palcami. Z ty�u zaczyna�a si� szeroka 
�awa schod�w zwie�czonych masywn� bry�� budynku. 
- To jest muzeum, zgadza si� z planem - m�wi� Edwin celuj�c palcem w zachodnie 
skrzyd�o. - P�jdziemy tam z Leid�. Ty zbadaj sektory po�udniowe. 
Bernard skin�� g�ow� i ju� maszeruj�c wzd�u� obramowania basenu us�ysza� okrzyk. 
- Zbieramy si� tutaj za trzy godziny! 
Pomacha� r�k� i wkroczy� na jedn� z ulic promieni�cie odchodz�cych od placu. 
Diabelnie �a�o�nie wygl�da�a ta pustynia mur�w. Beznadziejne kszta�ty zamkni�te 
perspektyw� nieba zb�dnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy. 
G��boko wci�gn�� powietrze czuj�c zapach niedalekiej rzeki. O ile pami�ta�, 
zaraz po wyj�ciu na plac powinien dojrze� dwa dwudziestowieczne wie�owce zakryte 
teraz pobliskimi �cianami. Pami�� go nie zawiod�a. W�r�d betonowego placu tkwi�y 
dwa kolosy �wiadcz�ce, jak pot�na mo�e by� ludzka inwencja. 
Szuraj�c nogami podszed� do pierwszego z gmach�w. Napis nad wej�ciem by� wyryty 
na wielkiej poz�acanej p�ycie. Zadar� g�ow�. Sta� u st�p gigantycznej kolumny, 
na zupe�nie pustym placu, i czu� t�tni�c� w sobie moc. 
Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin