Niven Larry - Szarańcza(1).pdf

(349 KB) Pobierz
LARRY NIVEN
STEVEN BARNES
SZARAŃCZA
PRZEKŁAD: RYSZARD Z. FIEJTEK
PROBLEMY 4-5/1988
848207051.001.png
Na Tau Ceti IV nie ma ludzi. W pobliżu równika na prążkowanej wstędze kontynentu,
który ciągnie się od północy na południe, pokrywając oba bieguny, wciąż jeszcze można
dostrzec ślady obecności człowieka. Jest tam lądownik: wielki gruby spodek o zaokrąglonych
krawędziach, rozwartych lukach i rozległym pustym wnętrzu. Jego bazę otaczają teraz po-
strzępione kępy trawy i niewielkie skupiska roślinności. Jest małe miasto, tam gdzie żyli,
starzeli się i umarli: wysokie kamienne domy, główna ulica wyłożona kamieniami obrobio-
nymi płomieniem atomowym i mnóstwo maszyn, których metalowe powierzchnie są wciąż
lśniące. Jest ziemia, zarośnięta, lecz nadal nosząca ślady prostokątnego podziału, który wska-
zuje, że był to teren uprawny.
Jest las sięgający północnych i południowych rubieży tej rozległej wstęgi kontynentu, a
także niezliczonej ilości wysp, stanowiących dwie trzecie powierzchni lądu na Ridgeback.
Tam gdzie las nie może rosnąć z braku wody lub dostatecznej grubości warstwy gleby, której
wolno rozwijające się bakterie jeszcze nie zbudowały, rośnie trawa: wyjątkowo odporna krzy-
żówka traw Buffalo i Cord z niezwykłą ilością silnie rozgałęziających się korzeni tworzących
gęstą i życiodajną darń.
Są stada ptaków moa wskrzeszonych z zagubionej doliny na Nowej Zelandii. Te wielkie
nie latające ptaki snują się bez celu, wolne, dzieląc zajmowany przez siebie teren z rozrastają-
cymi się stadami bydła i bawołów.
Są w lesie stworzenia. Wolą go, ale czasami wychodzą na pokrytą trawą przestrzeń,
niekiedy nawet wchodzą do miasta. Nie rozumieją dlaczego to robią: nie ma tam jedzenia, nie
potrzebują materiałów budowlanych ani innych rzeczy, które są tam do wzięcia. Zawsze
opuszczają to miasto przed nastaniem nocy.
Kiedy ludzie przybyli na tę ziemię, była gładka niczym blat stołu.
Dok i Elise byli wśród ostatnich, którzy opuszczali statek. Dok ujął dłoń swojej żony i
skierował się w dół pomostu. Jakaś chłopięca część jego osobowości gorąco zapragnęła, aby
w obcej glinie zatopić palce stóp, na których miał teraz buty. Najpierw jednak tę glinę należa-
łoby wytworzyć.
Wszyscy koloniści byli wyjątkowo cisi, jak gdyby bali się mówić. Nic dziwnego -
pomyślał Dok. Pierwsze słowa wypowiedziane na Ridgeback przejdą do historii.
Oprócz Ridgeback sondy kosmiczne odkryły w sąsiedztwie Ziemi pięć innych zamie-
szkanych planet. Na dwóch z nich istniało życie będące w stosunkowo prymitywnym stadium
rozwoju. Lecz Ridgeback była z nich wszystkich pod tym względem najdoskonalsza. Jej
morza wypełnione były jednokomórkowym życiem, wystarczającym do wytworzenia na niej
tlenowej atmosfery, ląd zaś był nie skażony żadną jego formą. Tak więc mieli zacząć od po-
czątku.
Biolodzy wybrali to, co według ich przypuszczeń było reprezentatywne i tworzyło
zrównoważony ekosystem. Życie świata zmagazynowane było wśród ładunku statku w zapło-
dnionych i zamrożonych jajach, nasionach i kulturach bakteryjnych, gotowe do działania.
Dok rozejrzał się po swojej nowej ojczyźnie. Lekki wiatr od morza ciął go w oczy. Wie-
dział, że Ridgeback będzie pustkowiem, lecz nie przypuszczał, że dotknięcie tego jałowego
świata wzruszy go.
Niebo tu było jasnoniebieskie, zasnute obłokami przesłaniającymi Tau Ceti - słońce
większe i łagodniejsze od słońca Ziemi. Ocean odznaczał się intensywniejszą niebieską barwą
i był bardziej płaski i spokojny. Nigdzie nie było gleby. Był tylko pył, piasek i skały, lecz nic,
co zajmujący się rolnictwem człowiek mógłby nazwać glebą. Nie było tu żadnych ptaków,
żadnych owadów. A jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, był odgłos piasku i maleńkich
demonów z pyłu pląsających na wietrze, przypominający ciche zawodzenie rozbrzmiewające
prawie poniżej granicy słyszalności.
Dok przypomniał sobie swoją geologiczną wyprawę naukową na Księżyc w czasie
nauki w college'u. Ridgeback nie była tak wymarła, jak Księżyc. Bardziej przypominała mu
twarz jego wuja zaraz po tym, jak został zabalsamowany. Wyglądała jak żywa, lecz żywa nie
była.
Jase, najstarszy spośród wszystkich, naczelnik kolonii, podniósł rękę i odczekał chwilę.
Kiedy już wzrok wszystkich spoczął na nim, przymrużył wesoło oczy, zachowując najwię-
kszy uśmiech dla swej siostry Cynnie, która nakierowała nań swoją kamerę holograficzną.
- Oto jesteśmy tutaj, ludzie - zabrzmiał jego glos w martwej ciszy tego świata. - Ten
świat jest dobry i jest nasz. Wykorzystajmy go jak najlepiej.
Nastąpiło bezładne poruszenie i koloniści skierowali się w kierunku drzwi komory ładu-
nkowej lądownika, będącego teraz spłaszczoną kopulą z gorącymi jeszcze, prawie przepalo-
nymi osłonami i atomowym silnikiem - wykonanym w stylu łodzi Dumbo - zagrzebanym w
pyle. Spełnił już swoje zadanie i już nigdy więcej się nie poruszy. Wielkie drzwi opadły i
zamieniły się w pomost. Wkrótce z wnętrza zaczęły wynurzać się na małych samosterownych
platformach pojemniki i maszyny.
Elise objęła ręką wokół pasa swego męża i przytuliła się.
- Tu jest tak pusto - mruknęła.
- Było pusto.
Dok otworzył opakowanie z tabletkami antykoncepcyjnymi i poczuł jak drgnęła.
- Możemy mieć dzieci dwa lata wcześniej.
- Czy to było pytanie?
- Masz rację - powiedział. Często, zbyt często rozmawiali o tym w parach i grupach, na
statku szkolnym i poza nim. - Jednak nie wcześniej, niż Jill rozbudzi ekosystem - dodał.
Dok zastanawiał się, czy wierzyła w to. Mając dwadzieścia cztery lata, będąc wysokim i
energicznym mężczyzną z siedmioma latami intensywnego treningu za sobą, czuł się dostate-
cznie przygotowany do stawienia czoła większości nagłych wypadków. Lecz dzieci, a w
szczególności niemowlęta, były problemem, który wolał odłożyć na później.
Medycyny uczył się przez rok w Detroit Memorial, ale większa część jego wykształce-
nia związana była ściśle z Powszechną Kolonizacją. Jego doświadczenie medyczne nie było
większe niż Elise, a wiedza nie większa od tej, jaką posiadał ogólnie praktykujący lekarz w
XX stuleciu. Podobnie jak jego towarzysze podróży był przede wszystkim wytrenowanym
członkiem załogi i kolonistą. Jego znajomość podstaw osadnictwa na innych planetach: che-
mii ogólnej, uzdatniania wody, podstaw inżynierii kopalnictwa, umiejętność rozpoznawania
egzotycznych faktorów etc. - nie była niczym innym, jak domysłem. Jak dotąd nie było je-
szcze żadnych kolonii wśród gwiazd.
Urodzenie dzieci miało być aktem wiary, wzięcia tej ziemi w posiadanie. Niektórzy
ostro sprzeciwiali się tej zwłoce. Gdyby postawili na swoim, zaraz po starcie statek roz-
brzmiewałby gwarem dzieci.
Dok zaproponował Ellse tabletkę.
- Bakterie i dżdżownice pójdą najpierw. Ludzie na końcu - powiedział. - Jesteśmy zbyt
wysoko w całym tym łańcuchu. Nie możemy przeciążyć ekosystemu...
- Aha.
— ... zanim nawet jeszcze się nie pojawił. No...
Wzięła sześciomiesięczną tabletkę antykoncepcyjną i przełknęła ją, co sprawiło, że Dok
nie musiał już dodawać: Co będzie, jeśli się nie rozwinie? Jeśli będziemy musieli wracać do
domu?
Schował tabletki i zaczął obserwować kobiety, które je brały, przebiegając w myśli listę
ich nazwisk.
Wszystkie małe samosterowne platformy były już na zewnątrz. Ich płaskie blaty two-
rzyły niekończący się łańcuch i podążały za ograniczonym repertuarem przekazywanych za
pomocą głosu poleceń. Lądownik mieli już rozładowany w połowie. Kiedy Dok skończył ssać
swoją tabletkę, przyłączył się do Elise, pomagając przy wyładunku pojemników. Trzydziestu
jego pacjentów, wliczając jego, było obrzydliwie zdrowych. Jak jakiś bezrobotny lekarz bę-
dzie musiał zajmować się przyzwoitą pracą do czasu, aż ktoś zachoruje.
Był oczywiście w błędzie. Miał mnóstwo zajęć. Jego pacjenci wykonywali przy wię-
kszej grawitacji (1,07 G). Od chwili wylądowania każdy z nich zyskał na wadze przeciętnie
po pięć kilogramów, co przeszkadzało w prawidłowej koordynacji ruchów i zachowywaniu
równowagi i zmuszało ich do nadmiernego napinania mięśni, co z kolei sprzyjało tworzeniu
się ran.
Jedna z platform przejechała stopę Chrisa. Nawet się nie skrzywił ani nie zaklął, kiedy
Dok nastawiał kości; zgrzytał tylko zębami.
- Już po wszystkim, Chris. - Uśmiechnął się Dok.
Meteorolog spojrzał blado na Doka spoza drucianych okularów oczyma pozbawionymi
jakiegokolwiek napięcia.
- Ejże, jesteś lepszy ode mnie. Gdyby mnie spotkało coś podobnego, wrzeszczałbym
wniebogłosy...
Coś, co z trudem przypominało uśmiech, przemknęło przez usta Chrisa.
- Dzięki, Dok - powiedział i wyszedł kulejąc.
Wspaniała opanowanie - pomyślał Dok. A w chwilę potem jeszcze: Oto cały Chris.
W tydzień po wylądowaniu zaczął dawać im się we znaki dziewiętnastogodzinny dzień
na Ridgeback. Rozregulowane rytmy organizmu nie są wcale zabawne, a dodanie jeszcze
słabego snu do konieczności przystosowania się do innej ciężkości doprowadziło w końcu do
chronicznego zmęczenia. Dok rozpoznał te symptomy szybko.
- Jestem zaskoczony, że to trwało aż tak długo - powiedział do Elise, kiedy miotała się
bezsennie.
- Dlaczego nie zaczęliśmy przystosowywać się na statku? - mruknęła otwierając za-
mglone oczy.
- To trochę więcej niż tylko okresy światła i ciemności. Każda planeta ma swoje własne
cechy. Trzeba się im podporządkować, zanim przystosuje się do nich własny cykl snu.
- Cóż więc pozostaje mi do zrobienia? Jezu... Czy mogę cię prosić, abyś dał mi proszki
nasenne? Chcę spać. Po prostu spać.
- Nie. Nie życzę sobie, by ktokolwiek uzależniał się od proszków nasennych. Mamy
przecież słuchawki „russian sleep”. Jutro otrzymasz jeden komplet.
Słuchawki „russian sleep” zalecane są bardziej od środków farmakologicznych. Oddzia-
łują na podświadomość poprzez mikroskopijny strumień prądu przepływającego przez mózg.
- Dobrze - ziewnęła Elise. - Zachód słońca i świt. Cały czas odnosi się wrażenie, że
następują po sobie zbyt szybko.
Kolonia rozrastała się szybko. Wszystko było z prefabrykatów, prowizoryczne i tym-
czasowe; ulice zawalone były narzędziami, maszynami i przewodami elektrycznymi, których
nikt nie usuwał stamtąd, gdyż nie było innego miejsca, gdzie można było je umieścić. Sto-
pniowo jednak miejsca takie zostały sporządzone. Zmontowane zostały i wyposażone zbiorni-
ki hydroponiczne, dzięki którym koloniści żywili się obecnie świeżymi produktami.
Znacznie wolniej, lecz systematycznie zaczęły pojawiać się kamienne domy.
Za pomocą bawełny strzelniczej produkowanej w zbudowanym z prefabrykatów war-
sztacie chemicznym kruszyli skały znajdujące się w pobliskim skalnym urwisku, a odłamki
zwozili na samosterowanych platformach. Do ich łączenia sporządzali beton. Technologia
była pracochłonna, a niewyczerpanym źródłem energii był stos atomowy lądownika. Nie spie-
szyli się z tymi domami. Prefabrykaty, mimo iż były wystawione na działanie częstych gorą-
cych deszczów, mogły wytrzymać wystarczająco długo. Kamienne domy miały jednak prze-
trwać ich samych. Koloniści budowali grube ściany, zostawiając dużo wolnego miejsca wo-
kół, aby umożliwić dalszą rozbudowę domów, kiedy pojawią się następne pokolenia.
Dok spojrzał z ukosa w lustro, myjąc szczoteczką zęby tymi samymi co zawsze precy-
zyjnymi pionowymi pociągnięciami. Podskoczył, jak tylko poczuł na plecach bryzg gorącej
wody.
- Daj spokój, Elise. - Zaśmiał się.
Usiadła z powrotem w wannie marszcząc nos. Po trzech latach brania skromnych natry-
sków na statku nie mogła doczekać się prawdziwej wanny, gdzie mogła zużywać dziesiątki
litrów wody bez czynienia sobie z tego powodu jakichkolwiek wyrzutów.
- Ponurak - zrobiła mu wyrzut. -- Gdybyś miał poczucie humoru, podszedłbyś tutaj i...
- I co? - zapytał zainteresowany.
- I wytarł mi plecy.
- I to właśnie ma być śmieszne?
- Myślałam, że najpierw ty byś mi je wytarł. - Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, widząc,
że jego oczy ożywiły się. - A potem ja bym wytarła tobie...
Później, kiedy wycierali się nawzajem, wciąż się jeszcze podszczypywali.
- Spójrz - powiedział Dok ciągnąc ją przed lustro. Obejrzał ją uważnie podziwiając. Czy
Elise stała się piękniejsza, czy też oglądał ją nowymi oczyma? Dostrzegł, że śmieje się gło-
śniej I częściej niż wówczas, przed laty, kiedy spotkali się w szkole: ona - dziecko zamożnej
rodziny, on - stypendysta marzący o gwiazdach. Czuł, że jej ciało jest jędrniejsze i ma więcej
wigoru niż wtedy, gdy była nastolatką. To samo słońce, które opaliło ją na kolor orzechowy,
jej włosy o czerwonawym odcieniu rozjaśniało na kolor słomiany. Uśmiechnęła się do niego
szczerząc zęby i zapytała;
- Czy uważasz, że to wyłącznie twoja zasługa?
Przytaknął rozweselony. Zawsze cieszył się dobrą kondycją. Jego mięśnie były jędrne
Jak nigdy dotąd; teraz wydymały się jeszcze bardziej wyszlachetniając kształty jego piersi i
ramion.
Od noszenia skał stężały mu nogi, a skóra pociemniała pod promieniami tego gorącego i
przyjaznego słońca. Sypiał dobrze, podobnie jak i ona.
Wszyscy koloniści byli ciemniejsi i bardziej umięśnieni, a ich dłonie i stopy odznaczały
się większymi zgrubieniami. Na otwartej przestrzeni i pod wysokimi sklepieniami chodzili
bardziej wyprostowani niż ludzie w miastach na Ziemi. Rozmawiali śmielej i odnosiło się
wrażenie, że zajmują więcej przestrzeni. W miastach na Ziemi największym luksusem była
przestrzeń zabudowy. Była ona poza zasięgiem wszystkich, prócz tych najbogatszych. Tutaj
była ziemia do wzięcia i mogły być budowane stropy na wysokości trzech i pół metra. Dom,
który Dok wybudował dla Elise - prawie już skończony - był tak okazały, jak ten, który mógł
jej wybudować jej ojciec. Ten jeden wystarczy im, ich dzieciom. ich wnukom...
Elise zdawała się czuć jego myśli.
- Pozostał jeszcze jeden, ostatni krok. Chcę zajść w ciążę, właśnie tutaj - powiedziała i
poklepała swój płaski brzuch. - To twoja specjalność.
- I Jill!. Zbliżamy się już do ssaków i jesteśmy przystosowani. W izbie chorych mam
już z powrotem połowę słuchawek „russian sleep”.
Statek kosmiczny Orion był wielkim, uprzykrzonym obiektem o kształcie maczugi,
który nieustannie krążył w poprzek nieba. To, co, kiedyś było śnieżna kulą deuteru o średnicy
jednej piątej mili - źródłem paliwa baterii statku zasilających silniki oparte na syntezie lasero-
wej - było teraz cienką połyskującą powłoką napiętą resztką gazowego deuteru. Była to gło-
wnia tej maczugi. Kompleks mieszkalny kończący się przy silnikach i amortyzatorach stano-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin