Grady James - Cień Kondora.pdf

(1203 KB) Pobierz
Grady James - Cien Kondora
GRADY JAMES - CIEŃ KONDORA
Jedno było pewne, biały kociak nie miał w tym
żadnego udziału: wina leżała całkowicie po stronie
czarnego kociaka*.
Nie myśl o tym, powtarzał sobie, tylko biegnij, uciekaj.
Sprężysta gleba lekko uginała mu się pod stopami, spod
butów wystrzeliwały niewidoczne w ciemnościach grudki
ziemi i kamyki. Płuca paliły go przy każdym oddechu,
z każdym krokiem odzywał się dotkliwy ból w żołądku.
Pomyśl o czymś innym, skoncentruj się na tym, co cię czeka,
kiedy dobiegniesz do celu.
Zachciało mu się śmiać; świszczący oddech zmienił nieco ton,
gdy jego wargi wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Zabrzmiało
to jak żart: Myśleć o swoim zadaniu, kiedy wypruwa się flaki
w panicznej ucieczce, mając na karku — prawdopodobnie tuż za
sobą — prześladowców, których jedynym celem jest zabić człowieka.
Tamci są uzbrojeni, mają samochód, na pewno nie padają z wycień-
czenia i nie zgubili drogi.
* Wszystkie cytaty z powieści Lewisa Carrolla „Przygody Alicji w krainie
czarów" i „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" w przekładzie
Macieja Słomczyńskiego,
Uciekaj!
To zabawne, jak silnie odczuwa się zmęczenie rąk podczas
biegu, pomyślał, kiedy osiągnął szczyt małego wzniesienia i zaczął
gnać w dół. Kołyszą się tylko po bokach, nie mają nic do roboty,
a sprawiają wrażenie tak bardzo ciężkich. Na dodatek jeszcze szyja.
Od czego i w niej odczuwa się ból?
Nie myśl o tym, zapomnij o zmęczeniu. Uciekaj!
Dostrzegł przed sobą krąg jaskrawego światła — na tyle blisko,
że bez trudu można było rozpoznać szczegóły oświetlonego obszaru.
Zadarł głowę i popatrzył na niebo. Gwiazdy błyszczały jasno, ale
nigdzie nie dostrzegł księżyca. Może zdążył się już skryć za
horyzontem? — pomyślał. A może przesłoniła go chmura? Dobrze
 
by było, gdyby się w ogóle nie pojawił. Może zdołałbym po ciemku
dotrzeć na miejsce. Może tamci nie odważyliby się podejść bliżej
i doczekałbym przybycia pomocy.
Przestań sobie zaprzątać głowę. Uciekaj!
Pięćdziesiąt metrów od kręgu światła natknął się na zdewas-
towane ogrodzenie. Zahaczył nogą o rozciągnięty tuż nad ziemią
drut kolczasty, który jakimś cudem — w przeciwieństwie do dwóch
wyższych ciągów — przetrwał wszystkie ataki zmiennej aury
i dzikich zwierząt, jakby tylko po to, żeby go teraz powstrzymać.
Runął jak długi, przetoczył się i na chwilę zastygł w bezruchu.
Wstawaj, pomyślał. Wstawaj!
Poczuł na policzku strumyk lepkiej, mdło pachnącej cieczy,
która mieszała się z potem spływającym mu po twarzy. Nie
przejmował się jednak skaleczeniami, nie dbał o nie w takiej chwili.
Dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem ruszył dalej przez prerię.
Zapomnij o bólu! Uciekaj!
Ochłodziło się, pomyślał, jak na wiosnę jest wyjątkowo zimno.
Ziemia jeszcze zmarznięta. Gdybym nie pędził biegiem, szybko bym
przemarzł w samej koszuli. Ale gdybym nie musiał uciekać, nie
byłoby mnie tutaj i nie myślałbym o chłodzie.
Uciekaj!
Kiedy dotarł do oświetlonego terenu, ogrodzonego drucianą
siatką, chciał od razu przeskoczyć parkan, ale po wyczerpującym
biegu nogi ugięły sję pod nim i tylko grzmotnął w niego ramieniem.
Nie do wiary, pomyślał. Nawet nie poczuł, gdy ostre końce drutu
wbiły mu się w palce. Nic się nie liczyło poza nadzieją na ratunek.
8
Z trudem się podciągnął, napinając wszystkie mięśnie. Ledwie
mógł opanować drżenie wyprostowanych rąk, ale wmawiał sobie,
że da radę utrzymać na nich ciężar ciała i jakimś sposobem to
poskutkowało. Podczas ostatnich ćwiczeń — co prawda wypoczęty,
pełen zapału i pod presją współzawodnictwa z kolegami — poko-
nywał tego typu ogrodzenie w niespełna dziewięć sekund. Ukończył
kurs przygotowawczy z najlepszym wynikiem. Ale teraz potrzebował
aż dwudziestu sekund, żeby przedostać się na drugą stronę: więcej,
niż w normalnych okolicznościach zajmowało mu pokonanie trzech
grubych zwojów zasieków z drutu kolczastego. Tej nocy zdołał
jedynie doskoczyć do szczytu ogrodzenia. Wytrzymał jednak,
pomimo bólu, pomimo krwi spływającej mu po palcach. Wdrapał
się na górę i dobywając resztek energii przeskoczył rozciągnięty Ha
szczycie drut kolczasty. Trzy metry dalej runął na ziemię jak worek
z brudną bielizną. Jego instruktor z pewnością kazałby mu po-
wtarzać ten skok w nieskończoność, dopóki by go nie wykonał jak
skoczek spadochronowy. „Kolana ugięte, nogi przed siebie! Prze-
wrót przez ramię!" Ale teraz jego instruktor zapewne spał gdzieś,
bezpieczny za wieloma podobnymi ogrodzeniami.
Nie wiedział, jak długo leżał na ziemi. Według jego oceny
musiało upłynąć dobre pięć minut, choć w rzeczywistości nie minęła
nawet minuta. Czas przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie,
liczyło się tylko to, że nie musi dalej biec, nie trzeba już uciekać.
Zaczął się czołgać w stronę środka oświetlonego obszaru.
Gdziekolwiek spojrzał, oślepiały go jaskrawe lampy. Zza przy-
mrużonych powiek popatrzył na cztery kolumienki wentylacyjne,
 
jak gdyby wyznaczające strony świata. Podpełznął do najbliżsjzej:
z nich. Półtorametrowej wysokości blaszana osłona wyrastała
z betonowego podłoża zaledwie kilka metrów 0<1 środka zalewanej
światłem przestrzeni.
Ponad trzydzieści sekund zajęło mu dźwignięcie się na npgi,
a przez następne pół minuty próbował odzyskać równowagę,
przytrzymując się obudowy szybu wentylacyjnego. Wreszcie zaczął
Walić zakrwawionymi dłońmi w zimną, aluminiową blachę.
Kula dosięgnęła go, nim zdołał unieść rękę by słabiutko uderzyć
po raz piąty. Trafiła go w sam środek piersi, łamiąc kilka żeber
i rozrywając aortę, by ostatecznie wylecieć z drugiej strony i zniknąć
w ciemnościach. Nie żył już, kiedy jego bezwładne ciało osunęło się
na beton po blaszanej osłonie wentylatora. Nie żył, zanim jeszcze
huk wystrzału doleciał do jasno oświetlonego obszaru.
Pół kilometra dalej snajper opuścił karabin. Powoli otworzył
zamek, wyrzucił z komory na dłoń pustą łuskę i wsunął ją do
kieszeni. Drugi mężczyzna, opierając się łokciami o dach samo-
chodu, uważnie lustrował przez lornetkę oświetlony teren.
—Nie żyje? — zapytał strzelec. W jego głosie można było wyczuć
bezgraniczną dumę i pychę: dobrze znał odpowiedź na to pytanie.
Lecz jego kolega nie miał jeszcze pewności.
—Możliwe, nie wiem. Nie rusza się. Powtórz to. Szybko!
Na twarzy snajpera odmalowało się niedowierzanie. Tu, w ciem-
nościach, mógł sobie na to pozwolić, przy świetle nigdy by się nie
odważył okazać zdumienia.
Powolnym ale pewnym ruchem uniósł karabin, oparł ręce na
dachu auta, wymierzył starannie i posłał drugi pocisk w kierunku
człowieka leżącego na oświetlonej przestrzeni. Poderwane impetem
uderzenia ciało podskoczyło i znów znieruchomiało.
 Dobra — rzucił mężczyzna obserwujący teren przez lornet-
kę. — Zwiewamy.
 Nie powinniśmy sprawdzić, czy nie miał przy sobie jakichś
dokumentów?
 Nieł — odparł tamten, wsiadając do samochodu. — Nie mamy
czasu. Zaraz zjawią się tu służby bezpieczeństwa, musimy uciekać.
Istnieje pewne ryzyko, że miał przy sobie jakieś ważne papiery, ale
trzeba się z tym pogodzić. Odjeżdżamy, szybko! Nie zapalaj świateł.
Dopiero po sześciu minutach nad południowym horyzontem
pojawiły się dwa lecące nisko helikoptery. Gdyby nie terkot
wirników i wypełniająca wnętrza kabin słaba poświata instrumentów
elektronicznych, trudno byłoby je rozpoznać. Przez kilka minut
krążyły wokół oświetlonego terenu, przeczesując okolicę promie-
niami radarów i czujnikami podczerwieni. Wreszcie jedna z maszyn
opadła nad zalaną jaskrawym światłem betonową płytą, ze środka
wyskoczyło sześciu mężczyzn w niebieskich mundurach, uzbrojonych
w automaty Ml6. Helikopter z powrotem wzniósł się w powietrze
i jął zataczać coraz szersze kręgi.
Dwaj żołnierze podbiegli do osłony szybu wentylacyjnego
i zaczęli szukać uszkodzeń lub podłożonej bomby. Jeden stanął
pośrodku, z bronią gotową do strzału rozglądając się uważnie na
10
boki. Trzej pozostali przyklęknęli obok ciała zabitego. Dowódca
oddziału sprawdził wszystkie kieszenie, a następnie delikatnie
 
obmacał jeszcze ciepłe zwłoki. Dość szybko odnalazł niewielkie
zgrubienie po wewnętrznej stronie prawego uda. Ostrożnie zsunął
spodnie trupa, starając się nie poruszyć ciała i nie umazać sobie rąk
krwią. Jego oczom ukazał się przymocowany taśmą klejącą do nogi
mały czarny notes wielkości portfela. Odkleił go szybko, otworzył
i zwróciwszy się w stronę światła przebiegł wzrokiem kilka linijek
tekstu. Wreszcie sięgnął po zawieszony u pasa radiotelefon.
Trzy godziny później oba helikoptery odleciały. O pierwszym
brzasku wyłączono latarnie. Mdłe światło poranka zapełniło głębo-
kimi cieniami cały ogrodzony obszar, po którym wciąż kręcili się
ludzie w niebieskich mundurach. Przy bramie wiodącej na strzeżony
teren pojawiło się kilka błękitnych pojazdów. Zwłoki nadal leżały
w tym samym miejscu. Wykonano zdjęcia, przeprowadzono wszelkie
pomiary, rozesłano prośby o dostarczenie różnorodnych informacji.
Wartownicy przy wjeździe zaczęli już być znudzeni całym tym
rozgardiaszem, chociaż początkowo traktowali zabójstwo jak bez-
precedensowe zdarzenie w swej -monotonnej służbie. Lecz teraz
wdychali jedynie woń dzikich kwiatów i zapach świeżo zaoranej
ziemi, parującej w promieniach słońca, a większość z nich marzyła
o tym, by wrócić do swoich łóżek w koszarach.
W końcu uwagę wszystkich przykuł głośny terkot wirników
helikoptera. Ciężka maszyna transportowa także nadleciała z połu-
dnia; stopniowo zniżała lot, aż zawisła nad nieruchomym ciałem.
Spuszczono z niej na linach nosze i po chwili wciągnięto je z powrotem,
obciążone zwłokami. Kiedy śmigłowiec zniknął z pola widzenia,
dowódca oddziału wartowniczego zarządził zbiórkę. Zwięźle i dobitnie
poinformował żołnierzy, co ich czeka, jeżeli komukolwiek pisną choć
słowo na temat wydarzeń, których byli świadkami. Później wszyscy
zajęli miejsca w samochodach i odjechali. Kiedy wreszcie jeden
z farmerów zjawił się na swoim polu, żeby dokończyć wiosenną orkę,
nawet nie spojrzał w stronę zagrodzonego terenu — nie działo się tam
nic ciekawego, wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak zawsze.
Poza tym świadomość istnienia tego miejsca w sąsiedztwie jego
pola działała mu na nerwy.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy farmer zrobił sobie
przerwę na śniadanie, w bazie lotniczej Malmstrom, w pobliżu
Great Falls w Montanie, wylądował jeden z małych myśliwców
armii USA. Ale mężczyzna zajmujący fotel drugiego pilota nie
potrafiłby sprowadzić na ziemię tej maszyny, nawet gdyby od tego
zależało jego życie. Mimo że miał na sobie mundur lotnika, nie był
jednak pilotem. Nosił dystynkcje generała wojsk powietrznych.
Komendant bazy oraz dowódca służb ochrony wyjechali łazikiem
na pas startowy, powitali generała, a następnie wszyscy trzej
skierowali się do starego hangaru stojącego przy samym ogrodzeniu
bazy. Na co dzień opuszczony i nie używany barak stał otwarty,
tylko od czasu do czasu urządzano w nim jakieś ćwiczenia
rezerwistów i straży obywatelskiej. Ale tego ranka pozamykano
wszystkie drzwi, a przed głównym wejściem stanęło dwóch uzbro-
jonych wartowników. Patrole krążyły wokół hangaru, dwóch
oficerów weszło nawet do środka.
Generał obrzucił krytycznym spojrzeniem wyprężonych na
baczność wartowników i mruknął zjadliwie do komendanta bazy:
—Czy trochę nie za późno na te zaostrzone środki bez-
pieczeństwa?
 
Komendant poczerwieniał tylko, ale nic nie odpowiedział.
Generał był potężnie zbudowanym mężczyzną — nie tyle
wysokim, gdyż ze swoim ponad stuosiemdziesięciocentymetrowym
wzrostem nie wyróżniał się specjalnie pośród kolegów, za to miął
masywną klatkę piersiową, szerokie ramiona i muskuły atlety. Lata
okryły cienką warstwą tłuszczu jego płaski, twardy brzuch, a siwizna,
jeszcze niedawno ledwie widoczna, przyprószyła czarne niegdyś
włosy. Lecz głos miał tak samo twardy jak w młodości.
Przyjrzał się rozciągniętym na stole zwłokom.
— Niech cię szlag trafi, Parkins — mruknął pod nosem. -— ty
przeklęty głupcze!
Dowódca ochrony nie mógł uwierzyć własnym uszom; bał się
przyznać, że czegoś nie dosłyszał, ale nie chciał też zostać później
posądzony o ignorancję. Zrobił krok w kierunku stołu i zapytał
cicho:
 Przepraszam, co pan powiedział generale?
 Powiedziałem — ryknął tamten, obracając się w stronę
majora — niech to wszystko trafi szlag! Jasna cholera! Ten gówniarz
12
nie znalazł żadnego sposobu, żeby utrzymać się przy życiu do czasu
złożenia raportu! Jak mógł dać się zabić na tym pieprzonym,
zasranym odludziu? Cholerny sukinsyn!
Major cofnął się nieco, zdumiony wybuchem przełożonego, ale
generał nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Odwrócił się
z powrotem w kierunku trupa.
— Niech cię szlag trafi, Parkins! Czy ty nie rozumiesz, w jakie
kłopoty mnie wpędziłeś?!
Pokręcił energicznie głową i ruszył ku wyjściu. Major i komen-
dant bazy podążyli za nim nerwowym krokiem.
Trzymając już rękę na klamce, generał spojrzał na nich i rzucił:
—Odeślijcie go następnym samolotem do stolicy i przekażcie
do biura numer lotu oraz godzinę lądowania. Jak tylko mój
zastępca otrzyma wiadomość, że przesyłka dotarła na miejsce,
a lepiej, żebyście odesłali absolutnie wszystko, co przy nim znale-
ziono, macie natychmiast zapomnieć o tej sprawie. Zrozumiano?
Musicie dołożyć wszelkich starań, aby każdy w tej cholernej bazie
zapomniał o wszystkim. Szczegóły incydentu zrelacjonujecie mojemu
wysłannikowi, kapitanowi Smithowi, który przybędzie tu w ciągu
najbliższej doby. Proszę go wciągnąć na listę personelu bazy
i zostawić mu całkowitą swobodę działania. Jasne?
Odwrócił się szybko, nie czekając na odpowiedź. Nie zauważył
też honorów oddanych lekko roztrzęsionymi rękoma. Energicznym
krokiem ruszył w stronę samolotu.
W Waszyngtonie nastała wiosna, która zawitała na wschodnie
wybrzeże znacznie wcześniej niż w pozostałe rejony kraju. Już pod
koniec marca drzewa okryły się pąkami, a wokół domostw w tych
„lepszych" dzielnicach zakiełkowała młoda trawa. Zapach świeżej
zieleni przebijał nawet poprzez swąd spalin i odór psich odchodów,
Niemal wszyscy trzymali przy domach psy, bądź dla towarzystwie
bądź w celu ochrony.
Generał nie zwracał jednak uwagi ani na żywe kolory, ani na
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin