Norton Andre - gwiezdny zwiad.pdf

(624 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
Andre Norton
Gwiezdny zwiad
Tytuł oryginału Star Rangers
Tłumaczył: Włodzimierz Nowaczyk
Dla Nan Hanlin,
która również podróżuje
wśród gwiazd w swej prozie,
jeśli nie w rzeczywistości.
Prolog
Istnieje stara legenda o rzymskim cesarzu, który, żeby popisać się potęgą swej władzy,
wyznaczył dowódcę jednego z wiernych mu legionów i kazał mu poprowadzić swój oddział
przez Azję, aż na sam koniec świata. Tym samym tysiąc legionistów na zawsze przepadło na
rozległych przestrzeniach największego z kontynentów. Zapewne gdzieś daleko, na nie
nazwanym polu bitwy, garstka tych, co przeżyli, po raz ostatni sformowała szyk bojowy
zniesiony przez przeważające siły barbarzyńskich wojowników. Pewnie ich dumny orzeł,
samotny i zbezczeszczony, leżał przez lata w jurcie z końskich skór. Jednak ci, którzy znali
dumę żołnierzy i ich wierność legionowej tradycji, wiedzieli, że maszerowali oni na wschód
dopóki niosły ich poranione stopy.
W roku 8054 historia kolejny raz zatoczyła koło. Pierwsze Imperium Galaktyczne
znajdowało się w stanie rozkładu. Dyktatorzy, cesarze, konsolidatorzy walczyli o niezawisłość
własnych i spokrewnionych układów słonecznych, starając się wyrwać je spod władzy
Centralnej Kontroli. Kosmiczni piraci wyczuli pismo nosem i rekrutowali całe floty, by
skorzystać z sytuacji. Nastał czas, kiedy jedynie pozbawieni skrupułów mogli się rozwijać.
Tu i ówdzie jednostka lub grupa na próżno starała się stawić czoło katastrofie i
rozpadowi. Znaczącą pozycję wśród tych ostatnich bojowników, którzy nie godzili się na
odrzucenie niepodzielnej władzy Centralnej Kontroli, zajmowali członkowie gwiezdnego
patrolu - sił policyjnych utrzymujących porządek przez ponad tysiąc lat. Być może czynili to
wiedząc, iż poza ich własną formacją nie można już znaleźć bezpieczeństwa i dlatego tak
ściśle trzymali się etosu, który w nowym świecie wydawał się staroświecki. Nowym władcom
taka uparta wierność ginącym ideałom wydawała się jednocześnie drażniąca i żałosna.
Jorcam Dester, ostatni agent Kontroli w Deneb, który kierował się własnymi
ambicjami, rozwiązał problem patrolu w swym sektorze na rzymską modłę. Wezwał pół
tuzina oficerów dowodzących zdolnymi do lotu statkami i rozkazał im, zgodnie ze swymi
uprawnieniami, udać się w kosmos, aby (jak stwierdził) zlokalizować i uaktualnić mapy
układów granicznych. Przez przynajmniej cztery generacje nie były one wizytowane przez
żadne organy Kontroli. Niezbyt jasno zaofiarował się utworzyć na nich nowe bazy, gdzie
patrol mógłby się wzmocnić i odrodzić, aby znów móc skutecznie walczyć o ideały Kontroli.
Wierni do końca dowódcy ruszyli w drogę na dawno nie remontowanych statkach, z niepełną
załogą i skromnym zaopatrzeniem, gotowi wykonać rozkaz do końca.
Jednym z tych pojazdów był vegański statek zwiadowczy - Starfire .
Rozdział I - Ostatni port
Statek patrolu, Starfire , zarejestrowany na Vedze, dobił do swego ostatniego portu
wczesnym rankiem. Nie było to najlepsze lądowanie - dwie skorodowane rury wybuchły, gdy
pilot próbował osadzić go na podporach. Pojazd podskoczył, odbił się od podłoża i runął na
pokiereszowaną meteorami burtę.
Zwiadowca - sierżant Kartr, podtrzymywał lewy nadgarstek zdrową dłonią i zlizywał
krew z przygryzionych warg. Lewa ściana kabiny pilota była teraz podłogą, a zasuwa włazu
wbijała się boleśnie w jedno z wciąż drżących kolan.
Spośród jego towarzyszy Latimir nie przeżył lądowania. Wystarczyło jedno spojrzenie
na dziwnie wygięty czarny kark astronawigatora. Mirion - pilot, zwisał bezwładnie na podartej
sieci przeciwwstrząsowej, tuż nad pulpitem sterowniczym. Krew spływała mu po policzkach i
kapała z brody. Czy martwy człowiek może krwawić? Kartr nie sądził, aby to było możliwe.
Ostrożnie wciągnął powietrze w płuca i ucieszył się, iż nie odczuwa bólu. Znaczyło to,
że żebra nie były połamane, choć tuż przed lądowaniem nieźle nim zakotłowało. Uśmiechnął
się ponuro po wykonaniu kończynami próbnych ruchów. W sumie opłacało się być twardym,
niecywilizowanym barbarzyńcą z pogranicza.
Lampki zapalały się i gasły chaotycznie. Dopiero ten widok sprawił, mimo
wytrenowanego spokoju weterana wielu misji, że Kartr poczuł obezwładniającą falę paniki.
Chwycił zasuwę i szarpnął. Ukłucie bólu ze zranionego nadgarstka przywróciło go do
rzeczywistości. Nie był odcięty - właz odsunął się na cal. Zdoła się wydostać.
Musi się wydostać i znaleźć medyka, który spojrzy na Miriona. Nie należy ruszać
pilota, dopóki nie rozpozna się jego obrażeń.
Wróciła pamięć. Nie było wśród nich medyka. Nie było go od trzech, a może czterech
planet. Zwiadowca potrząsnął obolałą głową i zmarszczył brew. Taka utrata pamięci była
gorsza od bólu w ramieniu. Musi się trzymać!
Tak, to było trzy lądowania temu. Odparli atak Zielonych, mimo, że zepsuła się
wyrzutnia dziobowa. Medyk Tork padł wówczas przeszyty trującą strzałką.
Kartr ponownie potrząsnął głową i cierpliwie, jedną ręką, rozpoczął zmagania z
włazem. Wydawało się, że minęło sporo czasu, zanim zdołał uchylić go na tyle, aby człowiek
zdołał się prześliznąć. Zmrużył oczy oślepiony niebieskim płomieniem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin