Sandemo Margit - Opowieści 02 - Królewski list.rtf

(302 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

 

MARGIT SANDEMO

 

 

 

 

KRÓLEWSKI LIST

 

 

 

Z norweskiego przełożyła

LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POL-NORDICA Publishing Ltd.

Otwock 1995

 

 

Przekład elektroniczny przygotował

JaWa

 


ROZDZIAŁ I

 

Bracia von Flanck. Właściwie można by nazwać ich rozbójnikami, gdyby nie fakt, że w tamtych czasach tacy już nie istnieli.

Gustav był starszy. Urodziwy niczym jastrząb, miał w sobie ten sam majestat, to samo bystre spojrzenie i szlachetny profil. Rejestrował najlżejsze szmery i błyskawicznie odwracał głowę w stronę potencjalnej ofiary. Bezlitosny i wyrachowany, ale uwielbiany przez kobiety jak żaden inny żołnierz w armii króla Christiana IV.

Torben dorównywał mu jedynie okrucieństwem. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi, ginął w cieniu przystojnego brata. Z tego powodu był podwójnie niebezpieczny. Przypominał pająka czatującego w ukryciu.

Bracia von Flanck cieszyli się sławą żołnierzy wyjątkowo bezwzględnych. Wieść o tym, że jutlandzka szlachta, duchowieństwo i mieszczanie uciekli na wyspy Fionię i Zelandię, a także do Norwegii, przyjęli z błyskiem w oku. Tratowali chłopom pola, pozbawiali czci ich żony, grabili zapasy żywności.

Tak dotarli do Flanckshof, rozległej posiadłości w północnej Jutlandii. Tam się zatrzymali. Słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo gorzało jakby opromienione językami ognia dalekiego pożaru. Bracia spoglądali na okazały dwór stanowiący własność ich rodu.

– Nikogo tu nie ma, Torben – odezwał się Gustav. – Ci nędznicy, którzy zagarnęli naszą własność, uciekli! Wzięli nogi za pas.

Bracia ochoczo rzucili się w wir wojny, którą Christian IV prowadził w księstwie niemieckim. Zawsze na czele w wypadach, grabieżach, najbardziej zaciekli w walce. Król, początkowo zachwycony ich odwagą, z czasem zaczął mieć wątpliwości. Był władcą prawym i nie tolerował niepotrzebnego okrucieństwa.

Ich drogi się jednak rozeszły i bracia von Flanck zniknęli mu z oczu.

Zostali włączeni do oddziałów duńsko-niemieckich, które po 1625 roku pod dowództwem Wallensteina parły na północ wzdłuż Jutlandii. Okryta hańbą armia, grabiąca i plądrująca własny kraj bardziej niż wróg, podążający w ślad za nią.

– I nigdy tu nie wrócą. Motłoch – odrzekł Torben z pogardliwym uśmieszkiem. – Teraz dwór jest nasz, na zawsze.

– Tak, w tym miejscu powiemy: "Żegnaj, wojenko!" – potwierdził Gustav. – Oddziały Wallensteina z pewnością tu nie dotrą. Flanckshof leży na północno-zachodnim krańcu półwyspu, ukryte pomiędzy zagajnikiem a morzem. Nie zauważą go.

– A co z listem królewskim? – spytał Torben.

Dumną twarz Gustava ściągnął grymas.

– E tam. Cóż jest wart akt darowizny dawno zmarłego władcy? Król Fryderyk postąpił niesprawiedliwie, samowolnie stanowiąc, że to nie nasz ojciec odziedziczy Flanckshof, a jego starsza siostra. Przecież młodszy brat powinien mieć pierwszeństwo, nieprawdaż? Nasza ciotka Lidia nie miała prawa zamieszkać tu razem z tym swoim królewskim bękartem.

– No, tego, czy nasza kuzynka Annę Sofie była córką króla, tak na pewno nie wiemy. Fryderyk II nie był szczególnie kochliwy... Oficjalnie Annę Sofie dostała dwór dlatego, że jej ojciec, a mąż Lidii, zasłużył się królowi. Miała to być także kara dla naszego ojca za to, że nie chciał się podporządkować władzy królewskiej.

W pamięci obu braci odżyły wspomnienia i na nowo roznieciły gniew w ich sercach. Prawdą było, że ich ojciec zachował się wyjątkowo podle, omal nie dopuszczając się zdrady. Niedaleko pada jabłko od jabłoni! Byli nieodrodnymi synami swego ojca.

– Ten list może się okazać niebezpieczny. Trzeba sprawdzić, gdzie się teraz znajduje – zadecydował Gustav. – Póki co możemy rozgłosić, że jest sfałszowany. Ale jeśli król Christian potwierdzi podpis swojego ojca...

– Król Christian przebywa w Saksonii. A zanim wróci, zdążymy zniszczyć ten nieszczęsny dokument – zaśmiał się Torben ubawiony swym pomysłem. – Jak sądzisz, bracie?

– Myślę, że tak powinniśmy uczynić. Na wszelki wypadek.

 

Lidia Stake, z domu von Flanck, siedziała w swym mieszkaniu w Kopenhadze, do którego przeprowadziła się wraz z wnukiem Ulrikiem. Jej mąż, który zasłużył się niegdyś wielce królowi Fryderykowi II, już nie żył. Tak jak i ich córka Annę Sofie, która otrzymała Flanckshof w darze od starego króla. Zięć Lidii pojechał na wojnę i od przerażająco długiego czasu nie dawał znaku życia. Ulrik miał dopiero dziesięć lat, ale w świetle królewskiego dokumentu był prawowitym spadkobiercą Flanckshof.

– Jakie to szczęście, że mamy ciebie, Virginio – rzekła Lidia do młodziutkiej, urzekającej urodą dziewczyny, która siedziała obok niej na sofie i haftowała. – Byłaś nam nieocenioną pomocą w drodze do naszego nowego domu.

Dziewczę o błękitnych oczach spuściło wzrok.

– To ja winnam podziękować, ciociu Lidio. Jestem tylko ubogą krewną twego męża i nie miałam prawa mieszkać we Flanckshof.

– Ależ miałaś, moje drogie dziecko! A kiedy miną te ciężkie czasy, będziesz mogła tam wrócić i zostać tak długo, jak zechcesz.

– Dziękuję, ciociu! Czy jest prawdą, co mówią ludzie, że Gustav i Torben von Flanck zagarnęli Flanckshof?

– Niestety tak. Ale ty przecież spotkałaś ich kiedyś, jeszcze zanim te wszystkie nieszczęścia spadły na Danię. To bardzo źli ludzie, obydwaj!

Gustav von Flanck... Virginia zatopiła się w marzeniach. Upłynęło już wiele miesięcy, odkąd widziała go po raz ostatni, ale nie zapomniała nic z tego, co wydarzyło się w mrocznej altanie, kiedy w pałacu w najlepsze trwał bal. Zachłanne usta, dłonie dotykające jej ciała, na co nikt dotąd nie otrzymał przyzwolenia.

– Czy oni... bracia von Flanck... są żonaci?

– O ile mi wiadomo, nie – odpowiedziała korpulentna pani Lidia z ciepłym uśmiechem. – Zdaje się, że ci dwaj nie mają za grosz poczucia przyzwoitości. Musisz się pilnować, by nie wpaść w ich szpony, Virginio. W szczególności uważaj na Gustava! Jest niebezpieczny dla kobiet. Pod niewątpliwie ujmującą powierzchownością kryje się zły duch!

Virginia bez słowa pochyliła się nad robótką, ale jej twarz spłonęła rumieńcem. Lidia poruszyła się niespokojnie.

– Na dworze krążą plotki, że widziano ich w Kopenhadze. Tutaj niedaleko, wczoraj wieczorem.

Virginia skuliła się.

– Tutaj? – spytała wstrzymując oddech.

Lidia, opacznie pojmując reakcję dziewczyny, zawołała:

– Nie obawiaj się! Nic nie mogą nam zrobić.

Do pokoju wszedł kamerdyner, ich jedyny służący.

– Pan Berend Grim prosi panią o posłuchanie.

– O, Berend! – Twarz Lidii pojaśniała, – Wprowadź go natychmiast!

 

Berend Grim zaliczał się do grona najlepszych przyjaciół jej zięcia. Z powodu ran otrzymanych w walce został odesłany z Niemiec do domu. W Kopenhadze służył pani Lidii wielką pomocą i był jej prawdziwą pociechą.

Wszedł młodzieniec, z którego całej postaci emanował spokój. Przywitał się serdecznie z panią Lidią, po czym spojrzał na Virginię tak, jakby przybył tu właśnie z jej powodu. Ukłonił się dwornie, a jego szarobrązowe oczy napełniły się czułością.

– Panno Virginio, cieszę się, widząc panią w tak dobrym zdrowiu – rzekł, po czym zwrócił się do najważniejszej osoby: – Czy dobrze się tu pani czuje, pani Lidio?

– O, tak. Ochmistrz dworski był tak miły i wyszukał dla nas ten dom. I to w pobliżu zamku! Wszystko jest tak, jak trzeba, drogi Berendzie. Brakuje nam jedynie trochę służby, ale to się da załatwić. Jakie nowiny dziś cię sprowadzają?

– Zatrważająca pogłoska, pani Lidio, i, jak mi się wydaje, nie całkiem pozbawiona podstaw.

Starsza pani gestem wskazała mu krzesło obok siebie.

– Usiądź i opowiedz nam wszystko.

– Bracia von Flanck są w Kopenhadze.

– Słyszeliśmy o tym.

– Ale oni zatrzymali się w gospodzie w pobliżu, niedaleko rynku. Jest z nimi towarzysz broni tego samego pokroju co oni. Pewien mój przyjaciel podsłuchał, że zamierzają się dostać tutaj i wykraść królewski list.

Virginia spuściła oczy, ale jej drobne, kształtne dłonie drżały tak, że nie była w stanie utrzymać igły.

– Niewykluczone, że tak uczynią – rzekła pani Lidia z goryczą. – I nie będę mogła im w tym przeszkodzić. Oni nie mają żadnych skrupułów. Co mogę począć ja, leciwa kobieta, z dziesięcioletnim chłopcem, młodą dziewczyną i starym służącym?

– Zatrzymam się tu na jakiś czas, żeby was chronić – powiedział Berend, nie patrząc na Virginię.

– Nie, mój drogi – odrzekła Lidia. – To nie rozwiązuje problemu. Poza tym bracia rozpuścili plotkę, że list królewski został sfałszowany. Tak więc właściwie nikt nie wierzy w jego prawdziwość.

– Dlaczego w takim razie chcą go wykraść?

– Bo ten dokument jest autentyczny. Ale jedyna osoba, która może to potwierdzić, to prawowity syn Fryderyka, król Christian.

Wnuczek Lidii, bystry i inteligentny chłopiec, wszedł do pokoju nie zauważony przez nikogo.

– Ależ, babciu – odezwał się nieoczekiwanie. – Czy nie jest nam tu dobrze? Przecież zawsze narzekałaś na chłód panujący we Flanckshof. Moim zdaniem to tylko ziemski zbytek i dobra doczesne. Nie warto o nie zabiegać.

– Mój ty mały apostole – uśmiechnęła się Lidia. – Przestań głosić te szlachetne idee, bo poczuję się winna, że mam tak przyziemne pragnienia. Ale, mówiąc poważnie, ci dwaj okrutnicy, Gustav i Torben, nigdy nie dostaną Flanckshof. Nie zasłużyli na to. Są jak szkodniki, które powinno się wytępić. Moim obowiązkiem jest zachować dwór dla ciebie, a także dla Virginii, która nie ma innego domu.

– Ale przecież mam brata – przypomniała jej Virginia.

– Tak, ale to dla ciebie żadne wsparcie. Całymi dniami przesiaduje w winiarni. O czym to ja mówiłam? Tak, zamierzam zatrzymać Flanckshof również ze względu na twego ojca, Ulriku. Kiedy wróci z wojny.

– No i dla siebie, babciu.

– Nie bądź taki zuchwały, mój chłopcze! No cóż, jeśli mam być szczera, to chcę zachować Flanckshof również dla siebie. Ale, Berendzie... Powiadają, że nasz drogi król opuścił już Niemcy i ruszył na Północ. Najpierw, jak słyszałam, ma udać się do Fahrmarn, a stamtąd przez Bałtyk do Skanii. Czy to prawda, tego nie wiem, ale jest ważne, żeby odnaleźć Jego Wysokość, zanim bracia von Flanck zdążą wykraść i zniszczyć królewski list. Czy ty...

– Oczywiście – odpowiedział, nim zdążyła dokończyć. – Wezmę ten dokument i udam się do króla.

– Wspaniale! Mój służący wspomniał mi, że dziś wieczór odpływa statek do Skanii. Przyjdź, kiedy się ściemni, Berendzie. Do tego czasu zdążę zamówić dla ciebie miejsce na tym frachtowcu i napisać list do Jego Wysokości.

– Wrócę, pani Lidio. Może pani na mnie polegać.

– Wiem, Berendzie. Mój zięć nie miał nigdy lepszego przyjaciela. A teraz jesteś też naszym przyjacielem, moim i Virginii.

Twarz gościa znowu nabrała blasku. Spojrzał na dziewczynę, ale ona zajęta była robótką.

– Dla was trojga gotów jestem umrzeć – powiedział Berend. – Panno Virginio, czy mogę z panią zamienić kilka słów na osobności?

Niechętnie odłożyła tamborek i podążyła za nim do przedpokoju.

Popatrzył na nią z czułością.

– Panno Virginio, proszę się opiekować panią Lidią! Czasami bywa taka nierozważna. Niechże pani będzie czujna zwłaszcza wtedy, gdy pani Lidia zamyka się w swoim pokoju. Wprawdzie ta na wskroś uczciwa dama twierdzi, że nigdy nie ucina sobie popołudniowej drzemki, ale skądinąd mi wiadomo, że jej się to zdarza.

Berend uśmiechnął się do Virginii. Dziewczyna jednak nie podjęła żartobliwego tonu. Jej chłodne spojrzenie wyrażało brak zrozumienia.

– Jaki to miły człowiek – westchnęła Lidia po wyjściu Berenda. – Od razu poczułam się bezpieczniej. Droga Virginio, nie wydaje ci się, że to dla ciebie wymarzony kandydat na męża? Pomyśl tylko, gdybyś...

Nagle Virginia się poderwała. Na jej twarzy – twarzy porcelanowej lalki – odmalował się grymas, który świadczył o silnym wzburzeniu.

– Och, ciociu Lidio, kiedy rozmawiałyśmy o moim bracie, przypomniałam sobie, że obiecałam go dziś odwiedzić. Czy mogłabym dostać wolne? Na krótko!

– Wolne? Ależ, drogie dziecko, przecież nie jesteś służącą! Oczywiście, że możesz pójść do brata, kiedy tylko masz ochotę! Ale nie dawaj mu pieniędzy, bo je przepije. A skoro już wychodzisz, to może porozmawiałabyś z kapitanem tego frachtowca, który dziś odpływa. Weź pieniądze, żeby mu zapłacić. Tylko nie pokazuj ich bratu!

– Dobrze, ciociu Lidio – dygnęła Virginia. – Zrobię, jak każesz, możesz mi zaufać!

Kiedy wyszła, Lidia odetchnęła ciężko i poleciła służącemu wszędzie dokładnie pozamykać i nie wpuszczać obcych.

Virginia podążyła w stronę rynku. Najpierw rozejrzała się wokół, a potem wślizgnęła ukradkiem do gospody. Zapytała o braci von Flanck. Nie było ich, wyszli wiele godzin temu i nikt nie wiedział dokąd. Virginia uśmiechnęła się ujmująco, dygnęła grzecznie i wyszła. Nie dała po sobie poznać rozczarowania. Co teraz zrobi?

Jej ładna twarzyczka szybko jednak pojaśniała. Wyprostowała się i spiesznie ruszyła w stronę knajpy, gdzie zwykł przesiadywać jej brat. Kiedyś był bardzo sprytny. Niechże w końcu uczyni coś pożytecznego!

 

Pewna młoda dziewczyna spędzała ten sam wieczór w dzielnicy miasta położonej blisko portu.

Wołano na nią Głupia Line. Może i tkwiłaby w tym przezwisku krztyna prawdy, gdyby pod pojęciem głupoty rozumieć, że ktoś ma serce przepełnione miłością i współczuciem dla innych, myśli życzliwie o bliźnich i gotów jest oddać ostatni grosz komuś, kto być może wcale go bardziej nie potrzebuje.

Tu w ciasnych uliczkach portowych przylgnęło do niej przezwisko Łachmaniara. Nietrudno zasłużyć na taki przydomek, jeśli się uważa, że inni bardziej potrzebują ubrań, a wszystko, czego by dotknąć, pomazane jest smołą. Ubranie Łachmaniary uszyte było ze starych worków, stopy także miała obwiązane workami.

Caroline – bo tak naprawdę brzmiało jej imię – miała siedemnaście lat. Niedawno straciła ojca, a matka nie żyła już od dawna. Była druga w kolejności wśród licznej gromady rodzeństwa. Najstarsza siostra Lone została w domu, w małej chatce krytej strzechą, i zajmowała się młodszymi dziećmi. Caroline wysłano do Kopenhagi, aby zarobiła na ich codzienny chleb.

Między siostrami a młodszym rodzeństwem istniała duża różnica wieku, bowiem kilkoro dzieci przyszło na świat martwe, a inne umarły wcześnie. Młodsze rodzeństwo było zbyt małe, by je wysłać do pracy, ale za to w domu pomagało robić beczki.

Wszyscy pokładali ufność w Caroline, którą przytłaczało poczucie odpowiedzialności. Łachmaniara o twarzy pochlapanej smołą i z wiecznie brudnymi rękami... Zbyt młoda, zbyt naiwna, by stawić czoło twardej rzeczywistości.

Ojciec był z zawodu bednarzem. W najnędzniejszej okolicy blisko portu miał niewielki warsztat, gdzie przechowywał i sprzedawał swoje beczki. Była to licha buda, wciśnięta między inne, równie liche, choć odrobinę wyższe. W tym to baraku mieszkała teraz Caroline. Na ciasnym poddaszu niemal z niczego urządziła sobie sypialnię; chciała, by było tak jak w domu. Już dawno zrozumiała, że rodzeństwu będzie trudno przetrwać. Panowała ostra konkurencja, a dzieciaki nie miały dość siły, by robić dobre beczki, ona sama zaś nie nadawała się na handlarkę.

Caroline przez wiele lat jeździła z ojcem do Kopenhagi i służyła pomocą w warsztacie bednarskim. Pewnie dlatego rodzeństwo uznało, że najlepiej zna się na handlu, co zupełnie mijało się z prawdą. Byłoby dużo lepiej, gdyby to najstarsza siostra, Lone, zajęła jej miejsce. Wtedy Caroline mogłaby zostać w domu. Ale Lone obiecała ojcu na łożu śmierci, że zaopiekuje się dziećmi, domem i że nie zaniedba niewielkiego spłachetka ziemi, jaki posiadali.

W tej rodzinie nikt nie potrafił myśleć praktycznie, nawet ojciec. A już najmniej z nich wszystkich Głupia Line.

Raz w tygodniu pojawiał się najstarszy, zaledwie jedenastoletni brat, wioząc na dwukołowym wózku nowe beczki, i zabierał zarobione przez Line miedziaki. Za każdym razem marszczył czoło i narzekał, że za mało dostała za sprzedany towar. Line nie miała odwagi wspomnieć mu o pieniądzach, które dała pewnemu chłopcu choremu na suchoty i innym biedakom, jakich spotykała na swej drodze. Dręczona wyrzutami sumienia z powodu własnej rozrzutności, rezygnowała z niewielkiego procentu, który się jej należał na skromne utrzymanie w wielkim mieście.

Nikt nie pomyślał, że z tego powodu żyje na granicy głodu. Przecież to tylko Głupia Line, Łachmaniara!

Okolica, w której mieszkała, nie należała do bezpiecznych. Co dzień wieczorem Line zamykała przesiąkniętą zapachem smoły kryjówkę na potrójny skobel, po czym wspinała się po drabince na poddasze. Drzwiczki na górze również zamykała. Z ulgą myślała o tym, że otwory okienne wychodzą na podwórze i dzięki temu może na chwilę zapalić świecę, nie zauważona przez nikogo.

Mieszkanie w baraku miało swoje zalety. Zapach smoły odstraszał szczury i inne robactwo, a ponieważ buda była licha, nikomu nie przychodziło do głowy, by się włamać do środka. Poza tym nikt nie wiedział, że Line tu nocuje.

Zdarzało się, że czuła się bardzo samotna, a odgłosy z ulicy napawały ją przerażeniem. Pijańskie burdy były tu na porządku dziennym. Nigdy ich jednak nie oglądała. Natomiast niekiedy przekradała się na drugą stronę strychu i siadała przy ciemnym okienku wychodzącym na ulicę. Nie widziana z zewnątrz, przyglądała się kobietom w wyzywających strojach, które wystawały na rogu, a potem odchodziły z nieznajomymi mężczyznami.

Caroline dużo o tym myślała. Doskonale wiedziała, co się za tym kryje. Mimo bezgranicznej nędzy, którą cierpiała, nie mogła zrozumieć, czemu kobiety decydowały się na takie życie. Ci obrzydliwi mężczyźni, których udawało im się czasem zaczepić – jak mogły znieść ich bliskość? Poza tym kobiety wcale nie bogaciły się na tym ani też nie stawały szczęśliwsze. Przeciwnie, często chorowały i marzły. Line widziała też, że niektórzy mężczyźni zmuszali kobiety, by wystawały na rogu, a potem zabierali pieniądze, które zarobiły.

O, nie. Mimo wszystko lepiej głodować!

 

Nastały ciężkie czasy dla Kopenhagi i dla całego kraju. Król Christian IV prowadził wojnę w Niemczech, a to było kosztowne. Bieda zajrzała do oczu mieszkańcom Danii. Wojna między katolikami a protestantami trwała już tak długo, że z niechęcią rachowano lata. Tu i ówdzie podawano w wątpliwość jej religijny charakter. W istocie była to walka żądnych władzy książąt, pałających chęcią zdobycia sławy i podporządkowania sobie jak największych obszarów. Król duński Christian IV nie przywiązywał wielkiej wagi do podbojów nowych ziem, nie powodowały nim także uczucia religijne, przede wszystkim pragnął okryć się chwałą.

Tymczasem napływające wieści mówiły o znikomych postępach w przebiegu działań wojennych.

Jednak to nie wojna, póki co, dawała się Caroline we znaki.

Owego wieczoru, u progu mrocznej sierpniowej nocy, na ulicy nie widać było żywej duszy. Caroline siedziała przygnębiona. Dopiero co zwymyślał ją jakiś klient, który uznał, że beczki zakupione u niej są do niczego, i zażądał zwrotu zapłaty. Tymczasem ona zdążyła już wysłać wszystkie pieniądze do domu i bała się nawet pomyśleć, jak ośmieli się prosić Lone, by je oddała.

Ostatnia kromka chleba pokryła się pleśnią, myśl o mającej nadejść zimie wprawiała dziewczynę w przerażenie. Ojciec rzadko mieszkał w starym baraku. Codziennie tu dojeżdżał, a na noc wracał do domu. Ale rodzeństwo było zmuszone sprzedać jedynego konia, sądząc, że to poprawi sytuację. Line mogła przecież zamieszkać w drewnianej budzie na stałe. Teraz jednak dziewczynę ogarnęły wątpliwości.

Skuliła się na niewygodnym siedzisku przy oknie i pochlipywała cicho z głodu i z żalu nad swym beznadziejnym losem.

Nagle z sąsiedniej uliczki doszły ją hałasy. Wytężyła wzrok, ale w mroku nocy nic nie mogła dojrzeć. Ktoś krzyknął:

– Mamy go!

Usłyszała szczęk krzyżujących się szabli, a potem znowu wołanie:

– Łap go, Torben! Nie daj" mu uciec do portu!

Toczyła się zaciekła walka. To nie była zwykła pijacka bijatyka na pięści i prymitywne noże.

Caroline serce waliło jak młotem. Należała do tych ludzi, którzy bez wahania biorą stronę słabszego. Tu zaś, jak się można było zorientować po odgłosach, jeden miał przeciwko sobie kilku napastników.

Nagle w oddali mignęła jej postać mężczyzny w pelerynie, przeskakującego przez drewniane ogrodzenie, i usłyszała zawiedzione głosy pozostałych.

Uciekinier przebiegł przez podwórko, pokonał kolejny płot i podążył w dół ulicą, przy której mieszkała.

Pościg zdążył dotrzeć do pierwszego ogrodzenia.

Ten człowiek był ranny. To wystarczyło. Caroline zbiegła na dół, odsunęła zasuwy i w jednej chwili była już na zewnątrz. Chwyciła biegnącego za ramię i wciągnęła do środka. Pośpiesznie zamknęła potrójny skobel.

Otoczył ich mrok, gęsty od parującego ciepła, krwi cieknącej z ran nieznajomego, bliskości drugiego człowieka. Caroline już nie była sama.

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Stali w ciemności, pogrążeni w martwej ciszy. Zdyszany mężczyzna starał się wstrzymać oddech. Napastnicy dobiegli do baraku i przystanęli.

– Którędy uciekł? – spytał jeden z nich.

Drugi odpowiedział:

– W tych nędznych budach nikt nie mieszka. Tu go na pewno nie ma.

Słyszeli, że mężczyźni chodzą dookoła, szarpią drzwi. Sprawdzili również drzwi do warsztatu. Line odruchowo wyciągnęła rękę do rannego, on zaś chwycił jej dłoń i uścisnął uspokajająco.

Znów usłyszeli głosy.

– Tu go nie ma. Musiał pobiec w tamtą stronę i skręcić w poprzeczną uliczkę!

Drugi zaklął szpetnie i dorzucił:

– A więc jednak dostał się na pokład statku. Jak go teraz zatrzymamy?

Kroki ucichły.

– Mogą wrócić – szepnęła Line. – Jeśli zechcesz, panie, pójdź ze mną. Pomogę...

– Dziękuję – odpowiedział i jęknął z bólu.

W ciemnościach z trudem wprowadziła go po wąskiej drabince na strych.

– Nie mieszkam zbyt ładnie – szepnęła przepraszająco, nim otworzyła drzwi do swej maleńkiej klitki. – Ale jeśli zechcesz, panie, odsapnąć przez chwilę, to bardzo proszę!

Upewniwszy się, czy przez szpary w oknie i drzwiach nie przedostaje się światło, spojrzała przelotnie na swego gościa. Wielkie nieba, pomyślała, ależ to prawdziwy pan!

Był dość młody, ubrany w purpurę, aksamitną pelerynę, koronki, buty z cholewami. Z wyglądu surowy, może nieszczególnie urodziwy, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin