Marzena i Tadeusz Woźniakowie
Ojca Grande przepisy na zdrowe życie
"Prasa Bałtycka",
Gdańsk 1997
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
Od autorów
Oddajemy do rąk Czytelników drugie wydanie książki z
niewielkimi zmianami w porównaniu z poprzednią edycją. Dotyczy to
wyłącznie pierwszej części "Opowiadania o sposobie żywienia i
pielęgnowania organizmu ludzkiego".
W wielu listach Czytelnicy proszą o adres klasztoru bonifratrów we
Wrocławiu zamierzając osobiście odwiedzić ojca Jana.
Ojciec Jan Grande przyjmuje pacjentów w placówce "Dobry
Samarytanin", w klasztorze ojców bonifratrów we Wrocławiu, ul.
Traugutta 57/59, tel. 071-4484-74, udzielając porad
ziołoleczniczych w dni powszednie, w godz. 8-15.
W przyklasztornej aptece, sąsiadującej z gabinetem ojca Jana,
można nabyć zioła, nalewki, balsamy, proszki i maści
przygotowywane przez ojców bonifratrów według własnych receptur.
Mają w tym względzie bonifratrzy ogromne, ponad 400-letnie
doświadczenie i wielki, aczkolwiek mało znany, dorobek. W
minionej, socjalistycznej epoce starano się zniweczyć go,
pozbawiono bonifratrów większości placówek szpitalnych, w których
realizowali swą misję. Mimo to bonifratrzy w Polsce przetrwali i
choć w ograniczonym zakresie - prowadzili cały czas działalność.
Zmiany w Europie środkowowschodniej w ostatnich latach, a także
zwrot w kierunku ziołolecznictwa stanowią dla bonifratrów
zapowiedź nowych, lepszych czasów. Mało dotąd znany ośrodek we
Wrocławiu przeżywa swój renesans. Powiększa się liczbę braci w
Zgromadzeniu, któremu przewodzi przeor ojciec ks. Kazimierz Wąsik,
a rozwijająca się działalność pozwala zgromadzić środki na
renowację pięknego, barokowego kościoła Św. Trójcy wchodzącego w
skład kompleksu bonifraterskiego we Wrocławiu.
Propagując zasady racjonalnego żywienia i troski o zdrowie
własnego organizmu za pośrednictwem także tej książeczki ojciec
Jan Grande spełnia swoją zakonną misję niesienia pomocy chorym i
cierpiącym.
Kontynuuje w ten sposób dzieło Jana Ciudada, założyciela zakonu
bonifratrów.
Jan Ciudade (św. Jan Boży) urodził się 8.03.1495 r. w miejscowości
Montemor - o - novo w Portugalii. Burzliwe życie młodego Jana nie
zapowiadało przyszłej świętości, dopóki nie nastąpiła wewnętrzna
przemiana. Stało się to pod wpływem kazań mistrza Jana z Avila,
kaznodziei z Andaluzji. Jan Ciudade przeniósł się do Granady,
gdzie wkrótce zasłynął z działalności charytatywnej wśród chorych,
bezdomnych i opuszczonych. Bez względu na ich pochodzenie, status
społeczny czy religię. Założony przez niego szpital i dom opieki
stały się wzorem dla ośrodków w innych rejonach Hiszpanii, a
później na całym świecie. Po 12 latach służby chorym 8.03.1550 r.
Jan Ciudade zmarł. Kanonizował go w 1691 r. papież Innocenty
XII"Dopóki bije moje serce, będę kochał Ciebie w chorych, smutnych
i opuszczonych" - modlił się św. Jan Boży.
Część I
Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu
ludzkiego"
"Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania
organizmu ludzkiego" - tak zatytułowany maszynopis, a właściwie
odbitka kserograficzna, wpadła nam w ręce latem 1995 r. Była w
fatalnym stanie technicznym, z trudem dawało się ją odczytać, ze
wstępu wynikało, że stanowi streszczenie wykładu utrwalonego na
taśmie magnetofonowej w 1990 r. w Łodzi.
- Jesteśmy bonifratrami. Mamy swoje placówki w Łodzi, Warszawie,
Krakowie, Kalwarii Zebrzydowskiej. Zajmujemy się ziołolecznictwem
wg starej szkoły petersburskiej - zapodawał lakonicznie ktoś
przedstawiony jako o. Jan Grand. Jego zdaniem najważniejsze przy
niesieniu pomocy jest zwrócenie uwagi pacjenta na sposób żywienia
i pielęgnowania własnego organizmu. Mówiąc najprościej, stan
naszego zdrowia uzależniony jest od stanu żywienia.
Przez miliony lat (prawdopodobnie żyjemy przeszło 450 milionów
lat) człowiek tak dobierał pożywienie, by było w nim wszystko, co
jest potrzebne do wzrostu organizmu i jego odnawiania. W naszym
pożywieniu występować muszą te składniki, z których sami jesteśmy
zbudowani. Potwierdza to również nowoczesna nauka.
Przyjrzyjmy się zatem - proponuje autor wykładu - tym podstawowym,
pierwotnym budulcom. Nasz Stwórca Przedwieczny postawił przed sobą
nie byle jakie zadanie: jak i z czego ulepić człowieka, czym ma
być ta symboliczna "glina", w co ją wyposażyć i jak połączyć. Po
zastanowieniu - ojciec Jan opowiada to wszystko w wielkim,
alegorycznym skrócie - wziął wapń, domieszał do niego po trochu
krzemu, żelaza, kobaltu, magnezu, cynku i zbudował rodzaj
rusztowania na planie krzyża. Na jego czubku osadził coś, co można
dziś nazwać centrum zarządzania albo komputerem. Dość chwiejną i
kruchą konstrukcję poobklejał mięśniami, poprzetykał żyłami,
oplótł siecią nerwów. Ulokował pomiędzy tym wszystkim kilka fabryk
przemiany materii i ogromne "zakłady farmaceutyczne". Ostatnim
pociągnięciem Mistrza było okrycie całości delikatną, aksamitną,
bardzo unerwioną skórą. Tchnął swoją energię, odsunął się o krok i
patrzył. Wreszcie powiedział: Idź, zbieraj, szukaj, dobieraj to, z
czego sam jesteś zbudowany jako pożywienie twoje.
Autor wykładu usprawiedliwia się, że opowiada tak obrazowo, aby
wszyscy zrozumieli pewną prawidłowość. Jeżeli w naszych
organizmach coś się popsuje, to znaczy, że zachwiana została
pierwotna równowaga jego składników. Posłużmy się przykładami.
Często z powodu niewłaściwego trybu życia, pośpiechu, jadania
nieodpowiednich potraw, narastających napięć, wyczerpuje się nasza
odporność nerwowa. Znaczy to, że nie zadbaliśmy o odpowiednią
ilość magnezu, fosforu, bardzo ważnej witaminy B1, selenu, jodu i
cynku. Jeśli nie zwrócimy uwagi na to, co kładziemy do garnka, nie
ma mowy, abyśmy kiedykolwiek wrócili do normalnego samopoczucia.
Bywa, że człowieka trapi brak pamięci, brak koncentracji, wieczne
znużenie, bezsenność, pobolewanie głowy, łamanie w kościach...
Okazuje się, że zabrakło w garnku witaminy B1, którą w naturalny
sposób gromadzimy spożywając drożdże i duże ilości różnych jarzyn.
Warto tu zwrócić uwagę na fasolę i groch - bo w nich jest masa
magnezu, kobaltu, żelaza, fosforu, błonnika, białka roślinnego,
żółtego fosforu - przeciw stanom reumatycznym, kamicy nerkowej i
wątrobowej, utracie odporności na zmęczenie, migrenie, łamaniu w
kościach, bezsenności, zapaleniu pęcherza, problemom z dną, tzn. z
odkładaniem się kwasu moczowego w stawach. Tymczasem fasola jest
jakoś bardzo rzadko w naszej kuchni obecna. Dawniej, w tradycyjnej
kuchni dobra gospodyni szykowała na zimę przynajmniej dwa worki
nasion strączkowych (fasoli i grochu).
Przy spożywaniu fasoli wytwarzają się gazy. Aby tego uniknąć,
trzeba przed moczeniem suche nasiona sparzyć wrzątkiem (ok. 15
min.) i podczas gotowania dosypać szczyptę kminku. Fasolę gotuje
się bez mięsa i bez soli, w oddzielnym garnku, w tej samej wodzie,
w której była namoczona już z kminkiem. Ugotowana może stać w
lodówce jako półfabrykat. Potem można ją użyć do zwykłej zupy
jarzynowej z dodatkiem łyżki masła, roztartym ząbkiem czosnku i
odrobiną majeranku. Pyszna i zdrowa strawa.
Od czasu do czasu możemy sobie nawet pozwolić na cięższą potrawę:
fasolkę po bretońsku. Podsmażamy na oleju trochę resztek z mięsa,
lekko podrumieniamy pokrojoną cebulkę, wlewamy przecier
pomidorowy, trochę koncentratu i dodajemy ugotowaną fasolę. I do
smaku przyprawiamy pieprzem.
Można fasolę zmielić w maszynce, dodać tartej bułki, do tego
przyrumienionej cebulki, masła, trochę pieprzu, odrobinę mielonego
gotowanego mięsa, dwa przetarte jajka i mamy doskonały farsz do
pierożków. Palce lizać! Co za przysmak! A w nim wielkie bogactwa:
magnez, żelazo, kobalt, fosfor, błonnik, białko roślinne itd.
Obok fasoli w naszej kuchni nie powinno zabraknąć grochu. Groch
żółty na poligonach służy jako podstawowa potrawa. I okazuje się,
że nawet ciamajdowaty chłopak, w wojsku nabiera energii życiowej.
Przybywa mu rozumu, a po przyjeździe do domu jest pełen siły i
wigoru. Niestety, po trzech miesiącach bez grochówki na stole,
znowu robi się z niego ciamajda życiowa.
Wróćmy do czasów, kiedy jeszcze nie było ani kombajnów, ani
żadnych maszyn na polu i pradziadek z kosą wychodził o 3 rano do
ciężkiej pracy. Prababka w międzyczasie nagotowała garnek grochu,
drugi kapusty i mięsa - zmieszała to wszystko razem, zaniosła na
pole. Wszyscy się najedli i kosili nie gorzej niż obecne kombajny.
Kto jada groch regularnie raz w tygodniu, to do 100 lat nic nie
będzie wiedział o reumatyzmie. To jest udowodnione. Do grochu,
gotowanego tak jak fasola, dodajemy również kminek i masło. Niech
stoi sobie w garnku, a kiedy potrzeba - dodajemy do ziemniaczanki
z posiekaną chudą kiełbasą, przyprawiamy majerankiem, tymiankiem i
mamy łatwo strawną, wspaniałą grochówkę.
W następnej kolejności autor utrwalonego na taśmie wykładu
przekonuje słuchaczy o walorach kaszy gryczanej, która jest
dostarczycielką krzemu. Co znaczy krzem dla naszych organizmów?
Zakonnik nie chce straszyć, tylko informuje lakonicznie, że brak
krzemu ma ścisły związek z zawałem serca, wylewem krwi do mózgu,
żylakami, hemoroidami, krwawieniem dziąseł, wypadaniem włosów,
kruchością kości, łamliwością paznokci, ogólnym zmęczeniem.
Dlaczego - zastanawia się narrator - nasze babki i dziadkowie nie
mieli kłopotów krążeniowych, zawałów, itp? Ano, dlatego, że ich
organizmy wspierane były przez krzem, który dostarczała twarda
studzienna woda (nikt przed 100 laty nie słyszał o rozmiękczonej
wodzie, do której sypie się masę chloru niszczącego krzem i jej
życiodajność, nie spotykano również warzyw z wiotkimi łodygami
rosnących w glebie pozbawionej krzemu... Kultura kulinarna dawnej
Polski dostarczała organizmowi ogromne ilości krzemu poprzez
jadłospis, w którym poczesne miejsce zajmowała kasza kryczana.
Zawiera ona kilkadziesiąt procent krzemu, jest - jak kamyczki -
odporna na zepsucie, nie tknie jej ani robak ani mysz polna; są w
niej całe pokłady rutyny, od której zależy stan naszych arterii -
żył i tętnic.
Współczesny przemysł farmaceutyczny docenia właściwości gryki i
wykorzystuje ją do produkcji leków przeciw żylakom, hemoroidom,
miażdżycy, kłopotom krążeniowym. Zastanówmy się teraz, czy w
naszych kuchniach popularna jest kasza gryczana? Ile razy w
tygodniu dostarczamy organizmowi zawarty w niej krzem?
A przecież - jak była o tym mowa na początku - Pan Bóg z krzemu
zmieszanego z wapniem zbudował nasze kości, zęby, arterie,
usztywnił dziąsła, wzmocnił włosy...
Dalej, po nieczytelnym kawałku tekstu, narrator zdradza nam swoje
"uniwersytety":
Dzieciństwo spędził w Azji, na Syberii, na pograniczu mongolskich
stepów Kirgizji. Tam poznał herbatę, ale taką prawdziwą. Jak
Polakowi podano szklankę, to... język mu kołowaciał i przez trzy
godziny nic nie mówił, a tubylcy mieli święty spokój.
W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samowar, na nim imbryk, a
w tym imbryku wrzała esencja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U
nas, w Polsce, uważamy, że gotowanie herbaty zabija wszystkie jej
wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być
sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy B1, B6 działające przeciw
otyłości; wyparza się delikatna teina, puryna i rutyna, która
uelastycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają
odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę.
Narody Azji zalewają rany esencją herbacianą i owijają je
gałgankiem z płatkami herbacianymi. Po dwóch dniach obrzęk znika,
a po tygodniu wszystko się goi.
Również na kobiece problemy ze śluzówkami najlepsza jest esencja
herbaciana, przechowywana w srebrnym dzbanuszku (w srebrze nie
rozwijają się żadne bakterie ani jednokomórkowce). Należy robić
płukanki i podmywania. Esencja herbaciana stosowana do przemywania
ran i pielęgnowania odleżyn działa dwa razy skuteczniej niż wywar
z kory dębu.
Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami
krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem
śluzówki na tle ataku szczepów wirusowych, nawet przed grypą...
- Wróćmy na chwilę do cudownego zamysłu Pana Boga - kontynuuje swój
wykład nieznajomy mnich. - W naszej czaszce, prócz mózgu -
komputera, zagłębień, w których tak dogodnie osadzone są oczy,
otworów nosowych, przez które wentyluje się i dotlenia organizm,
znajduje się bardzo ważne urządzenie - rodzaj młyna - nadzwyczaj
przemyślnie wyposażonego. Są tam zęby - siekacze kawałkujące
pokarm, za nimi zęby trzonowe, które jak koła młyńskie - muszą
wszystko porządnie zemleć. Rozdrabnianią i miażdżeniu towarzyszy
zmiękczanie śliną z pepsyną wypływającą spod języka z dwóch
"studzienek". A cały ten proces skutecznie przyśpiesza język -
delikatna łopatka, która ciągle wszystko miesza i obraca. Zmielona
masa wpada rurą przewodu pokarmowego do wielkiej betoniarki, czyli
naszego żołądka, unerwionego trzy razy bardziej od naszej twarzy.
Zanim my zdążymy skonstatować zdenerwowanie - żołądek już stracił
właściwy sobie różowy kolor, zrobił się biały jak prześcieradło i
skurczył o dwie trzecie. Skurcz spowodowany napięciem nerwowym lub
brakiem pożywienia czyni z żołądka pompę ssącą, która wciąga do
środka żółć z woreczka żółciowego. Tymczasem nie powinno jej być w
żołądku ani jednej kropli. Ale cóż, już się stało... Jak tylko coś
zjemy - wszystko zalewa żółć uniemożliwiając pracę śluzówki
żołądka, jak również wymieszanie pokarmu z kwasami trawiennymi.
Żołądek wypycha to wszystko do kiszek, które z kolei zostają
podrażnione przez żółć i niedokładnie przetrawione kawałki
jedzenia. Jak najszybciej więc pozbywają się toksycznej substancji
wyrzucając ją do ostatniej fabryki przemiany - grubej, potężnej,
siwej kichy. Ta dopiero - jak się nie zirytuje... Wcale nie chce
pracować. Wszystko się tam zatrzymuje, wzrasta temperatura.
Zamiast procesu trawiennego mamy proces gnilny.
Tragedia ogarnia swoim zasięgiem limfocyty, których zadaniem jest
wyszukiwanie pożywnych mikrocząsteczek w cienkim i grubym jelicie
oraz w wątrobie i taskanie ich na plecach tam, gdzie jest to
potrzebne. Poparzone żółcią nic nie mogą zdziałać. Kurczą się i
wycofują. Człowiek zamiast tyć - chudnie, traci siły, cierpi na
zaparcia lub zapalenie jelit z biegunką.
Aby temu wszystkiemu zapobiec, musimy unikać zdenerwowania oraz
nie dopuszczać do tego, by nasz żołądek był pusty, a więc - jadać
przynajmniej 6 razy dziennie. To nie musi być za każdym razem
zasiadanie do stołu, wystarczy między normalnymi posiłkami jakiś
sucharek, suche paluszki, kawałek żółtego sera - 23 kęsy
czegokolwiek - aby ten znerwicowany żołądek cały czas był zajęty
trawieniem. Wtedy nie będzie miał czasu na kurczenie się i
zasysanie żółci. Ludzie, którzy często jadają, nie tyją, jest to
udowodnione.
Żółć dodatkowo wytrawia śluzówkę i przyczynia się do powstawania
wrzodów żołądka. Gdy przychodzi pacjent i skarży się na jakieś
dziwne, bezzapachowe odbijanie, które aż podpiera pod serce, to
prócz ziółek wśród zaleceń otrzymuje: bezwarunkowo jadać 8 razy
dziennie i pić często ciepłe mleko. Mleko potrafi oczyścić żołądek
z narzucanej żółci i zneutralizować nadmiar kwasu solnego. Jeżeli
zrobicie z żółcią porządek - zapowiada narrator - skończą się
dolegliwości trawienne.
Kolejnym problemem, jaki autor wykładu będzie omawiał jest plaga
naszych czasów, czyli cholesterol. Jadamy często wywary z mięsa,
rosoły, gdzie występuje masa kwasów tłuszczowych nasyconych,
bardzo łatwo łączących się z cukrem rafinowanym tworząc masę
przydatną do produkcji cholesterolu. Trafia on do wszystkich
naczyń krwionośnych i pozostaje w dużej ilości w wątrobie.
Do usunięcia cholesterolu z organizmu konieczna jest znaczna dawka
wapnia. Należy go spożywać właściwie bez przerwy. Jest to również
ważne dla systemu kostnego. W jego składzie znajduje się
przeciętnie 11-13 kg wapnia. Niestety, bardzo łatwo go tracimy na
korzyść serca. Serce, jeżeli nie dostanie wapnia ze spożywanym
mlekiem, czy serem, to ukradnie je sobie z kości. Serce - główny
organ, nie może pracować bez soli wapnia rozpuszczonych w
krwiobiegu. Tak jak samochód nie pociągnie bez oleju silnikowego,
tak i serce nie będzie pracować bez litra mleka na dobę. A nasze
biedne, systematycznie ograbiane kości przysparzają nam na starsze
lata problemów. Mamy do czynienia ze zwyrodnieniami kostnymi i
reumatyzmem, osteoporozą, zmęczeniem ogólnym, przedwczesną
starością. Wszystko to spowodowane jest brakiem szacunku dla mleka
i przetworów mlecznych.
Obserwowałem Mongołów i Kirgizów - powołuje się na swoje
doświadczenia zesłańca o. Grand - u których panował jeszcze "wiek
XIX". Ci ludzie rzeczywiście dożywali wieku Mojżeszowego. To nie
przesada, 90 procent starców przekraczało 110, 115 lat i byli
zupełnie sprawni. Tam siedemdziesiątka, to dopiero wiek średni.
Ale też nie znają oni oranżady, wina, cukru (do naszych czasów o
cukrze nic nie wiedzieli). Piją po 5 litrów mleka dziennie, albo
ajran - specjalne kwaszone mleko azjatyckie. Kwas mlekowy w nim
zawarty jest antytoksyną i dostarcza bardzo dużą ilość wapnia do
krwiobiegu. Serce ma pełną możliwość spalania go. Nie męczy się,
nie nakazuje małym krwinkom, aby kradły wapń z kości. Przeciwnie,
nadmiar wapna transportowany jest jako regenerujący budulec do
kości. Przy tym jeszcze woda pitna czerpana ze studni jest czysta
i bogata w krzem. Wszystko to usuwa z organizmu wszelkie gnilne
bakterie, a na dodatek część wapnia z tego nadmiaru wypitego mleka
wyrzuca z masami kałowymi cholesterol. Najmniejsza molekuła wapnia
wyprowadzana z organizmu jako balast dla nas niepotrzebny, wlecze
ze sobą na zewnątrz ogromny wór z cholesterolem.
Nadzwyczaj skutecznie można obniżyć cholesterol, spożywając duże
ilości kwaśnego kefiru. Cholesterol spadnie w ciągu paru tygodni
do zupełnej normy i jeszcze zostaną usunięte miękkie złogi wapnia,
które już poosiadały na naszych tętnicach, żyłach i zastawkach.
Pytanie - skąd one się tam wzięły? Otóż - jak już była o tym mowa -
jeśli prowadzimy oszczędne w mleko i sery żywienie - serce musi
sobie jakoś radzić i znajduje źródło wapnia w naszych kościach.
Krwinki, jak małe mrówki, wydziobują z kości miękki wapń i niosąc
go do serca, po drodze gubią na zastawkach żylnych i tętniczych.
Ratując serce stają się przyczyną miażdżycy typu wapniowego.
Tracimy pamięć, mamy zimne nogi, bolące, czasem pękające pięty,
odciski na nogach, źle się czujemy, bolą nas ramiona. Wiadomo,
zaczyna się odwapnienie kości. Kark boli, gdy kręcimy głową -
chrupie i trzeszczy. Wszystko zaczyna się psuć... Konieczny jest
wapń - bez niego nie da się żyć.
Jednak nie wszystkie organizmy przyjmują mleko w normalny sposób.
Bywają dolegliwości, w których może ono zaszkodzić, np. chorym na
trzustkę. Trzustka nie znosi słodkiego mleka i wtedy trzeba pić
kwaśne, a najlepiej - kefir, o którym już była mowa. Kefir to
nietypowe mleko. Nazywa się tak od nazwiska francuskiego uczonego,
który był w Tybecie w XIX wieku i tam u Mongołów podpatrzył, jak
zeskrobywali ze ściany jaskini dziwny śluz, dodawali go do mleka,
które szybko się zsiadało i miało specyficzny smak. Zauważył, że
po tym mleku świetnie czuje się jego przewód pokarmowy. Wrócił do
Francji - zbadał przywiezioną substancję pod mikroskopem i okazało
się, że jest to rodzaj grzyba skalnego.
Grzybki Kefira zakwaszając mleko, polują na bakterie. A ponieważ
odżywiają się bakteriami gnilnymi, oczyszcza...
pola-pokot