Michaels Barbara - Czarna tęcza.doc

(1087 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

BARBARA MICHAELS

 

CZARNA TĘCZA

 

 

 

 

 

 

 

Dla Eriki Schmid


Od autorki

Jako miłośniczka kotów, zwłaszcza syjamskich, wiem oczywiście o tym, że pierwsze okazy tej rasy zostały sprowadzone do Anglii przez Owena Goulda, brytyjskiego konsula generalnego w Bangkoku, w roku 1884. Pozwoliłam sobie wprowadzić fikcyjnego przedstawiciela tej rasy we wcześniejszym okresie, gdyż wydaje mi się prawdopodobne, że niezarejestrowane egzemplarze mogły być już wówczas w Anglii.

Podobnie jak kot, pozostałe postaci w tej książce są fikcyjne i nie ma w nich żadnego podobieństwa do osób żyjących łub zmarłych.


 

 

 

 

Księga pierwsza

 

MEGAN


 

Rozdział pierwszy

Naukowcy zapewniają, że jest to zjawisko zupełnie naturalne, dziecko chmur burzowych i księżyca w pełni, podobnie jak naturalna jest jej jasna, dzienna siostra, efekt światła słonecznego i deszczu.

Megan nie była przesądna, ale gdy dotarła na przełęcz i zobaczyła czarną tęczę ponad wieżami Grayhaven Manor, w pierwszej chwili miała ochotę podwinąć mokrą, ciężką spódnicę i halki i jak najszybciej zbiec z powrotem w dół, mimo że przed chwilą z takim trudem wspięła się na wzniesienie. Ulewa, która ją przemoczyła po drodze, minęła równie szybko, jak nadeszła. Kiedy zmęczona dziewczyna przystanęła, żeby odpocząć, zza chmur wysunął się okrągły księżyc. Odcienie tęczy przechodziły od delikatnej srebrnej szarości do czerni głębszej niż oświetlony księżycem firmament. Niedobry omen dla podróżnika, zdążającego do starego domostwa pod złowróżbnym łukiem.

Dwór położony był w małej niecce wśród wzgórz; ich zielone zbocza w świetle dziennym robiły sympatyczne wrażenie. Księżyc pozbawił koloru nie tylko wzgórza, ale i drzewa, przypominające żałobne pióropusze, bladą jak śnieg trawę i srebrną wstążeczkę strumyka. Sceneria ta miała w sobie baśniowe piękno, ale Megan żałowała już, że wiele tygodni przymusowej bezczynności spędziła, czytając modne romanse gotyckie, w których roiło się od wampirów, upiorów i nawiedzonych zamków. Nie było zresztą zbytniego wyboru, gdyż biblioteczka jej gospodyni składała się głównie z takich książek, a dziewczyna nie miała pieniędzy na wypożyczanie innych z objazdowej czytelni.

Na pierwszy rzut oka stare mury i wieże Grayhaven wydawały się wymarzoną scenerią opowieści pani Radcliffe o dziewicach w niebezpieczeństwie i Czarnych Mnichach. Po uważniejszym przyjrzeniu się wrażenie było inne. Dom, otoczony wzgórzami, ułożył się na ziemi jak zwinięty kot, mrugając z zadowolenia żółtymi oknami jak oczami. Zmokniętej i znużonej podróżniczce bursztynowe kwadraciki dawały miłą obietnicę ciepła i światła.

Megan jednak zwlekała, bo marzyła się jej jeszcze chwila odpoczynku przed dalszą wędrówką. Powiedziano jej na stacji, że do dworu ma tylko cztery mile, tymczasem teraz odległość wydawała się dwa razy większa. Biedaczka nic nie jadła od śniadania, a mokra spódnica ciążyła jej jak ołów. Ziemia była wilgotna i dziewczyna zadrżała, przewiana chłodnym powiewem wiatru, który rozganiał obłoki. Księżyc unosił się wysoko ponad resztkami burzowych chmur niby srebrna kula, tocząca się po niewidocznej ścieżce na niebie, pojazd Diany, rzymskiej bogini łowów.

Megan była lepiej wykształcona niż większość przedstawicielek jej klasy, znała łacinę, a nawet nieco greki, ale wiadomości o pogańskich bóstwach nie pochodziły od sióstr zakonnych, które zajmowały się jej edukacją. To od ojca, właściwie na poły poganina, z jego opowieści i książek, jakie udało jej się zdobyć, dowiedziała się o Zeusie i Apollinie, ponurym Plutonie i jego porwanej narzeczonej i o innych nieśmiertelnych z Olimpu. Będąc pod wrażeniem czarnej tęczy, przypominała sobie rzeczy, o których wolałaby zapomnieć. Srebrno - czarny krajobraz nie wydawał się odpowiedni dla jasnego Apollina czy nieszkodliwych nimf z gajów i strumyków, ale jakaż to wspaniała noc dla łowczyni Diany lub bogini czarów Hekate, której orszak szukał ofiar wśród ludzi! Słysząc z dala wycie, Megan poczuła gęsią skórkę. Po chwili rozległ się jeszcze jakiś dźwięk, znacznie bliżej, i obejrzała się przez ramię ze strachem. Było to ciche stukanie kopyt. Niewinna sarenka czy upiór jelenia? Koń z podróżnikiem czy też straszliwy czarny rumak, którego dosiadał jeden z opisywanych przez autorki romansów posępnych, upiornych bohaterów, z ciemnymi powiewającymi włosami i ponurymi brązowymi oczyma, wpatrzonymi w horyzont?

Megan otrząsnęła się i powróciła do rzeczywistego świata mokrych butów, przemokniętego ubrania i obolałych nóg. Twarz wyimaginowanego jeźdźca nie była wytworem fantazji, miała swój rzeczywisty wzorzec, lecz zdrowy rozsądek nakazywał skończyć z marzeniami. Edmund Mandeville to jej pracodawca i nigdy nie stanie się nikim więcej. Dziewczyna zmusiła się, żeby wyciągnąć rękę i podnieść ciężką torbę, którą położyła na ziemi, gdy weszła na wzgórze.

Miała silniejszy charakter, niż można by sądzić, patrząc na jej drobną sylwetkę i delikatne rysy. Chociaż ciężka torba spotęgowała ból zmęczonych mięśni, Megan chciała już iść, gdy zobaczyła coś, co zaparło jej dech w piersiach. To z pewnością nie była tylko gra wyobraźni, chyba że przywidzenia przybrały realną formę, która nie powinna istnieć w prawdziwym świecie. Na głazie obok ścieżki przysiadła mała, skulona figurka. Księżyc oświecał jej ciemne włosy i zarys bladego policzka. Nie było wątpliwości, że to postać rzeczywista. Megan z trudem stłumiła okrzyk strachu. Niska osóbka, wsparta na głazie, podniosła głowę i ukazała się twarz dziewczyny. W jasnym świetle księżyca utraciła nieziemski charakter i przybrała sympatyczniejszy wygląd - skrzata czy krasnoludka lub któregoś z owych małych ludzików, jakie nawiedzają odległe wzgórza i podobno czasami spełniają ludzkie życzenia. Postać otulona była ciemną peleryną, której kaptur zsunął się, ukazując ludzkie rysy kobiety wprawdzie bardzo drobnej, ale nie aż tak miniaturowej, jaką w przerażeniu stworzyła fantazja Megan. Na zwyczajnej, okrągłej twarzyczce malował się przestrach, dokładnie taki jak na twarzy znużonej wędrowniczki, a jej oczy błyszczały.

- Kim jesteś? - odezwały się jednocześnie w niespodziewanym duecie oba głosy.

Siedząca dziewczyna zreflektowała się pierwsza. Na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech i wykrzyknęła radośnie:

- Tak mnie pani przestraszyła! Myślałam, że jestem tu zupełnie sama, a przez moment wyglądała pani jak... Lepiej nie będę mówić, jakie myśli przeszły mi przez głowę, bo jeszcze uzna pani, że jestem kompletną wariatką, a nie tylko nieszkodliwą ekscentryczką.

Megan zorientowała się, że „skrzat" jest tylko dziewczyną bardzo małego wzrostu, ale druga teoria, że owa skromnie ubrana nieznajoma to jedna ze służących z widocznego poniżej dworu, nie mogła być prawdziwa, gdyż głos i sposób mówienia wskazywały niewątpliwie na damę. Z wdzięcznością odpowiedziała na przyjazny uśmiech i serdeczny ton.

- Jeśli przebywanie na zewnątrz w taki wieczór jest ekscentryczne, to i ja nią jestem. Ale każdego mógłby zafascynować taki niezwykły widok. Widziała to pani, prawda?

- Czarną tęczę? - Drobna kobietka znów roześmiała się perliście. - Zapewniam panią, że to zjawisko zupełnie naturalne. Moja stara niania widziała ją kiedyś, gdy była dziewczynką, ale to rzeczywiście niezwykle rzadki widok i nigdy się nie spodziewałam, że będę miała tyle szczęścia, aby ujrzeć go sama. - Zamilkła, a uśmiech na jej twarzy przeszedł w wyraz rozmarzonego zdziwienia i dodała cichym, zupełnie innym głosem: - Ciemne dziecko padającej wody i księżyca, droga, którą podąża boska łowczyni...

Megan zdumiał fakt, że ktoś obcy powtarza jej fantazje, choć przecież każdy obeznany z mitologią człowiek mógł tak powiedzieć. Jednak poczuła się niepewnie, widząc zmianę na twarzy nieznajomej, więc odezwała się ostrzejszym tonem:

- Pewnie jacyś prości tutejsi ludzie wyznają związane z tym zjawiskiem przesądy.

- Z pewnością. - Głos kobiety znów brzmiał normalnie. - Gdy byłam mała, krew zastygała mi w żyłach podczas opowieści niani. Utrzymywała, że to znak nadchodzącej śmierci, gdyż jej siostra zmarła trzynaście miesięcy po ukazaniu się czarnej tęczy. Żeby pokonać dziecięcy strach, zaczęłam się interesować istotą tego zjawiska. Ale to bardzo dziwna rozmowa dla dwóch obcych kobiet, które spotkały się w takim miejscu i o tak dziwnej porze. Czy pani zabłądziła? Ta droga prowadzi tylko do dworu.

- Jeżeli to Grayhaven Manor, to nie zabłądziłam. Tam właśnie idę.

- Naprawdę?

Nie powiedziała nic więcej, ale ton jej głosu sugerował, że spodziewała się dalszego wyjaśnienia. Megan doceniała ową uprzejmość, ale poczuła się kompletnie przygnębiona faktem, iż ta kobieta najwyraźniej nie ma pojęcia, kim ona jest.

- Czy słusznie przypuszczam, że jest pani panną Mandeville? - spytała.

- Słusznie.

- Nazywam się Megan O'Neill.

Oświadczenie to spotkało się jednak z takim samym uprzejmym, pytającym spojrzeniem.

- O Boże! - westchnęła Megan, nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. - Nie wie pani nic o moim przyjeździe? Nie powiedział pani?

- On? Aha, zaczynam rozumieć. Mówi pani o moim bracie?

- Tak, o panu Edmundzie Mandeville'u. To on mnie zatrudnił. Zapewniał, że napisze, gdyby, jak sądził, zatrzymał się na dłużej w Londynie i mogłabym przyjechać przed nim...

Głos jej zamarł, poczuła rosnąca kulę w gardle. Wystarczająco przykre okazało się to, że znalazła się sama, porzucona na stacji jak niechciana przesyłka, ale teraz było gorzej, niż mogła sobie wyobrazić. Nic dziwnego, że siostra dziedzica patrzyła na nią z takim zdziwieniem. I tak poświęciła jej więcej uwagi, niż można się było spodziewać; panna Mandeville musiała ją wziąć za obszarpaną włóczęgę, żebraczkę lub nawet jeszcze gorzej. Megan zaniemówiła nie tylko ze wstydu i zakłopotania. Najbardziej bolesne było to, że tak mało znaczyła dla Edmunda Mandeville'a, iż nawet się nie pofatygował, aby zawiadomić mieszkańców domu o jej istnieniu.

- Mój brat panią zatrudnił? - spytała panna Mandeville po dłuższym milczeniu. - Na jakie stanowisko?

- Guwernantki. Powiedziano mi... że jest dziecko.

- Jego wychowanica. Ma trzy lata.

- Taka mała? Pan Mandeville nie mówił...

- Może zapomniał - odpowiedziała sucho jego siostra. - Prawie nie widział dziewczynki od czasu, gdy była niemowlęciem. No, nie jest to stosowne miejsce i czas na rozmowy. Wieczór robi się coraz chłodniejszy, a pani ma dreszcze. Chodźmy.

Zebrała spódnicę, zeskoczyła z kamienia i zaczęła schodzić w dół żwirową ścieżką, prowadzącą w dolinę. Megan ruszyła za swą przewodniczką w milczeniu. Głowa jej pękała i miała uczucie, że stąpa nie po twardej ziemi, ale po bagnie, oblepiającym jej stopy. Po kilku krokach panna Mandeville zatrzymała się, żeby zaczekać na towarzyszkę.

- Bardzo przepraszam, nie zamierzałam pani uciec. Myślałam o Edmundzie. To nie w jego stylu, żeby być takim zapominalskim. Modlę się tylko, aby nie miał jakiegoś zaniku pamięci. Wie pani, on był chory. Bardzo chory.

Megan uspokoiła ją pośpiesznie.

- Kiedy go widziałam dwa dni temu, wydawał się zupełnie zdrowy. Może trochę chudy i blady, ale w świetnym nastroju. Czy walczył na Krymie? Nie chciałam o to pytać.

- Tak. Pod Inkermanem. Nie rana jednak spowodowała, że był bliski śmierci, lecz tyfus. Zaraził się nim w szpitalu. To cud, że wyzdrowiał.

- Z tego, co widziałam, nie ma pani już powodu martwić się o niego.

- Miło, że mnie pani tak pociesza. Sądzę, że musimy mu wybaczyć pewne drobne uchybienia po tym wszystkim, co przeszedł. Ale pani, droga panno O'Neill, postąpiła bardzo nierozsądnie, wyruszając sama, pieszo, w dodatku w taki deszcz. Czy nie było na stacji nikogo, kto mógłby panią przywieźć?

Megan nie zamierzała wyjawić jej prawdy - nie miała pieniędzy na zapłacenie transportu. Zmusiłoby ją to do przyznania się, że z ostatniej posady została zwolniona nagle, bez referencji. Miała nadzieję, że pan Mandeville da jej jakąś zaliczkę albo przynajmniej pieniądze na podróż, ale nie zrobił tego. Może dlatego, iż nigdy nie doświadczył takiej sytuacji, aby mieć w kieszeni tylko kilka szylingów. Nie należy się spodziewać, że mężczyźni mogą pomyśleć o takich przyziemnych sprawach. Jednak z drugiej strony, zauważyła w duchu Megan, dziękując niebiosom, mężczyźni zapominają również o tak przyziemnych sprawach, jak referencje. Uświadomiła sobie, że jej towarzyszka czeka na odpowiedź, więc odrzekła szybko:

- Kiedy wyruszałam, jeszcze nie padało, a tragarz zapewniał mnie, że to krótki spacerek. Po tylu godzinach spędzonych w pociągu miałam ochotę rozprostować kości. Zostawiłam swój kufer na stacji...

- Mam nadzieję! Ta torba też wydaje się ciężka. Jeśli zechce ją pani zostawić przy bramie, przyślę po nią kogoś ze służby.

- Dziękuję bardzo, poradzę sobie. Mam nadzieję, panno Mandeville, że przyjmie pani moje przeprosiny za...

- Nonsens. To pani należą się przeprosiny, nie mnie. Dość tego, porozmawiamy, kiedy już się pani rozgrzeje i wypocznie.

Nie odzywała się przez resztę drogi, za co Megan była jej bardzo wdzięczna, gdyż mogła już myśleć tylko o stawianiu nogi za nogą. Chlupotało jej w butach za każdym krokiem i czuła, jakby każda stopa ważyła z pięćdziesiąt funtów. Z trudem zauważyła majaczący przed nią na tle nieba olbrzymi budynek z wysoką wieżą. Panna Mandeville podeszła do frontowych drzwi i otworzyła je szeroko. Megan poczuła, że otaczają ją ciepło i jasność, jak opiekuńcze ramiona.

Były to rzeczywiście troskliwe ramiona tęgiej, starszej kobiety w schludnej, czarnej sukni i białym czepku służącej. Twarz miała pomarszczoną jak jabłuszko, ale ręce silne jak kowal. Wprowadziła oszołomioną dziewczynę po schodach, a potem dalej, długim, jasno oświetlonym korytarzem, póki ta nie oprzytomniała nieco.

Megan mruknęła coś, nie wiedząc nawet co, i próbowała zademonstrować, że jest w stanie przejść sama. Krzepkie ramiona jednak wzmocniły uścisk.

- Nie martw się, dziecinko - mówiła cicho staruszka. - Lizzie się tobą zajmie, przyszłaś zupełnie wykończona, ale nic dziwnego, taka zmęczona i przemoknięta. To naprawdę wstyd, ale to cały panicz Edmund. Zawsze był z niego taki nieuważny chłopak. Przystojny jak mały lord, ale nigdy nie pomyślał...

Megan nie miała zamiaru ani siły, żeby się opierać. Zdjęto z niej mokre ubranie i wsadzono ją do wanny z gorącą wodą. Senna i zadowolona, przeniosła się myślami w czasy, kiedy pomagały jej inne ręce i przemawiały do niej czule inne głosy. Niania... Zapomniała jej imienia, ale wciąż miała w oczach tę kochaną, uśmiechniętą twarz, z policzkami jak jabłuszka, okoloną białymi niczym śnieg falbankami. I inna twarz, mniej wyraźna, delikatny owal, otoczony jasnymi, słonecznymi włosami i pełen śmiechu głos, odzywający się pieszczotliwie w języku, w którym każdy dźwięk brzmi jak muzyka.

Lizzie pomogła jej wyjść z kąpieli i owinęła ją płaszczem kąpielowym. Megan zaczęła zauważać otoczenie. Przedtem wydawało jej się, że wokoło pełno jest ludzi, ale znajdowały się tu tylko trzy kobiety - dwie młode dziewczyny w strojach pokojówek, które opróżniały właśnie miedzianą wannę i starsza kobieta, która rozpakowywała torbę i krzywiła się, wyciągając pogniecione ubrania.

Pokój, oświetlony kilkoma lampami i ogniem z kominka, był dość obszerny i wysoki, gdyż sufit tonął już w cieniu. Wśród ciemnego, ciężkiego umeblowania zwracało uwagę olbrzymie łoże z baldachimem z niebieskiego aksamitu. Na podłodze leżało tylko kilka dywaników, a na ciemnomiodowym połyskującym drewnie tańczyły cienie płomieni.

Przez ostatnie dwa lata, od śmierci ojca zmuszona do szukania jedynego rodzaju pracy, do jakiego się nadawała, Megan oglądała różne rezydencje, ale tylko jako obserwator. Status guwernantki był bowiem szczególny - w społeczeństwie klasowym każdy człowiek miał ustaloną pozycję - zależnie od majątku, pochodzenia i zajęcia. Miejsce owo mogło być bardzo niskie, ale określone. Człowiek wiedział, gdzie jest i czego powinien oczekiwać. Guwernantka mogła być równie dobrze albo i lepiej urodzona i wykształcona niż jej chlebodawcy. W tym sensie nie zaliczano jej do służby, ale nie należała również do klasy uprzywilejowanej. W rezultacie zarówno służący, jak i państwo patrzyli na nią z góry, a jej samopoczucie zależało wyłącznie od dobrej woli tych, którzy ją zatrudniali. Pokój, w jakim ją umieszczono, odzwierciedlał tę ambiwalencję. Przypominał zazwyczaj izdebkę służącej, umeblowany starymi gratami i omijany przez zapracowane pokojówki. Jednak, w odróżnieniu od służby, nauczycielka bywała czasem zapraszana do salonu, gdy chlebodawcy zapragnęli posłuchać muzyki, głośnego czytania lub po prostu chcieli porozmawiać. Poznała najnowsze wzory urządzania wnętrz, tak więc mogła ocenić obecne otoczenie.

Pokój, jak wszystko tutaj, był stary, lecz nienagannie czysty, Megan nie dostrzegła ani pyłku kurzu i nawet krata od kominka błyszczała od ciągłego polerowania. Ale niebieskie aksamitne zasłony nad łóżkiem wyblakły, a sam ów mebel z poczerniałego ze starości drewna musiał mieć co najmniej ze sto lat. Zresztą, jakie miała prawo cokolwiek krytykować? Te spłowiałe wspaniałości były dla niej zbyt wykwintne i z pewnością to jedynie tymczasowa sypialnia. Panna Mandeville, mimo swych dziwactw, wydawała się niezwykle uprzejma i dlatego poleciła umieścić niemal zemdloną guwernantkę w najbliższym wygodnym pomieszczeniu, ale następnego dnia Megan zostanie przeniesiona na właściwe miejsce, w pobliże pokoju dziecinnego, o ile w ogóle nie zostanie usunięta.

Nie może mnie wyrzucić, pomyślała dziewczyna. Z drugiej strony, panna Mandeville ma wielki wpływ na brata, który wyrażał się o siostrze z takim podziwem i miłością. Mówił, że jest prawdziwą panią tego domu... A dziecko ma zaledwie trzy lata! Potrzebuje niańki, nie zaś guwernantki. Niektórzy ambitni rodzice zaczynali uczyć synów łaciny i posługiwania się globusem w niewiele starszym wieku, ale któż przejmowałby się dziewczynką? Uznawano je za nadmiernie wykształcone i niekobiece, jeśli posiadły inne jeszcze umiejętności oprócz muzyki, rysowania i odrobiny francuskiego.

Megan zacisnęła ręce. Urządzenie pokoju było wprawdzie stare, ale odznaczało się elegancją, jakiej brakowało nowszym rezydencjom, i dawało poczucie ciepła oraz serdeczności, których tamte nigdy nie będą miały. Chcę tu zostać, pomyślała jak dziecko. Matko Boża, pozwól mi zostać. Najświętsza Panienko, daj mi schronienie, chociaż na trochę, jestem taka zmęczona.

Otwarły się drzwi i pojawiła się w nich panna Mandeville, a za nią służąca z tacą. Megan pociągnęła nosem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak jest głodna, dopóki nie poczuła oszałamiających woni, dobywających się spod przykrytych półmisków. Zgodnie z instrukcją panny Mandeville jedzenie zostawiono na niskim stoliczku, aby Megan mogła łatwo po nie sięgnąć, po czym służbę odprawiono. Ostatnia wychodziła tęga starsza kobieta, którą młoda pani domu nazywała poufale Lizzie.

Megan dołączyła swe podziękowanie, ale nie odważyła się użyć imienia. Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że służące, takie jak kucharka czy gospodyni, były bardzo czułe na punkcie słowa „pani" i nie znosiły poufałości ze strony byle guwernantki. Prawdę mówiąc, zastanawiała się, jaka jest pozycja Lizzie. Nosiła bardzo staromodny strój, jak niania czy pokojówka sprzed pół wieku, a jednak młode służące posłusznie wypełniały jej polecenia.

Megan była tak ciekawa, że zapytała o to wprost. Panna Mandeville odpowiedziała z uśmiechem, przy którym jej policzki się zaokrągliły, a oczy zmieniły w dwie wąskie szparki. W prostej, szarej sukni, z włosami upiętymi w niemodny węzełek nad karkiem, wyglądała bardziej na służącą niż na panią. Nogi zwisały jej kilka cali nad podłogą.

- Lizzie uważa się za gospodynię, ale naprawdę jest cesarzową Grayhaven i strasznym tyranem. Rządzi nami wszystkimi, od czasu kiedy była nianią Edmunda i moją. Ale proszę, niech pani je, póki gorące. Wiem, jakie jest jedzenie w pociągu: bez smaku, nieapetyczne i podawane przez śpieszących się sprzedawców, gdy pociąg rusza ze stacji. Ja już jadłam wcześniej, ale wypiję kieliszek wina dla towarzystwa.

Był to burgund o wyśmienitym bukiecie i wspaniałym kolorze. Piło się go lekko jak wodę i miło rozgrzewał zziębniętą Megan. Widać było po niej, że docenia trunek, więc jej towarzyszka powiedziała:

- Zna się pani na winach, panno O'Neill. Mój brat je wybierał. Jeśli pozostałe pani kwalifikacje są równie dobre, nie dziwię się, że wywarła pani na nim takie wrażenie.

- Sądzę, że będąc w połowie Francuzką, mogę mieć wrodzone wyczucie wina - odrzekła Megan. - Ale naprawdę to ojciec kształtował mój smak, chociaż nie jest to chyba zbyt dobrze widziane u młodych dam.

- Pani ojciec był Irlandczykiem?

To pozornie niewinne pytanie rozwiało dobre samopoczucie dziewczyny, wywołane przez ciepło, jedzenie i wino. Musiała się zdobyć na wyznanie, które uczyniłaby wcześniej, ale nie chciała psuć miłego nastroju, jaki stworzyła urocza gospodyni. Nie znosiła opowiadania swej historii, ale przyszła pracodawczyni miała pełne prawo wiedzieć, kim jest guwernantka.

- Moja matka była Francuzką, a ojciec Irlandczykiem, najmłodszym synem lorda Connachta z Kerry. Widzę po pani twarzy, że rozumie pani, co to oznacza. Młodsi synowie w Irlandii są zawsze biedni, nieprawdaż? Była to liczna rodzina, a kiedy wyczerpały się wszy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin