!Jerzy Żuławski - Na srebrnym globie.rtf

(807 KB) Pobierz
ŻUŁAWSKI JERZY

ŻUŁAWSKI JERZY
NA SREBRNYM GLOBIE

 

 

Pięćdziesiąt lal blizko upłynęło już od owej podwójnej wy- prawy, najszalenszcj zaiste, jaką kiedykolwiek człowiek przed­sięwziął i wykonał — i cala rzecz poszła już niemal zupełnie w zapomnienie, gdy pewnego dnia w jednym z dzienników w K... pojawił sit; podpisany przez asystenta małego miejscowego ob- serwatorjum artykuł, przypominający wszystko na nowo. Autor artykułu twierdził, że ma w ręku niewątpliwe wiadomości o losie wystrzelonych przed pięćdziesięciu laty na księżyc szaleńców. Rzecz narobiła wiele wrzawy, chociaż początkowo nie brano jej zbyt poważnie. Ci, co słyszeli lub czytali o owem szalonem przedsięwzięciu, wiedzieli, że śmiali awanturnicy ponieśli śmierć, ruszali więc teraz ramionami na wieść, że ci, od dawna za umar­łych uważani, nietylko żyją, ale przysyłają nawet wiadomości wprost z księżyca.

Asystent mimo wszystko uporczywie obstawał przy swo- jem zdaniu i pokazywał ciekawym stożkową żelazną kulę, czterdzieści centymetrów wysoką, w której mini odnaleźć rękopis na księżycu sporządzony. Misternie odkręcającą się, wewnątrz próżną kulę, pokrytą grubą warstwą rdzy i żużlu, można by to oglądać i podziwiać; rękopisu jednakże asystent nikomu nie chciał pokazać. Twierdził, że są to papiery zwęglone, których treść on dopiero odczytuje za pomocą sztucznych zdjęć foto­graficznych, robionych z wielkim trudem i największą ostrożnością. Ta tajemniczość wzbudzała podejrzenia, zwłaszcza że asystent do tego czasu nie powiedział, jak doszedł do posiadania kuli; ale zaciekawienie wzrastało ciągle. Czekano z pewnem niedowierza­niem przyrzeczonych wyjaśnień, a tymczasem zaczęto sobie przy­pominać ze współczesnych pism dzieje całej wyprawy. I nagle zaczęli się ludzie dziwić, że mogli tak prędko zapomnieć... Wszakże w czasie owej wyprawy nie było pisma codziennego, tygodnio­wego lub miesięcznego, któreby przez kilka lat z rzędu nie po­czuwało się do obowiązku poświęcenia w każdym numerze kilku szpalt temu wypadkowi, tak niesłychanemu i nieprawdopodo­bnemu. Przed samą wyprawą pełno było wszędzie sprawozdań ze stanu robót przygotowawczych; opisywano niemal każdą śrubę w »wagonie«, który miał przebyć międzyplanetarne prze­strzenie i wysadzić śmiałych szaleńców na powierzchnię księ­życa, znaną do tego czasu jedynie ze znakomitych zdjęć foto­graficznych, dokonywanych od szeregu lut w Like-Observa­tory, — zajmowano się żywo wszystkieini szczegółami przed­sięwzięcia; na naczelncm miejscu umieszczano portrety i życio­rysy obszerne podróżników. Wicie wrzawy wywołała wieść

o              cofnięciu się jednego z nich w ostatniej niemal chwili, bo niespełna na dwa tygodnie przed naznaczonym terminem »od­jazdu«. Ci sami, co niedawno jeszcze rzucali gromy na cały -niedorzeczny i awanturniczy« plan wyprawy, a uczestników jej nazywali wprost półgłówkami, zasługującymi jedynie na doży-

wolnie zamknięcie w szpitalu, oburzali się teraz na »tchórzostwo i odstępstwo« człowieka, co powiedział otwarcie, że się spo­dziewa mieć grób na ziemi również spokojny a nierównie pó­źniejszy, niż jego niedoszli towarzysze na księżycu. Największe jednak zaciekawienie wywołała osoba nowego śmiałka, zgłasza­jącego się na opróżnione miejsce. Przypuszczano powszechnie, że go uczestnicy wyprawy nie przyjmą do swego grona, gdyż czas byl już za krótki, aby nowy towarzysz mógł odbyć ko­nieczne przedwstępne ćwiczenia, którym tamci przez kilka lat się oddawali, doszedłszy w końcu do niesłychanych wprost wy­ników. Opowiadano o nich, że nauczyli się znosić w lekkiem odzieniu mróz czterdziestostopniowy i czlerdzieslostopniowe go­rąco, obywać się całymi dniami bez wody i oddychać bez szkody dla zdrowia powietrzem, bez porównania rzadszem od atmo­sfery ziemskiej na wysokich górach. Jakież tedy było zdziwie­nie, gdy się dowiedziano, że nowy ochotnik, przyjęty, dopełni liczby »lunatyków«, jak ich nazywano. To tylko sprawozdawców pism doprowadzało do rozpaczy, że nie mogli się dowiedzieć bliższych szczegółów o tym tajemniczym awanturniku. Mimo na­tarczywe nalegania, nie dopuszczał do siebie reporterów, ba! nawet nic przysłał żadnemu dziennikowi fotografji, ani nie od­powiadał na listowne zapytania. Inni członkowie wyprawy za­chowywali również ścisłe milczenie co do jego osoby. Na dwa dni dopiero przed wyruszeniem wyprawy w drogę, pojawiła się wiadomość bliższa, choć nieco fantastyczna. Jednemu z dzien­nikarzy udało się po wielu trudach zobaczyć nowego uczestnika przedsięwzięcia i rozpuścił natychmiast wieść, że to ma być ko­bieta w przebraniu męskicm. Nie bardzo wierzono tej pogłosce, a zresztą nie było już czasu zajmować się nią. Stanowcza chwila nadchodziła. Gorączkowe oczekiwanie zamieniło się poprostu w szał. Okolica nad ujściem Kongo, skąd wyprawa miała »wy-

ruszyć w drogę*, zaroiła się od ludzi, przybyłych ze wszystkich części świata.

Fantastyczny pomysł Juliusza Vcrnego miał być nareszcie urzeczywistnionym w sto kilkanaście lat po śmierci swego autora.

Na wybrzeżu Afryki, dwadzieścia kilka kilometrów od uj­ścia Kongo, zionął otwór obszerny gotowej już studni z lanej stali, która miała za kilkanaście godzin wystrzelić na księżyc pierwszy pocisk z zamkniętymi w nim pięcioma śmiałkami. Oso­bna komisja sprawdziła jeszcze raz w pośpiechu wszystkie za­wile obliczenia; zrobiono raz jeszcze przegląd zapasów i narzę­dzi: wszystko było w porządku, wszystko było gotowe.

Na drugi dzień na krótko przed wschodem słońca potworny huk wybuchu oznajmił światu na paręset kilometrów wokoło, że podróż rozpoczęła...

Według niezmiernie ścisłych i dokładnych obliczeń, pocisk miał pod działaniem wybuchowej siły prostopadłego rzutu, przy­ciągania ziemi i siły rozpędowej, nabytej przez dzienny obrót ziemi dookoła swej osi, zakreślić w przestworzu olbrzymią pa­rabolę z zachodu na wschód i wszedłszy w oznaczonym punk­cie i w oznaczonej godzinie w sferę przyciągania księżyca, spaść prawie prostopadle na środek jego tarczy, ku nam zwróconej, w okolicy Sinus Medii. Bieg pocisku, obserwowany z różnych punktów ziemi przez setki teleskopów, okazał się zupełnie pra­widłowym. Dla patrzących pocisk zdawał się cofać na niebie w kierunku od wschodu na zachód, zrazu znacznie wolniej niż słońce, potem coraz szybciej, w miarę, jak się od ziemi odda­lał. Ten ruch pozorny był wynikiem obrotu ziemi, wobec któ­rego pocisk w tyle pozostawał.

Śledzono go długo, aż wreszcie w pobliżu księżyca już i najsilniejsze teleskopy nie były zdolne go spostrzec. Mimo to

łączność między zamkniętymi w pocisku awanturnikami a ziemią nie ustawała jeszcze przez pewien czas ani na chwilę. Podró­żnicy, obok mnóstwa innych narzędzi, zabrali ze sobą znako­mity aparat do telegrafji bez drutu, który, według obliczeń, po­winien był funkcjonować nawet na odległość trzystu ośmdzie- sięciu czterech tysięcy kilometrów, dzielących księżyc od ziemi. Obliczenia atoli zawiodły w tym wypadku; ostatnią depeszę otrzy­mały stacje astronomiczne z odległości dwustu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów. Czy to ze względu na niedostateczną siłę prądu wytwarzającego fale, czy też wadliwą budową przyrządu, telegrafowanie na większą odległość było niemożliwe. Ale osta­tnia depesza brzmiała nader zachęcająco; Wszystko dobrze, nie mu powodu do obaw.

W sześć lygodni wysłano według umowy drugą wyprawę. Tym razem znalazło w pocisku pomieszczenie dwóch tylko lu­dzi; wieźli za to ze sobą znacznie większe zapasy żywności i po­trzebnych narzędzi. Aparat telegraficzny mieli znacznie silniejszy, niżli poprzedni; nie było wątpliwości, że wystarczy do przesy­łania wiadomości z księżyca. Atoli z księżyca depeszy już nie otrzymano. Ostatni telegram wysłali już podróżnicy z pobliża celu wyprawy, przed samym spadkiem na księżycową powierzchnię. Wiadomość była nie najpomyślniejsza. Pocisk z niewytłumaczo­nej przyczyny zboczył nieco z drogi i wskutek tego widocznem było, że spadnie na księżyc nie prostopadle, lecz skośnie, pod kątem dość ostrym. Ponieważ pocisk nie był zbudowany dla ta­kiego spadku, więc podróżnicy obawiali się, czy nie poniosą śmierci przez rozbicie. Widocznie obawy się spełniły, gdyż to była ostatnia depesza.

Wobec lego zaniechano zamierzonych wypraw dalszych. Nie można się było łudzić co do losu nieszczęśliwców; po cóż było powiększać jeszcze bezużyteczne ofiary? Żal jakiś i wstyd ogar-

nąt ludzi. Najwięksi zwolennicy »międzyplanetarnej komunikacji' przycichli teraz, a o wyprawach mówiono i pisano już tylko, jako o szaleństwie, będćjcem wprost zbrodni;). W kilka lat wre­szcie cala rzecz poszła w zapomnienie na długi przeciąg czasu.

Przypomniał ją dopiero, jak się powiedziało, artykuł nie­znanego dotąd, a wkrótce głośnego asystenta w drugorzędnem obserwatorjum astronomicznem. Odtąd każdy tydzień przynosił coś nowego. Asystent odsłaniał powoli rąbki swej tajemnicy, a cho­ciaż niedowiarków nigdy nie brakło, zaczęto zapatrywać się na rzecz coraz poważniej. Sensacyjna wieść rozeszła się wkrótce po całym cywilizowanym świecie. Wreszcie asystent opowiedział, w jaki sposób doszedł do posiadania cennego rękopisu i jak go odczytał, a nawet pozwolił ludziom fachowym oglądać jego zwęglone szczątki wraz z cudownemi iście odbitkami fotogra- ficznemi.

Otóż jak się rzecz miała z ową kulą i rękopisem: »Pewnego dnia popołudniu — opowiadał asystent — gdy siedziałem za­jęty notowaniem codziennych spostrzeżeń meteorologicznych, oznajmił mi służący zakładu, że jakiś młody człowiek chce ze mną mówić. Był to mój kolega i dobry przyjaciel, właściciel wioski nieopodal położonej. Widywałem go rzadko, gdyż, choć mieszkał niedaleko, nie często się do miasta wybierał. Zatrzymałem go tedy i uporawszy się coprędzej z robotą, wyszedłem do dru­giego pokoju, gdzie mnie, jak zauważyłem, niecierpliwie oczeki­wał. Zaraz po powitaniu oświadczył, że mi przynosi wiadomość, która mię ucieszy niewątpliwie. Wiedział, że od kilku lal zaj­muję się z zapałem badaniem meteorytów, przyszedł mi tedy powiedzieć, że przed kilku dniami spadł w jego wiosce meteor znacznej, jak się zdaje, wielkości. Kamienia nie znaleziono, gdyż upadł w trzęsawisko i prawdopodobnie zagłębił się znacznie, ale jeśli go chcę mieć, on jest gotów dać mi kilku robotników dla

jego wydobycia. Kamień naturalnie chciałem mieć i uwolniwszy się na parę dni z obserwatorjum, pojechałem sam na miejsce w celu poszukiwali. Ale mimo niewątpliwych znaków i usilnej pracy nic mogliśmy nic znalcść. Wydobyto tylko duży kawał obrobionego żelaziwa kształtu kuli armatniej, której obecność w tern miejscu mocno mnie zadziwiła. Zwątpiłem już o pomyśl­nym wyniku poszukiwali i wydałem właśnie polecenie zaprze­stania dalszych robót, gdy przyjaciel zwrócił moją uwagę na ową kulę. Istotnie wyglądała zastanawiająco. Powierzchnia jej była pokryta żużlem, jaki się tworzy na żelaznych meteorytach przy rozżarzaniu się ich podczas przejścia przez atmosferę ziemską. Czyżby to ona miała być owym spadłym meteorem?

»W tej chwili — nagle — błysnęła mi pierwsza myśl. Przy­pomniała mi się wyprawa z przed lat pięćdziesięciu, której hi- storję znałem dosyć dobrze. Dodać muszę, że nie podzielałem nigdy przekonania o bezwzględnej zatracie podróżników, mimo beznadziejnej treści ostatniej depeszy, jaką od nich ziemia otrzy­mała. Zawcześnie było jednak teraz wyjawiać domysły; zabra­łem więc tylko kulę i przewiozłem z największą ostrożnością do domu, pewny niemal w duchu, że znajdę w niej cenne wska­zówki o tych zaginionych. Z jej niewielkiego względnie ciężaru odgadłem zaraz, że jest wydrążona.

»W domu w największej tajemnicy zabrałem się do roboty. Nie łudziłem się ani na chwilę, że jeśli się w niej znajdują ja­kie papiery, to musiały ulec zwęgleniu podczas rozpalenia się żelaza w ziemskiej atmosferze. Należało zatem otworzyć kulę lak, aby tych przypuszczalnych szczątków nie zniszczyć, a może — myślałem —da się z nich co odcyfrować.

»Praca była nadzwyczajnie ciężka, zwłaszcza że nie chcia­łem brać nikogo do pomocy. Przypuszczenia moje zbyt były

niepewne a nawet — przyznaję — fantastyczne, aby je można było przedwcześnie rozgłosić.

-Spostrzegłem, że szczyt kuli stanowi śruba, którą należało odkręcić Osadziłem więc kulę szczelnie w ciężkim śrubsztaku, aby ją uchronić od wstrząśnień, mogących uszkodzić jej zawar­tość i zabrałem się do roboty. Śruba była zardzewiała i nie chciała odchodzić. Po długich usiłowaniach nareszcie udało mi się ją poruszyć. Pamiętam, ten pierwszy zgrzyt obracanej śruby przejął mię dreszczem radości i niepokoju zarazem. Musiałem pracę przerwać na chwilę, gdyż trzęsły mi się ręce. Powróci­łem do niej po godzinie, z bijącem jeszcze sercem.

»Śruba poruszała się zwolna, gdy wtem posłyszałem dzi­wny świst. Początkowo nie mogłem zrozumieć jego przyczyny. Prawie bezmyślnie poruszyłem śrubą w odwrotnym kierunku, i świst ustał natychmiast; zaledwie jednak znów nieco odkręci­łem śrubę, dał się zaraz słyszeć, choć był teraz słabszy. Nare­szcie pojąłem wszystko! Wnętrze kuli było całkowitą próżnią! Świst pochodził z wdzierania się powietrza do środka szczeliną, przez rozluźnienie śruby utworzoną!

»Ta okoliczność upewniła mnie w przekonaniu, że jeśli kula zawiera w sobie papiery, to nie będą całkiem zniszczone, gdyż brak powietrza musiał je uchronić od spalenia, gdy kula rozżarzyła się, przebywając atmosferę ziemską! W parę cłiwil przekonałem się o słuszności tych domysłów. Po usunięciu śruby znalazłem w kuli, której wnętrze wyłożone było jeszcze war­stwą wypalonej gliny, zwój papierów, zwęglonych, ale nie spa­lonych. Nie śmiałem prawie oddychać z obawy, aby tych cen­nych dokumentów nie uszkodzić. Wyjąłem je z największą ostro­żnością i... popadłem w rozpacz. Na zwęglonym papierze litery były prawie niewidoczne, a ponadto papier był tali kruchy, że się niemal rozsypywał w ręku.

»Bądź co bądź postanowiłem dokonać dzieła i treść ręko­pisu odczytać. Kilka dni zeszło mi na rozmyślaniu, jak się wziąć do lego. Wreszcie uciekłem się do pomoc}' promieni rónlgeno- wskich. Przypuszczałem, i jak się później okazało, słusznie, że atrament, którego użyto do pisma, zawierał składniki mineralne, a zatem zaczernione nim miejsca będą stawiały większy opór promieniom rentgenowskim, niż sam zwęglony papier. Nakleja­łem tedy ostrożnie każdą kartę rękopisu na cienką błonę, roz­piętą w ramie i robiłem rentgenowskie zdjęcia fotograficzne. W len sposób otrzymałem klisze, które po przeniesieniu obrazu na papier dały mi rodzaj palimpsestów, gdzie litery, po obu stronach papieru pisane, łączyły się ze sobą. Było lo trudne do odczytania, ale bynajmniej nie niemożliwe.

»Za kilka tygodni postąpiłem był już tak daleko z odczy­tywaniem rękopisu, źe nie widziałem potrzeby zachowywania dłużej całej rzeczy w tajemnicy. Wtedy to napisałem ów pier­wszy artykuł, donoszący o wypadku... Dzisiaj leży przedemną cały rękopis gotowy, odczytany, uporządkowany i przepisany, i nie mam zgoła wątpliwości, że został spisany na księżycu ręką jednego z pięciu najpierw wyprawionych podróżników i wysłany z księżyca na ziemię.

»Co do reszty — treść rękopisu mówi sama za siebie«.

Do lego wyjaśnienia, klóre poprzedziło ogłoszenie tekstu rękopisu, dodał asystent krótką historję samejże wyprawy.

Przypomniał zatem, że pierwsza myśl wyszła od irlandz­kiego astronoma OTamora, a pierwszym jej zapalonym i nie- wątpiącym w urzeczywistnienie zwolennikiem stal się młody, sławny podówczas w Brazylii portugalski inżynier, Piotr Vara- dol. Ci, pozyskawszy trzeciego towarzysza w polaku Janie Ko­reckim, który im oddał do rozporządzenia całą dość znaczną fortuną, rozpoczęli zabiegi około urzeczywistnienia jasno już

określonego planu. Przedewszystkiem tedy przedstawiono szkice projektu akademjom i ciałom naukowym, a następnie wezwano pomocy fachowych powag do opracowania jego szczegółów. Myśl spotkała się z nadspodziewanem uznaniem i obudziła za­pal; wkrótce nie była to już sprawa kilku ludzi, lecz całego cy­wilizowanego świata, który zapragnął wysłać swych przedsta­wicieli na księżyc, celem dowiedzenia się bliższych szczegółów

0              tym globie. Na wniosek akademij i astronomicznych instytu­tów rządy pospieszyły z pomocą pieniężną, a że nie brakło

1              znacznych ofiar prywatnych, więc wkrótce inicjatorowie mieli do rozporządzenia kapitały, z któremi można było już nie je- dnę, ale kilka wypraw urządzić. Tak też postanowiono. Jak wia­domo jednak, dwie tylko z tych wypraw doszły do skutku.

Załogę pierwszego pocisku stanowić miało pięciu łudzi, w tej liczbie trzej autorowie projektu; czwartym był anglik, lekarz Tomasz Woodbell, piątym niemiec Braun, który wszakże cofnął się w ostatniej chwili. Na miejsce jego zgłosił się nie­znajomy ochotnik.

W drugim pocisku zamknęło się dwóch braci, francuzów, nazwiskiem Remogner.

Pd tym krótkim zarysie historycznym asystent w dalszym ciągu memorjalu rozwodził się obszernie nad techniczną stroną przedsięwzięcia. Opowiadał tedy szczegółowo zbudowanie ol­brzymiej armaty w kształcie stalowej studni, mówił o budowie pocisku, który po dostaniu się na bezpowietrzną powierzchnię księżyca można było zamienić na hermetycznie zamknięty wóz, poruszany osobnym motorem elektrycznym, opisywał przyrządy ochronne, mające podróżników zabezpieczyć od zmiażdżenia w chwili wystrzału, a następnie spadku na księżyc, wreszcie wymieniał wszystkie przedmioty, składające się na wewnętrzne urządzenie i zaopatrzenie ^przenośnego pokoju«.

Księżyc nie jest światem gościnnym. Astronomowie wie­dzą o tem od dawna, chociaż go znają tylko z daleka i — je­dnostronnie. Mimo niesłychanego udoskonalenia przyrządów opty­cznych w dwudziestym wieku, księżyc oparł się zwycięsko pró­bom przybliżenia go do ziemi za ich pomocą na taką odległość, aby można było zbadać wszystkie szczegóły jego powierzchni. Krążąc około ziemi w średniej odległości trzystu ośmdziesięciu czterech tysięcy kilometrów, wydaje się w szkłach o tysiąckro- Inem powiększeniu odległym od niej na 384 km., co stanowi jeszcze zawsze pokaźny kawałek drogi. Silniejszych zaś szkieł nie można używać do jego badania, gdyż przy znaczniejszeni powiększeniu z powodu za małej przeżroczystości atmosfery ziem­skiej otrzymuje się obraz tak niewyraźny, że niepodobna poznać na nim nawet gór, w słabszych szkłach dokładnie widocznych.

Nadto badaniu dostępna jest tylko jedna półkula księży­cowego globu. Księżyc bowiem, odbywając swą drogę naokoło ziemi w dwudziestu siedmiu dniach, siedmiu godzinach, czter­dziestu trzech minutach i jedenastu sekundach, wykonywa w tym czasie tylko jeden obrót około swej osi, tak, że zwrócony jest ku ziemi zawsze tą samą stroną swej powierzchni. Zjawisko to nie jest przypadkowe. Księżyc nie jest dokładną kulą, ale zbliża się kształtem do bardzo mało wydłużonego jaja. Siła przycią­gania ziemi sprawia, że jaje owo zwraca się ku niej ostrym końcem i tak krąży, jakby na uwięzi, nie mogąc się odwrócić.

Znana astronomom połowa księżyca wystarczyła jednak, aby go zdyskredytować najzupełniej w opinji ludzi, marzących

o              zamieszkaniu innych, niż ziemia, światów. Ta powierzchnia na­szego satelity, większa co do obszaru dwa razy od Europy, przedstawia się w teleskopach jako bezwodna i pustynna wy­żyna, zasiana wprost niezliczoną ilością obrączkowych gór, po­dobnych z kształtu do olbrzymich kraterów, nierzadko o stuki-

lometrowcj średnicy, których brzegi wznoszą się do siedmiu ty­sięcy metrów ponad okoliczne równiny. W północnej części zwróconej ku nam półkuli ciągnie się szereg obszernych koli­stych płaszczyzn, nazwanych przez pierwszych selenografów morzami. Równiny te o stromych brzegach, utworzonych przez niebotyczne łańcuchy górskie, poprzerzynane są w ró­żnych kierunkach mnóstwem szczelin, których pochodzenie za­wsze zastanawiało astronomów, zwłaszcza że na ziemi nie istnieje nic podobnego. Szczeliny te nieraz na sto kilkadziesiąt kilome­trów długie, a na parę szerokie, dochodzą głębokością do ty­siąca metrów i więcej.

Jeśli sobie uprzytomnimy jeszcze, że ta powierzchnia po­zbawiona jest niemal zupełnie atmosfery, że nlzien* księżycowy, trwający naszych dni czternaście, jest tam latem, podczas któ­rego upal dochodzi do niesłychanego natężenia, a czternasto­dniowa noc zimą, mroźniejszą, niż nasze zimy podbiegunowe: będziemy mieli obraz kraju, wcale nie zachęcającego do obra­nia go sobie za stałe miejsce pobytu«. Tein więcej podziwiać trzeba poświęcenie ludzi, którzy z narażeniem własnego życia wybrali się na ten glob w tym jedynie celu, aby powiększyć zasób ludzkiej wiedzy nieulegającemi wątpliwości wiadomościami

o              najbliższern ziemi ciele niebieskiem.

Podróżnicy mieli zresztą zamiar przebyć tylko jak najprę­dzej tę niegościnną półkulę i dostać się na drugą, od ziemi od­wróconą stronę księżyca, gdzie spodziewali się nie bezpodsta­wnie znaleść znośne warunki do życia. Większość piszących

o              księżycu uczonych twierdzi wprawdzie, że i na tamtej stro­nie atmosfera jest zbyt rzadka, aby można nią oddychać; wszakże OTamor, opierając się na wieloletnich badaniach i obliczeniach, wnosił, że znajdzie tam powietrze o dostatecznej gęstości dla utrzymania życia, a z powietrzem wodę i roślinność, mogącą

dostarczyć najlichszego bodaj pożywienia. Ci śmiali ludzie go­towi zresztą byli nawet na śmierć, byle wydrzeć przedtem gwia­ździstemu niebu bodaj jednę z tych jego tajemnic, które tak zazdrośnie ukrywa przed człowiekiem. Odwagę ich podnosiła myśl, że poświęcenie to w żadnym razie nie pozostanie bez- owocncm, gdyż będą mogli spostrzeżeń swych udzielić pozosta­łym na ziemi ludziom przy pomocy wziętego ze sobą telegra­ficznego aparatu. A nuż — myśleli czasem upojeni wielkością swego przedsięwzięcia, nuż znajdą na tamtej tajemniczej stronie księżyca raj czarodziejski i dziwny, świat nowy, zgoła odmienny od ziemskiego a gościnny? Marzyli wtedy o wezwaniu nowych I owarzyszy do przebycia owych setek tysięcy kilometrów, o za­łożeniu tam, na tej jasnej, ziemi w ciche noce świecącej kuli nowego społeczeństwa, nowej ludzkości, szczęśliwszej... może...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin