Radosci i smutki wiejskiego proboszcza - ks. Zygmunt Podlejski.txt

(4225 KB) Pobierz

Ks. Zygmunt Podlejski

Radoci i smutki
wiejskiego proboszcza





Wydawnictwo ER-ART.
Lublin 2000
Wstęp
 

"Radoci i smutki wiejskiego proboszcza" ks. Zygmunta Podlejskiego to kontynuacja przemyleń i drogi kapłana, przedstawionych już we wczeniejszej ksišżce pt. "Z Mżawki Małej do nieba" - wydanej w 1997 roku. W tamtej pozycji ukazane zostały dowiadczenia duszpasterza w warunkach lšskiej parafii, nazwanej fikcyjnie: Mżawkš Małš. Tym razem, równie barwnym językiem opisane sš zdarzenia i przemylenia z perspektywy kilkunastoletnich dowiadczeń austriackich. Jako polski proboszcz jednej z podwiedeńskich parafii Autor próbuje głosić i realizować Ewangelię w zupełnie innych warunkach. By jednak podtrzymać wczeniejsze założenia - podobnie jak w poprzedniej ksišżce - dla kapłańskiego poletka zmagań również przyjmuje fikcyjnš nazwę miejscowoci. W opowiadaniu jest niš Klein Nieselregendorf, co oznacza także Mżawkę Małš. A więc miejsce, które może zaistnieć w każdym punkcie mapy wiata. Nade wszystko jednak jest nim wnętrze człowieka i wzajemne relacje, jakie zachodzš między ludmi i Bogiem. A te - jak się wydaje - winny być niezależne od lokalnych uwarunkowań oraz granic państw i kontynentów.
Autor nie zmienia również nazwiska głównego bohatera opowiadania. Jest nim wcišż ten sam Adam Bochenek, który swojš postawš otwarcia i niespotykanej wręcz hojnoci, chce być jak bochen chleba, umacniajšc innych autentyzmem swojej wiary i życia wypełnionego do końca Bogiem.
Treć ksišżki - podobnie jak poprzednia - zilustrowana jest dowcipnymi rysunkami Jana Plachy. Swojš lekkociš znakomicie korelujš one ze zdrowym poczuciem humoru Autora ksišżki. Płynie to zapewne z ewangelicznej potrzeby dystansu wobec ludzkich słaboci i cierpienia, jak również z chrzecijańskiej nadziei na perspektywę nieba.
Czytelnikom należałoby życzyć, aby w "Radociach i smutkach..." odnaleli - tak bardzo potrzebnš nam wszystkim na codzień - dawkę prawdziwego optymizmu.
 
Józef Placha
Laski, styczeń 2000
 

 
I. Pozwólcie dzieciom przyjć do mnie.
 

Dawniej mówiono influenca. Dzisiaj mówi się grypa. Influenca brzmi prawie dostojnie, grypa prawie banalnie. Lekarz domowy, doktor Fröhlich, powiedział księdzu Bochenkowi, że chodzi o chorobę bardzo znanš i bardzo nieznanš, co proboszcz skwitował mšdrym milczeniem. Dziadek księdza Adama, Hugon, powiedział za swoich najlepszych czasów, że prawdziwym postrachem pierwszych lat powojennych była influenca i inflacja. Dziadkowi chodziło o lata po pierwszej wojnie wiatowej. To była jego wojna. Druga wojna wiatowa była wojnš jego wnuka Adama, który chcš zapobiec trzeciej, poszedł do seminarium duchownego. Influenca z czasów dziadka Hugona była hiszpańska, potem się umiędzynarodowiła jak inflacja. Obie były nad wyraz grone, złowrogie i fatalne w skutkach. Wobec influency i inflacji ludzie sš bezradni, perorował ważnie dziadek Hugon. Robiš co mogš, ale tak naprawdę to niewiele mogš. Jak przyjdzie taka fala influency jak ta z Hiszpanii, to żadne zastrzyki ani pigułki nie pomogš. Jak wiat naprawdę zabrnie w lepy zaułek, wtedy najlepsi ekonomici sš bezradni. Wtedy następuje ogólny krach. Pan Machacek, co sprzedaje nieopodal probostwa częci samochodowe, a nawet całe samochody używane i dziewicze, opowiedział księdzu Bochenkowi, że jego dziadek po matce, niejaki Grashalm, sprzedał po pierwszej wojnie, tutaj w Klein Nieselregendorfie, elegancki domek z ogrodem, żeby nazajutrz za uzyskane pienišdze nabyć bochenek chleba. Na lšsku dostawało się wtedy za te same pienišdze kilo słonych ledzi. Ksišdz Adam pomylał: szkoda, że Pan Balcerowicz tak póno się urodził. Gdyby ujrzał wiatło dzienne na poczštku naszego chwalebnego wieku, wtedy dziadek Hugon musiałby swe gderanie ograniczyć do influency.
Tak sobie przemyliwał ksišdz Bochenek, wracajšc swojš toyotš do domu. Pan doktor Fröhlich radził proboszczowi położyć się na kilka dni do łóżka, żeby uniknšć najgorszego. Na razie bowiem tylko głowa proboszczowska w szwach pękała, z wielebnego nosa ciurkiem się lało i głos był nieco przestrojony. Cała reszta funkcjonowała bez zarzutu. Ksišdz Bochenek był przekonany, że doktor dobrze mu życzył. Doktor Fröhlich był bowiem zacnym parafianinem i piewał ku chwale Bożej tudzież z potrzeby serca w chórze kocielnym, z czego wynika, jak to ładnie przyuważył Schiller, ten od Zbójców, że musi być dobrym człowiekiem. Jak doktor jest dobrym człowiekiem, jest także dobrym doktorem. 
Ksišdz Bochenek podjechał pod aptekę. Drzwi wejciowe jęknęły, w wilgotne nozdrza proboszcza uderzył zapach lekarstw. Ksišdz Bochenek nigdy nie był pewien, jak ten zapach zakwalifikować. Był nieprzyjemny i przyjemny równoczenie. Jednoznacznie przyjemny był pan magister Mikusch, człowiek opanowany, dystyngowany i trochę jakby zdziwiony, że cišgle jeszcze wielu ludzi jego pomocy nie potrzebuje. Ksišdz Bochenek odebrał lekarstwo, życzył panu magistrowi wszystkiego najlepszego i zniknšł za drzwiami, które nie zapomniały jęknšć. 
Na probostwie czyhał czarny, wysoki mężczyzna, o obliczu rzenika, który od wielu miesięcy gromadził dane do swojego drzewa genealogicznego. Ksišdz Adam błagał, żeby dzisiaj nie gromadził: - W nosie mam sadzawkę, w głowie dyskotekę! Hobbysta umiechał się niecierpliwie, zaznaczył mimochodem, że ksišdz proboszcz zawsze żarty sobie stroi, proponujšc, żeby natychmiast przystšpić do tropienia jego antenatów. Proboszcz musiał bowiem być urzędowym wiadkiem tropienia. Taki przepis wydała kuria diecezjalna, od czasu, gdy jeden z hobbystów powyrywał i zabrał ze sobš kilkanacie kart z XIX-wiecznej księgi urodzin i chrztów, żeby sobie tropienie przodków ułatwić. Proboszcz miał minę kogo, kto wlazł w wieży stolec. Machnšł jednak rękš, godzšc się na wspólne tropienie Bogu ducha winnych praojców faceta o obliczu rzenika, proszšc Pana Boga, żeby jemu, Bochenkowi na to konto trochę grzesznej drobnicy odpucić raczył. Hobbysta też człowiek, o czym wiadczyły nazwiska utrwalone w starych księgach i konsekwencja w dšżeniu do celu cudzym kosztem. 
Ksišdz Bochenek pochwalił się w kuchni lekarstwem. Dowiedział się, że austriackie lekarstwa nie sš takie dobre jak polskie. Jak pani Monika konstatuje pierwsze objawy grypy, zażywa dwie tabletki scorbolamidu, które popija wodš mineralnš bez bšbelków. W razie trudnoci z gardłem ssie sebidin. Nazajutrz podpiewuje jak zakochany kanarek. Proboszcz połknšł wobec tego dwie tabletki scorbolamidu, popił przez przeoczenie wodš mineralnš z bšbelkami i udał się do swojej samotni, żeby pomyleć o najbliższej przyszłoci. 
Było styczniowe, czwartkowe popołudnie. Słońce dgało niemiłosiernie. Temperatura dochodziła do piętnastu stopni, żeby potem gwałtownie opać poniżej zera. Ksišdz Bochenek doszedł do wniosku, że nie ma się co kłać do łóżka, skoro za dwie godziny pojawiš się dzieci, przygotowujšce się do pierwszej komunii więtej. Potem tylko wspólna modlitwa różańcowa, msza więta i można pochwalić dzień. Tak więc czekał na dzieci, wracajšc mylami do ostatniego, wolnego poniedziałku. 
Wybrał się do miejsca pielgrzymkowego Frauenkirchen w Burgenlandzie. Mgła była gęsta jak kondensowane mleko. Bazylika robiła wrażenie wycackanej puppenstube. Wnętrze nawet przytulne, ksišdz Bochenek nie przypuszczał jednak, żeby Matka Boska czuła się tutaj naprawdę zadomowiona. Była na pewno oniemielona, obca i skrępowana w tym otoczeniu. Chyba, że nie zwracała zupełnie uwagi na wystrój wnętrza. Miała ważniejsze sprawy na głowie. Była po to, żeby kochać ludzi, którzy tu przybywali z wiarš, nadziejš i miłociš. I takich, co to przyszli podziwiać barokowe bogactwo i pocmokać z zachwytu. Ksišdz Bochenek oglšdał uprzednio bazylikę w telewizji. Robiła zupełnie inne wrażenie. Czar ekranu zawsze upiększa i zniekształca rzeczywistoć.
Pod chórem bazyliki skromne pomieszczenie z figurš Maryi, opiekujšcej się ludmi. Rzeba kamienna nowszej daty, płonšce wiece i całe ciany zasmarowane nazwiskami, datami i miejscowociami. Ludzie chcieli Matce Jezusa i potomnym pozostawić swój adres, żeby o nich pamiętali. Matka Jezusa nie potrzebuje ich adresu, żeby nie zapomnieć. Potomni będš mieli tyle swoich własnych zmartwień, że i tak zapomnš. Ksišdz Bochenek pomodlił się chwilę za tych utrwalonych na cianach i za potomnych. Polecił Matce Jezusa parafian z Klein Nieselregendorfu i wyruszył do miasteczka, będšcego dziwnym cocktailem węgierko-austriackim. Starsza zabudowa typowa dla małych miejscowoci węgierskich, nowsza napiętnowana duchem współczesnych miasteczek austriackich czy niemieckich. Trudno mówić o okrelonej architekturze, ale piętno jest wyranie inne od tradycyjnego. Jest to tradycja mocno rozmazana i rozwodniona. Mgła napadła miasteczko znienacka. Ksišdz Bochenek uciekał w kierunku zachodnim. Zajechał jeszcze na sam brzeg jeziora Neusiedler, pohasał po lodzie jak rozdokazywany przedszkolak, poobserwował również dokazujšce dzikie kaczki, po czym pomknšł do domu, dziękujšc Bogu za możnoć podziwiania Jego wiata.
Żelazne drzwi wejciowe huknęły potężnie, co było hasłem do spotkania z dziećmi. Ksišdz Bochenek przypomniał sobie treć ostatniej lekcji, żeby powtórzyć i treć dzisiejszej, żeby żywo opowiedzieć. Ostatnio mówił na temat chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Omioletni Christoph zawsze wszystko wie, bo czyta Biblię dla dzieci na zapas, miewa jednak zawsze trochę wštpliwoci. Jest, można rzec, w opozycji do Biblii i proboszcza, co się proboszczowi wyranie podoba. wiadczy bowiem o umyle żywym, rozpędzonym, spostrzegawczym i krytycznym. Rodzice Christopha sš tak zwanym małżeństwem mieszanym, ewangelicko-katolickim, co synka także pobudza do twórczej refleksji ekumenicznej, rodziców za do teoretycznego i praktycznego pogłębienia własnego chrzecijaństwa, do nieustannego wysiłku apologetycznego, co utrzymuje ich w doskonałej, duchowej kondycji....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin