Birkner Friede - Książęce perypetie.pdf

(688 KB) Pobierz
Friede Birkner
Książęce perypetie
I
Żył kiedyś książę. Miał dwie córki, które sam
wychowywał. Z żoną się rozwiódł, gdyż ta znalazła sobie
kochanka, który okazał się hulaką. Wkrótce po rozwodzie
książę został panem na Mittenfelde i stał się ogromnie
bogatym człowiekiem. Kochał obie córki z całego serca, ale
ich nie rozpieszczał. Obie były w wieku, kiedy do głowy
przychodzą różne głupstwa. Starał się więc wybić je im z
głowy; zainteresował je sportem, szkolił w jeździe konnej. Ani
dom nie był prowadzony, ani córki nie były wychowywane po
książęcemu. Piętnastoletnia Vivian i szesnastoletnia Weronika
były pięknymi, wysportowanymi i pogodnymi dziewczynami.
Traktowały ojca po kumplowsku, bez uniżoności, nie
przywiązywały wagi do jego książęcego tytułu, i to bardzo mu
odpowiadało.
Mittenfelde było świetnie prowadzoną posiadłością.
Obowiązywała tu stara, dobra zasada: pańskie oko konia
tuczy. Konie też były oczkiem w głowie księcia Arnima
Gunthera Archibalda von i zu Mittenfelde. I nie były to jakieś
tam „konie", ale cztery piękne, pełnej krwi araby o cudownie
lśniącej sierści i nieposkromionym temperamencie.
Kosztowało księcia wiele pracy i wyrzeczeń, zanim zaczął się
liczyć w kręgach doświadczonych koniarzy. Często odwiedzał
kraje arabskie, aby wyszukać jakiś wyjątkowy egzemplarz
araba. To, co początkowo było hobby, stało się zawodem.
Książę był szanowany i lubiany przez swoich
pracowników. Nie było zajęcia przy koniach, którego nie
potrafiłby sam wykonać. A często bywało i tak, że gdy w
stajni brakowało rąk do pracy, nawet Vivian i Weronika
dzielnie pomagały.
Podwórza, stadniny i domu strzegły dwa niesforne,
długowłose jamniki. Biada śmiałkowi, który nie wzbudził ich
zaufania. Albo głośnym szczekaniem przeganiały go z
gospodarstwa, albo też nie pozwalały mu się ruszyć. Ale
wystarczyło, że dotarł do nich gwizd księcia, aby obydwa
leżały u stóp gościa w oczekiwaniu na wyjaśnienie całej
sprawy.
Książę, ku zatroskaniu obu córek, wyjeżdżał czasami z
majątku swoim wspaniałym samochodem w nieznane. Wracał
po dwóch, trzech dniach przeważnie radosny, ale niekiedy
zasmucony, i rzucał się ponownie w wir pracy. Ten przystojny
mężczyzna chętnie był przyjmowany przez kobiety.
Postępował według maksymy: używaj życia.
W majątku Mittenfelde żył także stary baron von
Ebenhausen, wuj księcia. Wyręczał on go w pracach
biurowych. Potrafił też cudownie rozładować atmosferę
swoim „a niech to diabli wezmą!" On to nadał imiona
zadziornym jamnikom, gdy książę przyniósł je, jeszcze
zupełnie malutkie, wyglądające jak dwa kłębuszki wełny.
- Arnim, toż to Whisky i Sherry!
Jamniki pokochały barona bezgranicznie.
I tak poznaliśmy mieszkańców Mittenfelde.
Żyła kiedyś księżniczka, która miała dwóch synów. Była
biedna jak mysz kościelna. Pożar strawił większą część jej
pałacu Hochkirchen. Uratowano tylko małe stadko bydła.
Klęski nieurodzaju, zaległości podatkowe i inne jeszcze
przeciwności losu dopełniły nieszczęścia. Niedługo po tej
tragedii zmarli rodzice księżniczki.
Księżniczka Annelore von Hochkirchen zobaczyła
zgliszcza rodzinnej posiadłości po powrocie z pensji w
Szwajcarii. Powitała ją stara piastunka, panna Mengers, i
kochany, ale niestety mało energiczny, wuj Hubert. Wuj wraz
z „Mengers", bo tak ją po prostu nazywano, zebrał
pozostałości rodzinnych pamiątek i ocalałe z pożaru cegły.
Zbudowano z nich cztery ściany i pokryto je dachem. W
pracach tych pomogli chłopi z pobliskiej wsi. Piękna, młoda i
wykształcona księżniczka, która właśnie skończyła
siedemnaście lat, miała więc schronienie. Jej pokój urządzono
meblami, które ocalały z pożogi, i kosztownymi drobiazgami
wyniesionymi z płomieni. We trójkę mieli się zmagać z losem.
Po kilku latach odtworzyli, choć szczątkowo, dom.
Księżniczka wyjeżdżała codziennie na konne przejażdżki;
świetnie trzymała się w siodle, ale powolna klacz pozwalała
jej tylko na kłus. Bliscy czekali zawsze na jej powrót z
prawdziwie książęcym śniadaniem. Resztę dnia spędzała
Annelore w gospodarstwie. Mieli już nie trzy, ale pięć krów.
Księżniczka postanowiła, że stworzy prawdziwą mleczarnię z
produkcją masła i sera.
Wuj Hubert i miejscowi chłopi tymczasem piłowali,
zajmowali się ciesielką i budowali. Podnieśli z ruin wieżę
pałacową i Mengers mogła powrócić do swej izdebki w wieży.
Dla siebie wuj Hubert wybudował pomieszczenie obok
warsztatu przylegającego do spalonego pałacu. Znalazły się w
nim: uszkodzone biurko, ława stolarska, dwa kulawe fotele i
własnoręcznie przez niego wystrugany stołeczek, na ścianie
zawieszono narzędzia stolarskie.
Mengers cieszyła się ze swego gniazdka, nie chciała ani
feniga wynagrodzenia. Wuj Hubert odkładał każdy grosz na
konto księżniczki, jego konto było już dość zasobne. Wszyscy
troje żyli sobie spokojnie i coraz dostatniej. Mleko z
Hochkirchen świetnie się sprzedawało, masło i ser też znalazły
wielu nabywców. Krowy utrzymywały więc księżniczkę i
bliskich jej sercu.
Tak wyglądały sprawy, gdy pewnego dnia zajechał przed
ich domostwo wspaniały samochód z czarującym mężczyzną,
który poprosił uprzejmie o szklankę mleka, jak to często robili
ludzie z miasta.
Księżniczka była oczarowana eleganckim, niezwykle
przystojnym mężczyzną, nie dostrzegła w nim żadnych wad.
Widzieli je natomiast wuj Hubert i Mengers, nie mieli jednak
odwagi niszczyć radości Annelore. I stało się to, czego można
się było spodziewać: czarujący łajdak, który wykalkulował
sobie, że z księżniczką jako żoną będzie mógł swobodniej
wdawać się w podejrzane matactwa finansowe, poślubił
Annelore z „wielkiej miłości" i wprowadził ją do swego nie
opłacanego monachijskiego mieszkania. Annelore kochała go,
podziwiała, ale wkrótce nastąpił dramatyczny koniec. Z
płaczem i żalem w sercu księżniczka pojawiła się pewnego
dnia w Hochkirchen. Wuj Hubert pocieszał ją, Mengers o nic
nie pytała, tylko wzięła Annelore w ramiona. Wszyscy troje
zabrali się znowu do pracy.
Kiedy okazało się, że Annelore jest przy nadziei, wuj
Hubert zaczął działać. Pojechał do Monachium, gdzie
przeprowadził na własną rękę śledztwo. Stwierdził, że ów
łajdak był już żonaty, biorąc ślub z księżniczką, a więc był
oszustem matrymonialnym. Odnalazł go, rozmówił się z nim
ostro i doprowadził po długich zmaganiach do unieważnienia
ślubu. Nie było to łatwe, ale dopiął swego. Wkrótce
księżniczka urodziła bliźnięta.
Wuj Hubert radził się w wielu sprawach swego przyjaciela
z winiarni ratuszowej, barona von Ebenhausen. Przy kieliszku
wina obaj panowie często załatwiali także interesy. Ich
znajomość przerodziła się z czasem w serdeczną przyjaźń,
która miała zbawienny wpływ na rodziny w Mittenfelde i
Hochkirchen.
Mijały lata. Obaj starsi panowie nadal często spotykali się
w winiarni znajdującej się w miasteczku pomiędzy ich
posiadłościami. Bywali też na dworcu towarowym, dokąd
sprowadzały ich interesy załatwiane w imieniu krewnych.
Bliźnięta, książę Bernhard i Rudolf, nazywani krótko
Berni i Rudi, byli już sporymi chłopaczkami. Rośli zdrowo i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin