Norton Pamela - Jutro mnie pokochasz.pdf

(582 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Pamela Norton
Jutro mnie pokochasz
Wydawnictwo PRIMA, Poznań 1991
Dziewczyna, która stała przed Maxem Bradbury, dyrektorem domu towarowego „U
nas”, była wysoka, szczupła i niewątpliwie bardzo ładna. Na jej twarzy malowało się
zadowolenie.
Liz Hartley obrzuciła dziewczynę niechętnym spojrzeniem, a potem spod oka zerknęła
na dyrektora. Bradbury nie zauważył tego jednak. Spoglądał na stojącą przed nim szczupłą
piękność. Na jego twarzy Liz dostrzegła ową mieszaninę życzliwości i zachwytu, którą
zwykle prezentował swym najlepszym klientom. Tym razem wydawało się jednak, że nie
udaje. Stary zbereźnik, pomyślała ze złością Liz. Ale też ta spryciara robi do niego słodkie
oczy. Czy on naprawdę nie widzi, jaki sztuczny jest jej uśmiech? Ale w końcu nie była to jej
sprawa.
- Pan dyrektor mnie wzywał? - zapytała grzecznie.
- Hm... Tak, moja droga - Bradbury przybrał swój zwykły, znany jednak tylko
pracownikom, odpychający wyraz twarzy.
Liz poczuła napięcie. Kiedy Bradbury zwracał się do sprzedawczyń „moja droga”, nie
wróżyło to nic dobrego.
- Panna... hm... panna James została dziś przyjęta do pracy - ciągnął dyrektor. - Zacznie
w dziale bielizny dziecięcej. Proszę wprowadzić ją w swoje obowiązki. Niestety, moja droga -
spojrzał na Liz chłodno - od poniedziałku... hm... będziesz wolna. Nie znaczy to, że jesteśmy
z ciebie niezadowoleni - dodał szybko, jakby uprzedzając słowa Liz. - Niemniej jednak...
hm... Przyjęliśmy cię na okres próbny i wydaje się nam, że... Owszem, doceniamy twoje
starania i dostaniesz dobre referencje. Niemniej... To jest duży dom towarowy, ale
specyficzny... hm... Trudno się dziwić, że miałaś trudności z włączeniem się w naszą wielką
rodzinę...
- Rozumiem, panie dyrektorze - przerwała mu Liz. Oświadczenie Bradburego spadło na
nią jak grom z jasnego nieba. Po prostu czuła, jak ugięły się pod nią nogi. Nie mogła jednak
dłużej słuchać obłudnych słów dyrektora. Niby grzecznych, niby współczujących, ale w
gruncie rzeczy zimnych i obraźliwych. I patrzył przy tym na nią, jakby... Jakby była
śmieciem!
- No cóż... To tyle, panno Hartley - zakończył oficjalnie Bradbury. - Proszę teraz
zaprowadzić pannę James do swego działu i zająć się nią. Pani Wilcox jest już
powiadomiona.
Pani Wilcox była kierowniczką działu dziecięcego, dość miłą, ale bardzo wymagającą
osobą. Liz wydawało się, że pani Wilcox ją lubi, ale okazuje się, że w niczym jej nie
pomogła. Pozwoliła, by Liz wyrzucono z pracy.
- Tak jest, panie dyrektorze - powtórzyła Liz, choć słowa z trudnością wydobywały się z
jej ściśniętego gardła.
Kiedy wyszła z nowo zatrudnioną sprzedawczynią z biura dyrektora, poczuła, że za
chwilę się rozpłacze. W windzie, przez napływające do oczu łzy ledwie mogła odczytać
numery pięter.
- Myślisz pewnie, że to z mojego powodu - odezwała się cicho towarzysząca jej
dziewczyna. - Bardzo mi przykro...
Winda stanęła na trzecim piętrze, gdzie znajdował się dział dziecięcy.
- Bielizna jest w rogu, tam gdzie siedzi niebieski miś - wyjaśniła Liz. - Pani Wilcox stoi
przy kasie. To ta w okularach. Ja zaraz przyjdę. Muszę iść do toalety.
Zostawiła zdumioną pannę James przed windą i biegiem, potrącając zagapione na
towary klientki, ruszyła do toalety. Nie zadała sobie nawet trudu, by pofatygować się do
toalety dla personelu, znajdującej się za stoiskiem z zabawkami, w wąskim, ciemnym
korytarzyku, tylko wpadła do tak zwanej „odświeżalni”, przeznaczonej dla klientów. W
bocznym pomieszczeniu królowała tam starsza, siwowłosa kobieta, nazywana przez
sprzedawczynie miss Daisy, powiernica dziewcząt z całego piętra.
Liz usiadła na krześle miss Daisy, która rozmawiała akurat z jakąś klientką myjącą ręce
nad błękitną, lśniącą umywalką i dała wreszcie upust łzom.
Wyrzucili ją! Znowu była bez pracy! Znów trzeba będzie całymi dniami studiować
ogłoszenia, telefonować, by usłyszeć najczęściej krótkie i nieuprzejme: zajęte. I trzask
odkładanej słuchawki. Znów trzeba będzie przemierzać ulice, wchodzić do sklepów, tłumić
strach i tremę, z wysiłkiem przywoływać uśmiech na twarz, pytać, prosić... I znosić
niegrzeczną odprawę. A pieniądze pozostałe z ostatniej wypłaty będą się kurczyć. Wreszcie
przyjdzie do spotkania ze starą znajomą, panią Fox, która zajmowała się zasiłkami dla
bezrobotnych... Ta zacznie jej proponować prace sprzątaczek, pomywaczek naczyń w dużych
restauracjach albo czyścicielek okien w zajezdniach autobusowych... A ciotka Fanny będzie
dwa razy oglądać każdego pensa, nim go wyda. Ciotka Fanny choruje od prawie pół roku, a
leki tyle kosztują...
Łzy, spływające po policzkach Liz, zaczęły kapać na ciemnoniebieską kurteczkę ze
złotymi guzikami - służbowy strój sprzedawczyń działu dziecięcego. Liz chwyciła leżący na
stoliku papierowy ręcznik i zaczęła pospiesznie wycierać twarz. Gdyby poplamiła ubranie,
potrącono by jej za jego czyszczenie.
Otarłszy twarz spojrzała w lustro. I poczuła nową falę łez zalewającą jej oczy. Zwolnili
ją, oczywiście, że ją zwolnili. Z takim wyglądem! Miała okrągłą, pucułowatą twarz, nieładną,
skłonną do przetłuszczeń cerę i matowe, nieokreślonej barwy włosy. Ciotka Fanny
dobrotliwie nazywała je ciemnoblond, ale one miały po prostu szary, mysi kolor. I do tego ta
figura. Liz nie była zbyt wysoka, a że od dziecka miała skłonność do otyłości, nie
prezentowała się najlepiej. Służbowy strój - kloszowa błękitna spódnica i luźna, krótka,
ciemnoniebieska kurteczka - nie dodawały jej wdzięku, pogrubiały ją jedynie.
Wyglądam jak klocek, pomyślała i rozpłakała się znowu. Panna James, którą dyrektor
przyjął dziś do pracy, była taka właśnie jak trzeba: zgrabna, urodziwa, czarująca. Wszystkie
sprzedawczynie w domu towarowym „U nas” były takie. Kiedy Liz zobaczyła je po raz
pierwszy, zdawało się jej, że startują do konkursu miss piękności, a nie sprzedają w sklepie. I
nawet zdziwiła się, że przyjęto ją tu do pracy. No, ale referencje ze sklepu z wózkami
dziecięcymi, gdzie poprzednio pracowała, miała znakomite. Był to niewielki sklep, położony
dość daleko od centrum, ale stosunkowo dobrze prosperujący. Liz pracowała tam ponad rok.
Sklep zlikwidowano jednak, jako że dom, w którym się znajdował, postanowiono wyburzyć.
Obok znajdowały się duże tereny zielone i miał być tam zbudowany szpital.
Miss Daisy, uporawszy się z marudną klientką, która narzekała, że mydełko nie jest
dość pachnące, przysiadła na chwilę obok Liz.
- Co się stało? - zapytała.
- Bradbury mnie zwolnił - wyjąkała Liz przez łzy.
Miss Daisy spojrzała na nią współczująco.
- O, jak mi przykro. Ale nie martw się, dziecko. Świat nie kończy się tutaj. Może
znajdziesz lżejszą pracę i będziesz zadowolona, że stąd odeszłaś.
Do pewnego stopnia miss Daisy miała rację: praca w „U nas” nie była lekka. „U nas”
należał do najbardziej renomowanych domów towarowych w mieście i ruch panował tu od
rana ogromny. Klientki nie zawsze jednak przychodziły, by coś kupić, Oglądały, przebierały,
rozrzucały towar. Cały dzień trzeba było odpowiadać na ich pytania, zachwalać rozmaite
wyroby, porządkować, uśmiechać się, uśmiechać, uśmiechać. Pod wieczór bolał krzyż,
czasem puchły nogi, ciało pociło się pod elegancką kurteczką.
Jednak praca w „U nas” miała też swoje zalety, które dla Liz były bardzo istotne.
Główną z nich była wysoka pensja.
Ale nie chodziło tylko o to. W domu towarowym „U nas” było po prostu pięknie.
Miękkie wykładziny na podłodze, błękitno-różowy wystrój wnętrza, dyskretna muzyka
płynąca z ukrytych głośników i towary tylko w najlepszym gatunku. Klientki w większości
dość dobrze ubrane, pachnące drogimi perfumami. Żadnego hałasu, jedynie stonowany gwar.
Dla dziewczyny takiej jak Liz, pochodzącej z robotniczej dzielnicy, był to nieznany dotąd
świat. Piękny świat. Dlatego tak bardzo zależało jej na tej pracy.
- Od początku bałam się, że mnie zwolnią - wyznała starej, poczciwej Daisy. Łzy
spływały po jej twarzy. - Ja... Ja tu nie pasujem.
- Nie pasuję - poprawiła ją machinalnie miss Daisy.
- No, sama pani widzi - chlipnęła Liz - nawet mówić dobrze nie umiem.
- Musisz się starać - rzekła miss Daisy.
- Staram się, ale u nas wszyscy mówią właśnie tak. Nauczyłam się tego i teraz trudno mi
mówić inaczej.
- Rozumiem, to typowa gwara... - tu miss Daisy przerwała zakłopotana.
- Ludzi niewykształconych - dokończyła za nią Liz.
- W szkole powinni byli zwracać na to większą uwagę. Przecież chodziłaś do szkoły -
powiedziała prędko miss Daisy.
- Chodziłam, ale za krótko - wyjąkała niewyraźnie Liz, wycierając nos.
- To zawsze można naprawić - uśmiechnęła się rozmówczyni. - No, nie płacz tak,
dziecko. Jesteś jeszcze bardzo młoda. W twoim wieku cały świat stoi jeszcze przed tobą
otworem. Głowa do góry! Nie można się poddawać. Pomyśl, co stałoby się ze mną i z moimi
dziećmi, gdybym usiadła i zaczęła płakać, kiedy umarł mi mąż. Musiałam sobie poradzić i
poradziłam sobie - miss Daisy z dumą uniosła głowę. - Trzeba tylko chcieć.
- Tak - chlipnęła Liz.
- No, otrzyj teraz twarz i wracaj na swoje stanowisko, bo pani Wilcox będzie zła.
Zobaczysz, że znajdziesz niedługo lepszą pracę. A jak przyjdzie wiosna, zakochasz się i sama
się zdziwisz, jakie życie jest piękne - uśmiechnęła się miss Daisy.
Styczniowy wieczór był zimny i ponury. Kiedy Liz wyszła ze stacji metra, deszcz
zacinał ostro w twarz i dziewczyna skuliła się od przejmującego chłodu. Najchętniej
opóźniłaby swój powrót do domu, wyobrażała sobie bowiem, jak zmartwi się ciotka Fanny na
wiadomość, że Liz straciła pracę. Gdzież mogła jednak iść w taką pogodę? Mary, jej
przyjaciółka ze szkolnej ławy, wieczorami pracowała pilnując dzieci, których rodzice pragnęli
wyrwać się z domu. A lokale w tej dzielnicy nigdy nie podobały się Liz. Były stare, brzydkie
i cuchnące piwem. Poza tym dziewczyna, która przychodziła do nich sama, narażona była na
niewybredne zaczepki. Mary śmiała się z tego, Liz uważała to za obrzydliwe.
W pobliżu stacji metra ulice oświetlone były dość dobrze, wystawy sklepów duże i
ładnie udekorowane. Dalej wysokie domy ustępowały niższej zabudowie, sklepów było coraz
mniej i ulice stawały się coraz ciemniejsze. Liz zawsze odczuwała niepokój chodząc tędy
wieczorem. Gdy było ciepło, gromady wyrostków stały pod domami i zdarzało się, że byli
natarczywi. Dziś na szczęście chłód wygnał ich z ulicy.
Liz szła szybko. Nie spieszyło się jej do domu, ale było zimno i odczuwała strach przed
ciemnymi zaułkami. Skręciła za róg i weszła na swoją ulicę. Była to właściwie uliczka, wąska
i krótka, zabudowana po obu stronach przylegającymi do siebie, piętrowymi domkami z
czerwonej cegły, absolutnie identycznymi, starymi i przygnębiająco brzydkimi. Każdy z nich
miał po lewej stronie nieduże, odrapane drzwi, obok okienko i dwa małe okienka na górze.
Dachy były płaskie. Przed domami nie zachowało się żadne, bodaj najmarniejsze drzewko,
chociaż ciotka Fanny mówiła, że gdy wprowadzała się tu z mężem przed kilkudziesięcioma
laty, na ulicach rosły lipy. Teraz były tu tylko wąskie chodniki i jezdnia między nimi. Latem
kamienie rozgrzewały się i na ulicy robiło się duszno. Zawsze też cuchnęło. Zimą było pusto i
ciemno.
Liz nienawidziła tego miejsca. Nieraz przychodziło jej do głowy, by się stąd
wyprowadzić, ale jak to zrobić? Ciotka Fanny była chora i potrzebowała opieki. Och, zawsze
znalazłby się ktoś, kto by się nią zajął, ale Liz nie miała sumienia skazywać ciotki na
zależność od obcej i obojętnej na jej cierpienia osoby. Liz była przywiązana do ciotki i
zawsze pamiętała, ile jej zawdzięcza.
Ciotka Fanny nie była nawet krewną Liz, a tylko żoną jej rodzonego wuja, młodszego
brata matki Liz. Rodzice Liz posiadali niegdyś niewielką farmę na południu kraju i wiodło się
im dość dobrze. Jednak ojciec pewnego dnia przy okazji kupna nowego konia poznał
właścicielkę dużej stadniny, wiekową już, ale bardzo zamożną wdowę i w niedługim czasie
rozwiódł się dla niej z żoną. Liz miała wtedy cztery lata. Ojciec zostawił żonie i córce farmę,
bo cóż znaczył dla niego ów kawałek ziemi wobec posiadłości, którą wnosiła mu w posagu
leciwa wdówka. Matka Liz nie bardzo jednak radziła sobie sama. Sprowadziła do pomocy
młodszego brata z żoną, którą Liz nazywała ciotką Fanny, ale niewiele to pomogło. Brat nie
miał ani zamiłowania, ani koniecznej zręczności do pracy na roli. Farmę trzeba było sprzedać.
Po przeniesieniu do miasta matka Liz pracowała w fabryce. Kiedy Liz miała 10 lat, wuj
porzucił ciotkę Fanny i wyjechał do Ameryki. Matka Liz i ciotka Fanny zamieszkały razem.
A potem umarła na zapalenie płuc matka Liz. Ciotka Fanny nie pozwoliła jednak oddać
dziecka do zakładu dla sierot, ale postanowiła wychować je sama. Była dobrą, choć prostą
kobietą i Liz traktowała ją jak matkę. Nie wyobrażała sobie, by mogła zostawić ją teraz w
potrzebie. A ciotka od paru lat chorowała na serce. Miewała bóle i duszności, nie wolno jej
było się męczyć ani denerwować.
Otwierając drzwi Liz zastanawiała się, jak powiedzieć ciotce, że straciła pracę. Ciotka
była bardzo dumna, że Liz pracuje w tak eleganckim i modnym domu towarowym! Sama
nigdy tam nie chodziła, bo nie stać jej było na zakup drogich towarów.
Tego dnia ciotka Fanny leżała w łóżku.
- Bardzo mi przykro, kochanie, że nie przygotowałam ci nic ciepłego na kolację -
usprawiedliwiała się, gdy Liz pocałowała ją na powitanie. - Źle się jakoś czuję...
- Wezwać doktora Crosby? - przestraszyła się Liz.
- Nie, nie trzeba. Nic mnie nie boli, tylko mam taki kamień na piersi.
- Wzięłaś tabletkę?
- Tak. I zdrzemnęłam się trochę. Może teraz wstanę...
- Lepiej nie. Ja zaraz przygotuję coś do jedzenia. Brr, czemu tak zimno? Wyłączyłaś
ogrzewanie?
- Kiedy się leży w łóżku, szkoda ogrzewać cały pokój. Zawsze lepiej oszczędzić. -
Ciotka westchnęła. - Kiedy dostaniesz wypłatę, kupimy nowy grzejnik. Wiesz, taki
oszczędniejszy, jak ma pani Dick.
- Niedługo wiosna. Szkoda pieniędzy na nowy grzejnik - powiedziała Liz, starając się,
żeby wypadło to przekonywująco. Głos ją jednak zawiódł.
- Betty, co się stało? - zapytała cicho ciotka.
Liz nie znosiła, by mówiono do niej Betty. Poczuła, jak łzy znowu napływają jej do
oczu.
- W piątek kończy mi się okres próbny. Niestety, Bradbury powiedział, że nie mogą
mnie zatrzymać, bo redukują personel - skłamała. Nie lubiła kłamać i czyniła to bardzo
rzadko, ale musiała przecież jakoś osłodzić ciotce Fanny tę gorzką pigułkę. - Wiesz, ciociu, że
są jakieś przejściowe kłopoty gospodarcze. Mówili w telewizji. Wszędzie teraz redukują
personel. Ale nie martw się, już mam coś na widoku.
- Dzięki Bogu - westchnęła ciotka. - Czy to coś pewnego?
- Na dziewięćdziesiąt procent.
- Dzięki Bogu - powtórzyła ciotka. - Bo co byśmy zrobiły, gdybyś została bez pracy?
Musimy zapłacić za reperację pralki...
- Nie ma o czym mówić, ciociu - Liz uśmiechała się do ciotki, chociaż przychodziło jej
to z trudnością. - Nic się nie stało.
- Ale pewnie zarobisz mniej? Co to w ogóle za praca?
- Odrobinkę mniej, nie ma znaczenia. Zrobić ci świeżej herbaty? - Liz rozpaczliwie
starała się odwrócić uwagę ciotki od tematu pracy. - Poza tym będę miała bliżej i zaoszczędzę
na metrze. No i rano nie będę musiała tak wcześnie wstawać.
- Ach, powinnaś wyjść za Toma Dicka, Betty. W ogóle nie musiałabyś chodzić do
pracy. Tom zarabia tyle, że na was dwoje by wystarczyło. Zresztą... Czas leci, Betty. A kiedy
miną twoje najlepsze lata, nikt ci nie zaproponuje, abyś za niego wyszła.
- Ciociu! Ja mam dopiero dziewiętnaście lat!
- Akurat tyle, ile trzeba, by rozejrzeć się za mężem. Dziewczyna nigdy nie powinna
myśleć, że ma na to dość czasu. Powinnaś się cieszyć, że Tom ci się trafił. To porządny
chłopak. Nie pije. I tyle lat się koło ciebie kręci. Będzie dobrym mężem.
- Jak jego ojciec - mruknęła Liz.
- Ojciec jego nie winien, ale matka. Nie umiała chłopa w domu utrzymać i tyle - ucięła
ciotka.
Liz zaparzyła herbatę, postawiła na tacy dzbanuszek z mlekiem i cukier. Była
zmęczona, rozżalona i czuła się okropnie. Chciała pójść do swego pokoju, wypłakać się
jeszcze trochę. I nie słuchać mądrości życiowych ciotki.
Ciotka była kochana, ale...
Liz wzdrygnęła się na myśl, że miałaby wyjść za Toma Dicka i zamieszkać z nim i jego
matką w domu obok. Toma znała od dziecka i chodziła z nim nawet do tej samej szkoły, choć
nie do tej samej klasy, bo Tom był parę lat starszy. Edukacja jego trwała zresztą jeszcze
krócej niż jej. Przez jakiś czas wałęsał się po ulicy i chwytał się dorywczych zajęć, wreszcie
znalazł stałą pracę w położonej dwie ulice dalej fabryce konserw. Pracował tam już kilka lat i
nawet otrzymał podwyżkę. Po pracy rzadko wychodził - tyle, co z kolegami na piwo do
pobliskiego pubu. Przeważnie siedział z matką na szerokiej kanapie i oglądał telewizję.
Ciotka Fanny i matka Toma znały się od wielu lat i jako sąsiadki często się odwiedzały.
Czasem i Liz bywała zapraszana. Siedziała wtedy koło Toma i gryząc słone paluszki także
oglądała telewizję. Tom i jego matka prawie się nie odzywali, chyba że się ich o coś zapytało.
Jednak i odpowiedzi udzielali krótkich. Tom nie był całkiem głupi, ale nawet Liz zdawała
sobie sprawę, że był mocno ograniczony. A jego gruba, ponura matka była doprawdy
koszmarna!
- Nie miałabyś źle, gdybyś wyszła za Toma - ciotka Fanny z przyjemnością
kontynuowała swój ulubiony temat. - Pani Dick jest bardzo pracowita i nie musiałabyś wiele
robić w domu.
- No, mogłabym już od rana oglądać telewizję - mruknęła Liz. - Zanudziłabym się na
śmierć siedząc cały dzień z założonymi rękoma.
- Miałabyś zajęcie, gdyby przyszły dzieci.
Dzieci! Dzieci były prawdziwym postrachem tej ulicy. Rodziny tu zamieszkałe
posiadały wiele dzieci. Latem i zimą wrzeszczały one bez opamiętania pod oknami, brudne,
zasmarkane i niegrzeczne. Matki zajęte zwykle najmłodszym niemowlęciem i prowadzeniem
domu, wiecznym praniem, sprzątaniem i gotowaniem, w ogóle nie zwracały na nie uwagi.
Dzieci! W dodatku dzieci Toma Dicka! Liz bez trudności mogła je sobie wyobrazić - krępe
Zgłoś jeśli naruszono regulamin