Steven Brust - Vlad Taltos #1 - Jhereg.docx

(264 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

STEYEN BRUST

 

 

 

JHEREG

 

(Przełożył Jarosław Kotarski)


Niech wiatr nocny gna po lesie, Myśliwego na łów niesie.

Tchnienie mroku niech zaplata Ścieżki losu oraz świata.

Jheregu! Cichcem mnie nie mijaj, Wskaż kryjówkę swoich jaj.

 


WSTĘP

 

Istnieje duże podobieństwo między wrażeniem wywołanym przez przytknięte do karku ostrze noża i chłodny powiew wiatru (używając nieco górnolotnego porównania). Wiem, bo doświadczyłem obu, i jeśli się postaram, udaje mi się dokładnie przypomnieć, co wówczas czułem. Chłodny powiew był zawsze znacznie przyjemniejszy. Co do noża...

Miałem wtedy jedenaście lat i sprzątałem w restauracji ojca. Wieczór był spokojny i cichy - jedynie dwa stoły były zajęte, a ja szedłem do trzeciego opuszczonego właśnie przez grupę gości. W rogu siedziała para Dragaerian - z jakichś powodów ludzie rzadko do nas przychodzili. Może dlatego, że my także byliśmy ludźmi i to im się nie podobało, a może dlatego, że to ojciec jak mógł unikał kontaktów i interesów z własną rasą.

Przy stole pod ścianą siedziało trzech mężczyzn, także Dragaerian. Zacząłem sprzątać ze stołu, na którym nie zostawiono napiwku, kiedy usłyszałem za plecami westchnienie. Odwróciłem się w momencie, gdy twarz jednego z tej trójki zetknęła się z talerzem, na którym leżało pieczyste w sosie pieprzowym. Ponieważ ojciec pozwalał mi już wówczas przyrządzać sosy, moją pierwszą, kretyńską zresztą myślą było to, czy mu sos nie zaszkodził.

Dwaj pozostali podnieśli się, jakby nic się nie stało, i ruszyli ku drzwiom. Zrozumiałem, że nie mają zamiaru zapłacić, i poszukałem wzrokiem ojca, ale był na zapleczu. Ponownie spojrzałem na nieruchomą postać za stołem, zastanawiając się, czy próbować mu pomóc, czy zatrzymać darmozjadów, nim wyjdą.

I wtedy zobaczyłem krew.

Z szyi leżącego twarzą w talerzu wystawała rękojeść sztyletu. Dopiero ten widok uzmysłowił mi, co się naprawdę stało. Zdecydowałem, że nie będę wspominał o zapłacie żadnemu z wychodzących. A oni wcale się nie spieszyli - szli normalnym krokiem ku drzwiom, tyle że poruszali się naprawdę cicho. Minęli mnie, a ja się nie poruszyłem. Chyba nawet nie oddychałem, a na pewno zdałem sobie sprawę, jak głośno wali mi serce.

Ktoś zatrzymał się za moimi plecami. A ja pozostałem sparaliżowany, modląc się w duchu do Verry, Bogini Demonów.

W tym momencie coś zimnego i twardego dotknęło delikatnie mojego karku. Nawet nie drgnąłem, tak mnie sparaliżował strach. Gdybym mógł, zamknąłbym oczy, ale nie mogłem, więc gapiłem się prosto przed siebie. Nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy, ale Dragaerianka siedząca przy stoliku w rogu zaczęła wstawać, patrząc na mnie. Zauważyłem ją dopiero, gdy jej towarzysz próbował ją powstrzymać, ale odtrąciła jego rękę.

Usłyszałem cichy, niemal jedwabisty głos mówiący mi prosto do ucha:

- Nic nie widziałeś. Rozumiesz?

Gdybym miał choć część tego doświadczenia, które posiadani obecnie, wiedziałbym, że tak naprawdę nic mi nie groziło od chwili, gdy usłyszałem jego głos - jeśli chciałby mnie zabić, byłbym martwy w momencie, w którym poczułem ostrze noża. Nie posiadałem jednak tego doświadczenia, więc zacząłem się trząść. Chciałem kiwnąć głową na znak, że rozumiem, ale nie mogłem. Dziewczyna tymczasem prawie do nas doszła i stojący za mną musiał ją zauważyć, bo ostrze nagle zniknęło i usłyszałem za plecami szybkie, oddalające się kroki.

Trzęsło mną tak, że nie byłem w stanie tego opanować.

Dziewczyna położyła mi delikatnie dłoń na ramieniu. Na jej twarzy zobaczyłem wyraz sympatii - nigdy żaden Dragaerianin tak na mnie nie patrzył - i na swój sposób było to przeżycie równie wstrząsające co poprzednie. Miałem ochotę paść w jej ramiona, ale nie poddałem się. Zdałem sobie natomiast sprawę, że mówi do mnie cicho i łagodnie:

- Już wszystko w porządku. Poszli sobie. Nic się nie stanie, możesz się uspokoić. Nic ci nie będzie...

W tym momencie do sali wpadł mój ojciec.

- Vlad! Co się tu dzieje? Dlaczego... - zobaczył trupa i urwał.

A potem zwymiotował.

Zrobiło mi się wstyd za niego i poczułem, jak dziewczyna zaciska dłoń na moim ramieniu; dopiero wtedy przyjrzałem się jej dokładniej. Nigdy nie byłem dobry w ocenie wieku kobiet, ale biorąc pod uwagę, że była Dragaerianka, mogła mieć z powodzeniem zarówno sto, jak i tysiąc lat. W każdym razie na pewno nie była dziewczęciem. Ubrana była w czerń i szarość - barwy Domu Jherega, podobnie jak jej towarzysz, który właśnie zbliżał się do nas. Zabity i jego już nieobecni kompani również należeli do tego domu. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż większość naszych gości należała do Domu Jherega lub Teckli. Każdy z domów wziął nazwę od jednego z gatunków zwierząt.

Jej towarzysz stanął obok niej, gdy spytała:

- Masz na imię Vlad?

Przytaknąłem ruchem głowy.

- Jestem Kiera. Ponownie kiwnąłem głową.

Uśmiechnęła się szerzej i odwróciła do swego towarzysza. Zapłacili i wyszli, a ja zabrałem się do sprzątania po morderstwie i ojcu. Wiedziałem jednak, iż Kiery nie zapomnę.

Kiedy zjawili się gwardziści, byłem na zapleczu, a ojciec powiedział im, że nikt nic nie widział, bo obaj byliśmy tam w trakcie zabójstwa. Nigdy jednakże nie zapomniałem, co się czuje, mając na karku ostrze noża.

Miałem szesnaście lat, gdy samodzielnie zapuściłem się w dżunglę porastającą tereny na zachód od Adrilankhi. Miasto pozostało jakieś sto mil za mną, była noc, a ja rozkoszowałem się samotnością mimo świadomości niebezpieczeństwa. Mogłem natknąć się na dzikiego dzura czy lyorna, a nawet na smoka.

Nie próbowałem poruszać się cicho, pod nogami trzaskały mi gałązki i plaskało błoto, gdyż miałem nadzieję, że odgłosy przestraszą potencjalnych czworonożnych myśliwych, którzy chcieliby na mnie zapolować. Logika tego postępowania zyskiwała na absurdalności w miarę, jak ja zyskiwałem na doświadczeniu i teraz to wspomnienie wzbudza we mnie jedynie pusty śmiech.

Niebo nad Imperium jak zwykle było idealnie ciemne, choć dziadek mówił mi, że tam, skąd pochodzimy, nie ma ono pomarańczowoczerwonej barwy, a nocą świecą na nim gwiazdy. Widziałem je jego oczyma, bo umiał otworzyć dla mnie swój umysł i często to robił. Była to jedna z metod, których używał, ucząc mnie czarów. I to właśnie sprowadziło mnie w wieku szesnastu lat do tropikalnego lasu.

Niebo rozjaśniało dżunglę na tyle, bym widział, którędy idę, choć nie na tyle, abym mógł uniknąć wszelkich kolczastych krzewów i innych drobnych przeszkód terenowych, toteż zanim żołądek uspokoił mi się po teleporcie, miałem już podrapane ręce i twarz. Swoją drogą, cóż za ironia losu - używałem dragaeriańskiej magii, aby zwiększyć swe możliwości jako czarnoksiężnik. Poprawiłem plecak i wyszedłem na polanę.

Miała mniej więcej okrągły kształt, średnicę czterdziestu stóp i porośnięta była gęstą trawą, więc spełniała wszystkie konieczne warunki. Obszedłem ją dokładnie i powoli, przyglądając się uważnie otoczeniu i podłożu. Ostatnie, czego potrzebowałem, to żeby jakieś stworzenie trzymało na jej skraju nogę albo wiło pajęczynę.

Polana była jednak pusta, a otaczająca ją roślinność nie wzbudzała podejrzeń. Wróciłem na jej środek, zdjąłem plecak i wyjąłem z niego: mały, czarny kociołek na żar, czarną świecę, pałeczkę kadzidła, martwą tecklę i kilka zasuszonych liści goryntu używanych na Wschodzie do pewnych religijnych obrzędów (stąd też dla wyznawców niektórych religii krzew ten jest święty).

Starłem liście i uzyskanymi w ten sposób drobinami obsypałem cały brzeg polany, obchodząc go wolnym krokiem. Następnie wróciłem na środek, usiadłem i zająłem się rytuałem odprężania każdego mięśnia po kolei, aż doprowadziłem się prawie do transu. Gdy moje ciało tak się rozluźniło, umysł nie miał innej możliwości jak pójść w jego ślady. Dopiero wtedy umieściłem węgle wysypane wcześniej z kociołka na trawie. Robiłem to powoli i starannie, trzymając każdy z nich przez moment w dłoni i czując jego kształt i strukturę. W przypadku czarów wszystko może stać się rytuałem, toteż należy poczynić staranne i właściwe przygotowania, nim zacznie się właściwe rzucanie czaru.

Z drugiej strony można było po prostu się skoncentrować i użyć wyłącznie własnego umysłu, mając nadzieję, że się uda. Szansę na sukces były niewielkie, ale były. Ja jednak należę do starej szkoły i uważam, że właściwie rzucony czar, po odpowiednim przygotowaniu rzecz jasna, daje znacznie więcej satysfakcji niż magia.

Po węglach przyszła kolej na kadzidło, które pokruszyłem i rozmieściłem między nimi. Potem wziąłem świecę i wpatrzyłem się z natężeniem w knot, chcąc, by się zapaliła. Mogłem, rzecz jasna, użyć krzesiwa czy magii, ale w ten sposób wprawiałem swój umysł w stosowny stan.

Sądzę, że nastrój wywoływany przez noc w dżungli sprzyjał czarom, bo knot zadymił już po kilkunastu sekundach, a wkrótce potem pojawił się i płomień. Na dodatek nie poczułem nawet śladu psychicznego zmęczenia towarzyszącego zwykle rzucaniu czaru. Ten co prawda był niewielki, ale ja także nie byłem jeszcze doświadczonym czarnoksiężnikiem. Nie tak znowu dawno zapalenie świecy powodowało takie zmęczenie, że nie byłem zdolny nawet do telepatycznej rozmowy.

Uczę się, dziadku.

Za pomocą świecy rozpaliłem węgle, koncentrując się, by wywołać dobry ogień. Potem ustawiłem świecę w trawie i znieruchomiałem otoczony słodkawym aromatem. Zamknąłem oczy i czekałem. Pokruszone liście goryntu dawały gwarancję, że na polanę nie dostanie się żadne zabłąkane zwierzę, mogące mnie zdekoncentrować.

Po jakimś, nie wiem jak długim czasie otworzyłem oczy i spojrzałem na żarzące się węgle. Zapach kadzidła wypełniał powietrze, a wokół panowały cisza i spokój. Byłem gotów.

Wpatrzyłem się w węgle i wyrównałem oddech. Zacząłem recytować powoli, by nie zgubić rytmu i nie pomylić się. Wypowiadając każde słowo, posyłałem je w dżunglę tak daleko jak tylko mogłem, tak jak mnie nauczono. Był to stary czar i jak twierdził dziadek, od tysięcy lat skutkował. Na Wschodzie naturalnie.

Dokładnie wymawiałem każdą sylabę i kładłem każdy akcent, obracając dźwięki na języku tak, by mój umysł w pełni zrozumiał wszystko, co mówiłem. Każde słowo nosiło piętno mojej świadomości i zachowywało się niemal jak żywe. W końcu ostatnia sylaba zniknęła w nocnej ciszy i pozostało mi tylko czekać.

Teraz rzeczywiście czułem wyczerpanie, ale ten czar był naprawdę potężny i cały czas musiałem mieć się na baczności, by nie wpaść w głęboki trans. Po serii głębokich oddechów wstałem i przeniosłem martwą tecklę na skraj polany, tam gdzie mogłem ją widzieć, siedząc na środku. Wróciłem na swoje miejsce i czekałem.

Sądzę, że już po paru minutach usłyszałem łopot skrzydeł. Otworzyłem oczy i na skraju polany, w pobliżu martwej teckli dostrzegłem jherega wpatrującego się we mnie.

Przez długą chwilę przyglądaliśmy się sobie, nim jhereg podszedł ostrożnie do mojego daru i skosztował go.

Jeśli była to samica, to przeciętnej wielkości, jeśli samiec - był naprawdę duży - skrzydła miały rozpiętość mojej ręki, a od czubka łba do końca ogona miał tyle, ile ja od ramienia do nadgarstka. Jeśli mój czar zadziałał, powinna to być samica. Jhereg uważnie badał rozdwojonym językiem każdy kęs gryzonia, nim go oderwał, przeżuł starannie i połknął. Jadł powoli, cały czas mnie obserwując.

Kiedy prawie skończył, zacząłem nawiązywać kontakt telepatyczny - teraz miało się okazać, czy mi się powiodło. Szybko usłyszałem pytającą myśl - z początku słabą i bezosobową, ale szybko wyraźniejącą.

Czego chcesz? - usłyszałem nagle z zaskakującą wyrazistością.

Teraz nadeszła chwila próby. Jeśli jhereg zjawił się tu na skutek mojego czaru, był samicą, która niedawno złożyła jaja, i to, co zamierzałem zasugerować, nie wywoła jego gniewu, który mógł oznaczać atak.. Jeśli zaś po prostu przelatywał w okolicy i postanowił skorzystać z darmowej kolacji, mogłem mieć kłopoty. Co prawda zabrałem ze sobą zioła, dzięki którym jego jad nie powinien mnie zabić, ale między “nie powinien” a “nie zabije” jest zasadnicza różnica.

Matko - pomyślałem tak wyraźnie jak umiałem. - Chciałbym jedno z twoich jaj.

Atak nie nastąpił, nie poczułem też zaskoczenia czy wściekłości przybysza wywołanych tą sugestią. Oznaczało to, że czar zadziałał i zaczną się targi. Poczułem podniecenie, które natychmiast stłumiłem, i skoncentrowałem się na jheregu.

To, co teraz miało nastąpić, było bardziej rytuałem, ale w znacznej mierze zależało od tego, jakie wyrobiła sobie zdanie na mój temat.

A co mu oferujesz? - spytała.

Długie życie, świeże mięso bez walki i swoją przyjaźń.

Zastanawiała się długą chwilę, nim zadała kolejne pytanie.

A o co prosisz w zamian?

O pomoc, jakiej będzie mógł mi udzielić w moich przedsięwzięciach, o radę i o jego przyjaźń.

Długo nic się nie działo. Ona stała nad szkieletem gryzonia, ja siedziałem, a oboje przyglądaliśmy się sobie.

Podejdę do ciebie - zdecydowała w pewnym momencie.

Co też zrobiła, wbijając długie pazury w trawę. Po obfitym posiłku jheregi są czasami zbyt ociężałe, by bez rozbiegu móc wzbić się w powietrze, dlatego z konieczności stały się niezłymi biegaczami. A pazury doskonale pomagają im w szybkim przemieszczaniu się po każdym właściwie podłożu.

Samica stanęła przede mną i spojrzała mi w oczy. Dziwnym było dostrzec w gadzich ślepiach tak niewielkiego zwierzęcia inteligencję pozwalającą na rozmowę z nim na prawie takim samym poziomie jak z innym człowiekiem. Mózg musiała mieć nie większy od połowy mego kciuka, a nie przeszkadzało to w niczym. Cała sprawa była nienaturalna, ale to uświadomiłem sobie dopiero później.

Po długiej chwili poleciła:

Poczekaj.

Odwróciła się, rozpostarła skrzydła i po paru krokach rozbiegu odleciała.

Znów zostałem sam.

Przelotnie pomyślałem, co też powiedziałby mój ojciec, gdyby jeszcze żył. Na pewno nie pochwaliłby tego, co robię. Czary były dla niego zbyt “wschodnie”, zbyt ludzkie, a on przez całe życie za bardzo starał się stać Dragaerianinem.

Zmarł, gdy miałem czternaście lat. Matki nie znałem, ale sądząc po komentarzach ojca, kiedy się wściekał, była “wiedźmą”. Czyli mówiąc normalnym językiem - czarownicą. Krótko przed śmiercią ojciec zebrał wszystko, co zgromadził przez czterdzieści lat prowadzenia restauracji, i kupił tytuł. Dzięki temu obaj zostaliśmy pełnoprawnymi obywatelami Imperium i uzyskaliśmy stały dostęp do Imperialnej Kuli, co pozwalało na użycie magii. Ojciec robił co mógł, by rozwinąć we mnie zdolności magiczne - znalazł adeptkę Lewej Ręki Jherega, by mnie uczyła, i zabronił mi kategorycznie zajmować się czarami. Wynajął też fechmistrza, który miał nauczyć mnie posługiwania się bronią w dragaeriańskim stylu. Ojciec zabronił mi także, ma się rozumieć, dalszego zgłębiania tajników ludzkiej szermierki.

Na szczęście nadał żył mój dziadek. Gdy pewnego dnia wytłumaczyłem mu, że magia mnie nie interesuje, a jeśli chodzi o walkę na białą broń, to nawet gdy dorosnę, będę za niski i za słaby, by zostać mistrzem w tej sztuce, której mnie uczą, nie powiedział słowa krytyki pod adresem ojca, ale zaczął mnie uczyć tego, co powinna wiedzieć uczciwa czarownica, i tego, jak powinien fechtować myślący własnej skórze człowiek.

Przed śmiercią ojciec miał tę satysfakcję, że opanowałem magię na tyle, by móc się teleportować. Nie wiedział, że po każdym teleporcie było mi niedobrze, że kiedy robiłem to zbyt często, wymiotowałem. Nie miał też pojęcia, że czarami maskowałem ślady pobić przez okoliczną młódź dragaeriańską, która ilekroć przyłapała mnie samego, jednoznacznie okazywała, co myśli o człowieku z pretensjami do uprawiania magii. No i nie podejrzewał nawet, że Kiera uczy mnie bezszelestnego poruszania się przemieszczania w tłumie tak, by nikt na mnie nie zwracał uwagi. Wykorzystywałem te wszystkie umiejętności w praktyce, odkąd tylko nabyłem jakiej takiej wprawy. Nocą wychodziłem z solidną pałą i jeśli tylko udało mi się spotkać któregoś z prześladowców włóczącego się samotnie, najpierw pozbawiałem go przytomności, a potem zostawiałem na pamiątkę kilka połamanych gnatów.

Być może gdybym był lepszym magiem, zdołałbym uratować ojca... Nie wiem tego i nigdy się nie dowiem.

Po jego śmierci mimo obowiązków związanych z prowadzeniem restauracji miałem więcej czasu tak na naukę czarów, jak i fechtunku, a to dlatego, że przestałem uczyć się magii i tracić czas na szermierkę w stylu, do którego nie nadawałem się fizycznie. Stałem się nie najgorszym czarnoksiężnikiem, aż w końcu dziadek stwierdził, że już niczego nie zdoła mnie nauczyć, i powiedział mi, co muszę zrobić, by dalej doskonalić swe umiejętności. I dlatego właśnie siedziałem samotnie na polanie...

Rozmyślania przerwał mi cichy łopot skrzydeł. Samica wróciła - tym razem przyleciała prosto do mnie, wylądowała i wyciągnęła prawą łapę. Ściskała w niej niewielkie jajko.

Stłumiłem radość i wyciągnąłem prawą rękę, starając się, by nie drżała. Kiedy oddała mi jajko, zaskoczył mnie fakt, że było ciepłe. Ostrożnie wsunąłem je w zanadrze, w specjalnie wszytą kieszeń, tak by cały czas miało kontakt z moim ciałem.

Dziękują, matko. Oby twe życie było długie, jedzenie obfite, a dzieci liczne!

A ja ci życzę długiego życia i obfitych łowów.

Nie jestem myśliwym.

Ale będziesz - odparła, odwróciła się i odleciała.

W następnym tygodniu omal dwukrotnie nie rozgniotłem jajka, które cały czas nosiłem na piersiach. Pierwszy raz, gdy wdałem się w bitkę z parą osiłków z Domu Orki, a drugi raz przenosząc skrzynię z przyprawami, gdy robiłem zakupy do restauracji.

Oba incydenty wstrząsnęły mną, toteż postanowiłem lepiej pilnować, by jajku nic się nie stało. Po pierwsze - nauczyłem się dyplomacji, po drugie - sprzedałem restaurację. Pierwsze okazało się znacznie trudniejsze od drugiego, jako że moje naturalne odruchy były zdecydowanie niedyplomatyczne, więc cały czas musiałem się mieć na baczności. W końcu jednak nauczyłem się zachowywać uprzejmie wobec Dragaerian, którzy mnie obrażali, a przede wszystkim oduczyłem się nazywać ich elfami, jako że to zawsze prowadziło do mordobicia. Podobnie zresztą jak nazwanie człowieka “wschodniakiem”. Sądzę, że ten trening w znacznej mierze doprowadził mnie później do sukcesów zawodowych.

Restauracji zaś pozbyłem się z prawdziwą ulgą - prowadziłem ją samodzielnie od śmierci ojca i choć zapewniało to środki do życia, jakoś nie sprawiało mi cienia radości. Nigdy też nie mogłem sobie wyobrazić przyszłości w roli restauratora.

To posunięcie równocześnie jednak dość bezceremonialnie sprowadziło na mnie problem, jak też mam zarabiać na życie, tak chwilowo, jak i na dłuższą metę. Dziadek zaproponował mi spółkę w swoim czarnoksięskim interesie, ale wiedziałem, że sam ledwie może z niego wyżyć. Dostałem też propozycję od Kiery, że nauczy mnie fachu, ale ludzie-złodzieje nie dostają tyle co inni od dragaeriańskich paserów. A poza tym dziadek nie pochwalał złodziejstwa.

Sprzedaż restauracji pozwoliła mi przeżyć jakiś czas bez martwienia się o to, co będę jadł jutro. Ile za nią dostałem, jest mniej istotne - byłem młody i mało doświadczony. No i musiałem też zmienić mieszkanie, jako że to nad restauracją stanowiło część nieruchomości i należało się nowemu właścicielowi.

Kupiłem sobie przy tej okazji lekki rapier, a raczej zamówiłem takowy, by mieć broń dopasowaną do mej postury i ułożoną do ręki. Wykonał go płatnerz z Domu Jherega, zdzierając ze mnie bezwstydnie, ale miałem wreszcie broń, którą mogłem skutecznie parować ciosy cięższych dragaeriańskich szpad i równocześnie dość lekką, by ripostować. A każdy człowiek umiejący fechtować był w stanie zaskoczyć i ugodzić dragaeriańskiego szermierza nie przyzwyczajonego do stylu innego niż prosty styl swej rasy.

Mając chwilowo zapewnioną przyszłość, mogłem zająć się swoim jajem.

Jakieś dwa miesiące po sprzedaniu restauracji grałem sobie spokojnie w karty na niewysokie stawki w lokalu, w którym nie zwracano uwagi na rasę gości. Tej nocy gra toczyła się przy czterech stolikach, a ja byłem jedynym człowiekiem na sali.

Usłyszałem podniesione głosy przy sąsiednim stoliku, lecz nim zdążyłem się odwrócić, coś z tyłu grzmotnęło w moje krzesło. Przez moment wydawało mi się, że rozgniotłem jajko o brzeg stołu, więc zerwałem się na równe nogi. Panika ustąpiła miejsca wściekłości - złapałem krzesło i rozwaliłem je na łbie durnia, który na mnie wpadł. Osunął się na podłogę i znieruchomiał, a drugi, który właśnie miał mu przylać, zatrzymał się i wyglądało na to, że waha się, czy ma mi podziękować, czy przyłoić. Na wszelki wypadek uniosłem to, co mi w ręku zostało z krzesła, czyli nogę, i czekałem, na co się zdecyduje. Wtedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń, a na szyi ostrze noża.

- Nie potrzebujemy tu bójek, rozrabiako - powiedział ktoś prosto w moje prawe ucho.

Już się odwracałem, by go kopnąć, ale zadziałał wielomiesięczny trening - usłyszałem własny spokojny głos:

- Przepraszam, zapewniam, że to się nie powtórzy.

Po czym opuściłem prawicę i pozbyłem się nogi od krzesła. Nie było sensu próbować mu wyjaśnić, co naprawdę się stało, jeśli nie widział, a jeszcze mniej jeśli widział. Kiedy w coś był wmieszany człowiek, zawsze była to jego wina. Nie poruszyłem się.

Ostrze noża zniknęło z mojej szyi, a głos odparł:

- Masz rację. To się nie zdarzy ponownie: wynoś się i nie wracaj!

Kiwnąłem głową, zostawiłem pieniądze na stoliku i wyszedłem, nie oglądając się. Uspokoiłem się w drodze do domu. Incydent nie powinien mnie obejść i nie należało walić tamtego krzesłem po łbie - to nie była moja bójka. Pozwoliłem, by strach pokierował moim postępowaniem, i zareagowałem, nie myśląc, co nie powinno się zdarzyć. Dałem sobie słowo, że się nie zdarzy.

, Wspinając się po wiodących do mieszkania schodach, wróciłem do starego pytania: co zrobić ze sobą. Zostawiłem na stoliku równowartość prawie złotego imperiała, czyli czynsz za pół tygodnia. Wychodziło zaś na to, że mam talent jedynie do czarów i lania Dragaerian - na jedno i drugie istniało niewielkie zapotrzebowanie.

Wróciłem, wyciągnąłem się na szezlongu i wyjąłem jajko, chcąc do reszty uspokoić nerwy. I skamieniałem - na skorupce było pęknięcie. Musiałem jednak uszkodzić je, gdy pchnięto mnie na stół, choć sądziłem, że do tego nie doszło.

Wtedy to w wieku szesnastu lat poznałem, co to prawdziwy gniew. Przed oczami błysnęła mi biel - zobaczyłem na jej tle twarz tego, który zabił moje jajko. Nie tego, który oberwał, lecz tego, który pchnął go na moje krzesło, bo to on był prawdziwym zabójcą. I postanowiłem zupełnie spokojnie, że go odnajdę i zabiję. Jeśli o mnie chodziło, on już był trupem, tylko jeszcze o tym nie wiedział. Wstałem i ruszyłem ku drzwiom, nadal z jajkiem w dłoni.

I zamarłem ponownie.

Coś było nie w porządku. Miałem uczucie, którego nie potrafiłem zidentyfikować, a które było na tyle silne, że przedarło się przez ścianę gniewu. Spojrzałem na jajko i omal nie usiadłem, zrozumiawszy nagle, co to takiego. Nieświadomie nawiązałem kontakt telepatyczny z istotą w jego wnętrzu.

Pojęcia nie mam jak, ale dzięki temu wiedziałem, że mój jhereg nadal żyje.

Gniew opuścił mnie równie szybko, jak się pojawił. Na drżących nogach wróciłem na środek pokoju i najdelikatniej jak umiałem położyłem jajko na podłodze.

A potem usiadłem obok niego i zacząłem badać telepatyczną więź. Pierwszym uczuciem, które jasno odebrałem, była determinacja. Czysta i tak silna, że aż się zdziwiłem. Nigdy dotąd nie czułem tak silnego, pojedynczego uczucia, któremu nie towarzyszyłby choć ślad innych. Odruchowo odsunąłem się trochę, choć nie wiem, po co to zrobiłem, i obserwowałem, co będzie dalej.

Rozległy się dwa wyraźne stuknięcia i pęknięcie powiększyło się. A zaraz potem skorupka odpadła i wśród jej kawałków zobaczyłem malutkiego, niezbyt ładnego gada. Był ciasno otulony skrzydełkami nie większymi niż mój kciuk i miał zamknięte oczy. Spróbował się poruszyć, ale nie bardzo mu to wyszło.

Po paru sekundach spróbował ponownie i poczułem, że powinienem coś zrobić, tylko nie miałem pojęcia co. Otworzył oczy - a byłem już pewien, że to on, a nie ona - ale jakoś nie wydało mi się, by skupił na czymś konkretnym spojrzenie. Poruszył leżącym na podłodze łebkiem, a ja poczułem bijące od niego zaskoczenie i strach.

Spróbowałem przekazać mu ciepło i poczucie bezpieczeństwa, ale nie wiedziałem, jak mi to wyszło, więc powoli zbliżyłem się i wyciągnąłem do niego rękę. Musiał dostrzec ten ruch, bo spróbował uciec, lecz mu się nie udało. Najwyraźniej nie kojarzył ruchu z uczuciami, które odbierał, gdyż poczułem jego strach. Złapałem go delikatnie i w nagrodę doświadczyłem po raz pierwszy dwóch rzeczy: pierwszego zrozumiałego słowa i pierwszego ukąszenia. Ząbki miał tak małe, że ledwie zdołał przebić skórę palca, a o truciźnie żal było wspominać, ale nie ulegało wątpliwości, że kiełki były ostre i wiedział, jak ich używać. Słowo zaś było zadziwiająco zrozumiałe:

Mama?

Zastanowiłem się przez moment i odpowiedziałem:

Nie. Tata.

Mama - zgodził się i przestał wyrywać.

Umościł się na mojej dłoni i zrozumiałem, że jest wyczerpany. Ja także byłem, a poza tym obaj byliśmy głodni. W tym momencie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, czym należy go karmić. Cały czas zdawałem sobie sprawę, nosząc go, że któregoś dnia się wykluje, ale jakoś nigdy nie przyszło mi na myśl sprawdzić, co jedzą małe jheregi.

Zaniosłem go do kuchni i rozejrzałem się za mlekiem. Udało mi się znaleźć niewielki dzbanek, więc wylałem jego zawartość na talerzyk i położyłem na blacie. Obok umieściłem malca. Bez trudu zrozumiał, co to takiego - wsadził łepek do talerza i energicznie zajął się piciem. A ja dalszymi poszukiwaniami. Znalazłem kawałek skrzydełka sokoła. Położyłem je delikatnie na talerzu, z którego tymczasem ubyło sporo mleka. Znalazł je prawie natychmiast, urwał kawałek i zaczął żuć. Żuł ze trzy minuty, nim przełknął, ale za to nie miał z połknięciem żadnych problemów. Odetchnąłem z ulgą.

Potem poinformował mnie, że jest bardziej zmęczony niż głodny, więc wziąłem go i zaniosłem na szezlong. Wyciągnąłem się, położyłem go sobie na brzuchu i zdrzemnąłem się. Obaj mieliśmy całkiem przyjemne sny.

Następnego dnia wczesnym popołudniem ktoś zaklaskał pod moimi drzwiami. Kiedy otworzyłem, rozpoznałem gościa natychmiast - to w jego lokalu byłem poprzedniego dnia i to on był uprzejmy zakazać mi tam na przyszłość wstępu, dla lepszego zrozumienia przykładając nóż do szyi.

Ponieważ z natury jestem ciekawski, zaprosiłem go, by wszedł.

- Dziękuję - powiedział. - Jestem Nielar.

- Proszę usiąść. Ja jestem Vlad Taltos. Wina?

- Dziękuję, nie. Nie spodziewam się pozostać tak długo.

- Jak pan sobie życzy.

Wskazałem mu fotel. Sam siadłem na szezlongu i wziąłem w dłonie jherega. Nielar na jego widok uniósł brwi, lecz nie odezwał się słowem.

- W takim razie czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - spytałem uprzejmie, gdy milczenie zaczęło się zbytnio przeciągać.

- Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że być może myliłem się, obarczając pana winą za wczorajsze zajście.

Dobrze, że siedziałem - świat się kończy, skoro Dragaerianin przeprasza człowieka. Mnie się to zdarzyło po raz pierwszy, no ale miałem dopiero szesnaście lat; jak się potem okazało, Nielarowi też, choć przekroczył już dziewięćset pięćdziesiąt.

- To nader uprzejmie z pańskiej strony - wykrztusiłem.

Wykonał niedbały gest i dodał:

- Podobało mi się także pańskie opanowanie.

To dobrze, że choć komuś, bo mnie średnio, ale rozmowa zaczynała być naprawdę interesująca, choć pojęcia nie miałem, do czego mój gość zmierza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin