Simon Beckett - Zapisane w kosciach.rtf

(729 KB) Pobierz

Simon Beckett

Zapisane w kościach


Rozdział 1

W odpowiedniej temperaturze pali się wszystko. Drewno. Ubranie.

Ludzie.

W temperaturze dwustu pięćdziesięciu stopni Celsjusza zapala się ciało. Skóra czernieje i pęka. Tłuszcz podskórny zaczyna topić się jak słonina na gorącej patelni. Podsycany nim płomień trawi tkankę miękką. Najpierw zajmują się ręce i nogi, które działają jak podpałka dla masywniejszego tułowia. Kurczą się ścięgna i włókna mięśniowe, i kończyny, już płonąc, poruszają się w obscenicznej parodii życia. Jako ostatnie ulegają organy wewnętrzne. Tkwią w kokonie wilgoci, dlatego często pozostają nienaruszone, nawet jeśli pozostałe tkanki miękkie ulegną całkowitemu zwęgleniu.

Ale kość to zupełnie inna sprawa, inna materia, dosłownie i w przenośni. Kość opiera się wszystkiemu, z wyjątkiem najgorętszego ognia. I nawet jeśli wypali się z niej cały węgiel, nawet jeśli jest już martwa i bez życia niczym pumeks, wciąż zachowuje swój pierwotny kształt. Ale jest wtedy jedynie wątłym duchem samej siebie sprzed spalenia, cieniem, który łatwo kruszy się i rozpada, ostatnim bastionem spopielałego życia. Proces ten, z bardzo nielicznymi wyjątkami, przebiega zwykle według tego samego schematu.

Zwykle, lecz nie zawsze.

Spokój starej chaty zakłóca odgłos kroków. Butwiejące drzwi otwierają się, nie zważając na protest zardzewiałych zawiasów. Do pokoju wpada światło dnia - wpada i przygasa, gdy w progu wyrasta cień mężczyzny. Mężczyzna pochyla głowę, żeby zajrzeć do środka. Towarzyszący mu stary pies waha się, bo instynkt ostrzegł go już przed tym, co czai się w mroku. Waha się i mężczyzna, tak jakby nie chciał przekroczyć progu. Kiedy pies rusza przed siebie, przywołuje go dwoma słowami:

- Do nogi.

Pies posłusznie zawraca, zerkając na niego nerwowo oczami zmętniałymi od katarakty. Wyczuwa nie tylko bijący ze środka zapach, ale i niepokój swojego pana.

- Zostań.

Zdenerwowane zwierzę patrzy, jak mężczyzna wchodzi do opuszczonej chaty. Otacza go mdły zapach wilgoci - wilgoci i czegoś jeszcze. Powoli, niemal niechętnie mężczyzna zbliża się do niskich drzwi na końcu pokoju. Drzwi są zamknięte. Mężczyzna wyciąga rękę, żeby je otworzyć i znowu się waha. Pies wydaje cichy skowyt. Jego pan tego nie słyszy. Otwiera drzwi ostrożnie, jakby bał się tego, co za nimi zobaczy.

Ale początkowo nie widzi nic. Pokój tonie w półmroku, bo światło wpada tam tylko przez małe okno z pękniętą szybą, spowite pajęczyną, od dziesięcioleci niemyte i pokryte grubą warstwą brudu. W świetle, które się przez nie sączy, pokój chroni swoją tajemnicę kilka chwil dłużej. Gdy oczy przywykają do ciemności, mężczyzna dostrzega coraz więcej szczegółów.

I widzi to, co leży pośrodku pokoju.

Wciąga powietrze tak gwałtownie, jakby ktoś uderzył go pięścią w brzuch, i odruchowo robi krok do tyłu.

- Jezu Chryste.

Te dwa ciche słowa brzmią nienaturalnie głośno w stężałej ciszy pokoju. Mężczyzna blednie. Rozgląda się, jakby bał się, że zaraz zobaczy tam kogoś jeszcze. Ale nie, jest sam.

Wychodzi tyłem, niechętnie, jakby nie mógł oderwać wzroku od tego, co leży na podłodze. Odwraca się dopiero wtedy, gdy skrzypiące drzwi znowu zasłaniają widok.

Wychodzi z chaty niepewnym krokiem. Pies wita go, lecz on nie zwraca na niego uwagi: szpera w kieszeni i wyjmuje paczkę papierosów. Trzęsą mu się ręce i dopiero za trzecim razem udaje mu się zapalić zapalniczkę. Zaciąga się głęboko dymem; żar szybko pochłania papier i dociera do filtra. Ale gdy dociera, mężczyzna jest już spokojny.

Rzuca niedopałek na trawę, rozdeptuje go i podnosi. Chowa go do kieszeni, bierze głęboki oddech i idzie zatelefonować.

Zadzwonili, kiedy jechałem na lotnisko w Glasgow. Był paskudny lutowy dzień, zimny, wietrzny, z przygnębiającą mżawką i szarym posępnym niebem. Wschodnie wybrzeże atakowały sztormy i chociaż nie dotarły jeszcze w głąb wyspy, sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco.

Miałem tylko nadzieję, że do najgorszego dojdzie już po tym, jak złapię samolot. Wracałem do Londynu. Przez cały tydzień najpierw wydobywaliśmy, a potem badaliśmy zwłoki w Grampian Highlands w północno-wschodniej Szkocji. Niewdzięczne zadanie. Krystaliczny mróz zmienił góry i wrzosowiska w stal, lodowato zimną, lecz piękną. Było to już drugie ciało, które badałem tam w ciągu kilku ostatnich miesięcy. To było okaleczone i należało do młodej kobiety, której jak dotąd nie zidentyfikowano. Ci z prasy niczego jeszcze nie zwęszyli, ale członkowie ekipy śledczej nie mieli wątpliwości, że obydwa morderstwa są dziełem tego samego człowieka. Kogoś, kto zabije znowu, jeśli się go nie złapie, a w tej chwili raczej się na to nie zanosiło. Co gorsza, byłem przekonany, że okaleczeń dokonano post mortem, chociaż ze względu na stan rozkładu zwłok nie mogłem mieć całkowitej pewności.

Tak więc w sumie była to wyczerpująca podróż i nie mogłem się już doczekać powrotu do domu. Od półtora roku mieszkałem w Londynie i pracowałem na uniwersytecie, na wydziale kryminalistyki. Był to angaż tymczasowy, który dawał mi dostęp do wszystkich laboratoriów, do chwili aż znajdę coś bardziej na stałe, ale w ciągu kilku ostatnich tygodni więcej czasu spędziłem w terenie niż w gabinecie. Obiecałem Jenny, że po Grampian Highlands będziemy spędzać razem więcej czasu. Obiecałem nie pierwszy raz, ale tym razem zamierzałem dotrzymać słowa.

Kiedy zadzwonił telefon, pomyślałem, że to pewnie ona, że chce sprawdzić, czy już wracam.

Ale na wyświetlaczu zobaczyłem numer, którego nie znałem, a w uchu zabrzmiał mi stanowczy, burkliwy głos.

- Przepraszam, że przeszkadzam, doktorze. Nadinspektor Graham Wallace z komendy głównej w Inverness. Może mi pan poświęcić kilka minut?

Mówił tonem człowieka nawykłego do posłuchu, z ostrym akcentem bardziej typowym dla mieszkańca czynszówki z Glasgow niż dla kogoś z Inverness. Spojrzałem w zalane deszczem okno taksówki. Byliśmy prawie na lotnisku.

- Ale tylko kilka. Zaraz mam samolot.

- Wiem. Przed chwilą rozmawiałem z Allanem Campbellem z Grampian. Powiedział mi, że już skończyliście. Cieszę się, że pana złapałem.

Campbell, starszy śledczy, który pomagał mi przy ekshumacji, był porządnym człowiekiem i dobrym policjantem, i trudno mu było oddzielić życie osobiste od pracy zawodowej. Dobrze to rozumiałem.

Zerknąłem na taksówkarza. Nie chciałem, żeby ktoś mnie podsłuchał.

- Co mogę dla pana zrobić, inspektorze?

- Może wyświadczyć mi pan przysługę. - Wallace mówił krótkimi, urwanymi słowami, jakby każde z nich kosztowało go więcej, niż chciał zapłacić. - Pewnie słyszał pan o tej katastrofie.

Słyszałem. Przed wyjściem z hotelu obejrzałem dziennik, w którym podano, że ekspres dowożący do pracy mieszkańców zachodniego wybrzeża wpadł na stojącą na torach ciężarówkę i się wykoleił. Zmiażdżone wagony, zmiażdżona ciężarówka - wyglądało to fatalnie. Liczby ofiar jeszcze nie ustalono.

- Wysłaliśmy wszystkich, których mieliśmy - ciągnął Wallace - ale wciąż panuje tam chaos. Możliwe, że ciężarówkę zostawiono na torach celowo, dlatego cały teren traktujemy jak miejsce przestępstwa. Ściągamy ludzi, skąd tylko się da, ale zaczyna nam ich brakować.

Wiedziałem, do czego zmierza. Według dziennika niektóre wagony stanęły w ogniu i zanosiło się, że priorytetem będzie identyfikacja ofiar - priorytetem i prawdziwym koszmarem. Ale zanim rozpocznie się proces identyfikacji, trzeba wydobyć ciała, a z tego, co widziałem, jeszcze się do tego nie zabrano.

- Zrobię, co będę mógł. Ale nie bardzo wiem, jak mógłbym w tej chwili pomóc.

- Nie dzwonię w sprawie katastrofy - odparł niecierpliwie Wallace. - Dostaliśmy meldunek, że ktoś zginął w pożarze na Western Isles, na Runie. To taka mała wyspa na Hebrydach Zewnętrznych.

Nigdy nie słyszałem o Runie, ale nie było w tym nic dziwnego. O Hebrydach Zewnętrznych wiedziałem tylko tyle, że to najdalej wysunięty na północ zakątek Wielkiej Brytanii, że leży kilometry na północny zachód od wybrzeża Szkocji.

- Podejrzewacie, że coś jest nie tak? - spytałem.

- Nie, nic na to nie wskazuje. Może to samobójstwo, a może jakiś pijak albo włóczęga, który zasnął za blisko ogniska. Spacerowicz z psem znalazł go w opuszczonej chacie. Ten spacerowicz to emerytowany policjant, mieszka tam teraz. Pracowałem z nim. Kiedyś był dobrym detektywem.

„Kiedyś” - zastanawiałem się, czy Wallace powiedział to celowo.

- Mówił coś jeszcze? Ten detektyw. Wallace jakby się zawahał.

- Tylko tyle, że zwłoki są niemal doszczętnie spalone. Ale nie chcę odrywać ludzi od pracy przy katastrofie, chyba, że naprawdę będę musiał. Dziś wieczorem płynie tam promem dwóch policjantów ze Stornoway. Chciałbym, żeby zabrał się pan z nimi, obejrzał zwłoki i zdecydował, czy to coś pilnego i czy mam wysłać tam ekipę, czy nie. Zanim spanikuję i puszczę machinę w ruch, chciałbym zasięgnąć opinii eksperta, a Campbell mówi, że jest pan w tym cholernie dobry.

Pochlebstwo i szorstka bezpośredniość - nie wypadło to najlepiej. No i zawahał się, kiedy spytałem go o zwłoki, dlatego wyczułem, że czegoś mi nie powiedział. Ale z drugiej strony, gdyby uznał, że jest w tym coś podejrzanego, wysłałby tam ludzi bez względu na katastrofę.

Dojeżdżaliśmy na lotnisko. Miałem wszelkie powody, żeby odmówić. Właśnie skończyłem duże śledztwo, a ta sprawa wyglądała na prozaiczną na tragedię z rodzaju tych, które nigdy nie trafiają do gazet. Musiałbym zawiadomić Jenny, że jednak nie wrócę. Zważywszy, ile czasu spędzałem ostatnio poza domem, wątpiłem, żeby dobrze to przyjęła.

Wallace musiał wyczuć moją niechęć.

- To zajmie panu najwyżej parę dni, razem z dojazdem - powiedział. - Widzi pan, ta sprawa jest trochę... dziwna.

- Mówił pan, że nie jest.

- Mówiłem, że nie jest podejrzana. A przynajmniej nie ma powodów, żeby tak sądzić. Niech pan posłucha. Nie chcę za dużo gadać i wolałbym, żeby rzucił na to okiem fachowiec, taki jak pan.

Nie znoszę, kiedy ktoś próbuje mną manipulować. Chociaż nie mogłem zaprzeczyć, że mnie to zaciekawiło.

- Nie nalegałbym, gdybyśmy nie byli zarżnięci - dodał Wallace, dokręcając śrubę.

Za zalaną deszczem szybą mignęła tablica informacyjna. Dojeżdżałem na lotnisko.

- Oddzwonię - powiedziałem. - Za pięć minut.

Nie spodobało mu się to, ale cóż. Rozłączyłem się, posiedziałem przez chwilę, zagryzając wargę, wreszcie wybrałem numer, który znałem na pamięć.

I usłyszałem jej głos. Uśmiechnąłem się, chociaż wiedziałem, że rozmowa nie będzie miła.

- David! Właśnie wychodzę do pracy. Gdzie jesteś?

- W drodze na lotnisko. Roześmiała się.

- Dzięki Bogu. Myślałam już, że dzisiaj nie wracasz. Ścisnęło mnie w dołku.

- Właśnie dlatego dzwonię, Jenny. Poproszono mnie, żebym gdzieś pojechał...

- Ach tak.

- Tylko na parę dni. Na Hebrydy. Nie mają nikogo innego. - Nie powiedziałem jej o katastrofie, bo wyglądałoby to tak, jakbym próbował się usprawiedliwiać.

Zapadła cisza. Nie znosiłem chwili, kiedy przestawała mieć roześmiany głos.

- I co im odpowiedziałeś?

- Że oddzwonię. Najpierw chciałem porozmawiać z tobą.

- Po co? Obydwoje wiemy, że już podjąłeś decyzję.

Nie chciałem, żeby rozmowa przerodziła się w kłótnię. Zerknąłem na taksówkarza.

- Jenny, posłuchaj...

- Czy to znaczy, że jednak nie? Zawahałem się.

- Tak myślałam.

- Jenny...

- Muszę iść. Spóźnię się do pracy.

Odłożyła słuchawkę. Westchnąłem. Nie tego spodziewałem się po tym poranku. No to zadzwoń jeszcze raz i powiedz jej, że nie jedziesz! Palec zawisł nad telefonem.

- Niech się pan nie martwi, panie kolego - rzucił przez ramię taksiarz. - Moja stara też załazi mi za skórę. Jakoś to przeboleje, nie?

Mruknąłem coś wymijająco. W oddali zobaczyłem startujący samolot. Gdy wybierałem numer, taksówkarz włączył prawy migacz. Wallace odebrał po pierwszym sygnale.

- Jak się tam dostać? - spytałem.


Rozdział 2

Większość dnia spędzam ze zmarłymi. Czasem ze zmarłymi, którzy nie żyją od bardzo dawna. Jestem antropologiem sądowym. Antropologia sądowa to dziedzina nauki i smutna rzeczywistość, której większość ludzi starannie unika. Do czasu. Ja też unikałem. Kiedyś. Po tym, jak moja żona i córka zginęły w wypadku samochodowym, praca w terenie przypominała mi codziennie to, co straciłem. Przypominała zbyt boleśnie, dlatego zostałem lekarzem, woląc zajmować się żywymi niż zmarłymi.

Ale wydarzenia, do jakich doszło półtora roku temu, zmusiły mnie do powrotu do profesji. Mojego powołania, jak kto woli. To po części patologia, po części archeologia - to, co robię, wykracza poza jedno i drugie. Bo nawet wtedy, kiedy biologia człowieka przestaje działać, kiedy z tego, co było życiem, zostaje jedynie zepsucie, zgnilizna i stare suche kości, nawet wtedy zmarły może być ważnym świadkiem. Może opowiedzieć swoją historię pod warunkiem, że umie się ją zinterpretować. Ja umiem.

Umiem skłonić zmarłych do zwierzeń.

Wallace musiał wiedzieć, że nie odmówię. Czekał już na mnie bilet na samolot do Lewis na głównej wyspie Hebrydów Zewnętrznych. Ze względu na złą pogodę lot był opóźniony blisko godzinę, siedziałem więc w poczekalni, próbując nie patrzeć i nie słuchać, jak wywołują pasażerów na samolot do Londynu, jak kończą odprawę i jak numer lotu znika w końcu z tablicy.

W samolocie koszmarnie trzęsło i jedynym za to zadośćuczynieniem było to, że podróż trwała krótko. Zanim złapałem taksówkę z lotniska do portu w Stornoway, ponurego miasteczka, zależnego głównie od przemysłu rybołówczego, zrobił się wieczór. Na nabrzeżu, gdzie mnie wyrzucono, zamglonym i zimnym, cuchnęło ropą i rybami, jak to w porcie. Myślałem, że popłynę wielkim promem samochodowym, takim, który będzie wyrzucał kominem dym w szare deszczowe niebo, tymczasem krypa, przed którą stanąłem, wyglądała jak mały kuter rybacki, a już na pewno nie jak łódź do przewozu pasażerów. Gdyby nie rzucający się w oczy policyjny rangę rover, zajmujący większość pokładu, nigdy bym nie zgadł, że dobrze trafiłem.

Na prom prowadził mocno rozkołysany trap i już na sam jego widok dostałem mdłości. Na betonowym nabrzeżu u stóp trapu stał umundurowany policjant, sierżant z rękami w kieszeniach. Policzki i nos miał czerwone od pękniętych naczynek. Ja walczyłem z torbą podróżną, a on przyglądał mi się złowieszczo znad przyprószonych siwizną wąsów.

- Doktor Hunter? - burknął. - Sierżant Fraser. - Bez imienia, wciąż z rękami w kieszeniach. Mówił z wyraźnym, nosowym akcentem, bardzo różniącym się od szkockich akcentów, które znałem. - Czekaliśmy na pana.

Z tymi słowami wszedł na trap, zostawiając mnie sam na sam z ciężkim bagażem. Zarzuciłem na ramię torbę i aluminiową walizeczkę na pasku, i ruszyłem za nim. Mokry i śliski trap nieustannie podnosił się, kołysał i opadał. Z trudem utrzymywałem równowagę, próbując dostosować krok do jego nieprzewidywalnych ruchów. Nagle ktoś wyszedł mi na spotkanie. Młody policjant w mundurze posterunkowego z uśmiechem wziął ode mnie walizeczkę.

- Pan pozwoli.

Nie zaprotestowałem. Policjant podszedł do przymocowanego do pokładu rangę rovera i włożył walizeczkę do bagażnika.

- Co pan tam ma? - spytał wesoło. - Zwłoki? Zdjąłem z ramienia torbę.

- Nie jest ciężka, tak się tylko wydaje. Dzięki.

- Nie ma sprawy. - Najwyżej dwadzieścia lat, szczera, przyjacielska twarz, mundur, który wyglądał porządnie nawet w deszczu. - Posterunkowy McKinney, ale proszę mi mówić Duncan.

- David Hunter.

Entuzjastycznie uścisnął mi rękę, jakby chciał zrekompensować mi brak entuzjazmu Frasera.

- A więc to pan jest tym lekarzem sądowym?

- Obawiam się, że tak.

- Świetnie! To znaczy, nie, ale... No, wie pan. Lepiej zejdźmy z tego deszczu.

Kabina pasażerska mieściła się pod sterówką. Za przeszkloną ścianą Fraser rozmawiał z ożywieniem z brodatym mężczyzną w sztormiaku. Stojący tuż za brodaczem wysoki nastolatek z twarzą pocętkowaną trądzikiem ponuro patrzył, jak Fraser dźga palcem powietrze.

- ...czekaliśmy i czekaliśmy, a teraz mówisz, że zaraz? Brodacz spojrzał na niego beznamiętnie.

-Brakuje pasażerki. Bez niej nie odbijemy. Fraser poczerwieniał jeszcze bardziej.

- Myślisz, że to jakaś wycieczka? Jesteśmy spóźnieni, więc lepiej wciągnij ten cholerny trap.

Mężczyzna popatrzył na niego znad czarnej brody, która nadawała mu wygląd dzikiego zwierzęcia.

- To moja łódź i to ja ustalam rozkład kursów. Chcesz wciągnąć trap, to wciągnij go sobie sam.

Chcąc zaznaczyć swój autorytet, Fraser spiął się jak do walki, gdy usłyszeliśmy jakiś stukot. Po trapie biegła młoda drobna kobieta, uginając się pod ciężarem torby. Była w jaskrawoczerwonej kurtce, dwa razy na nią za dużej, i w naciągniętej na uszy grubej wełnianej czapce. Rudo-blond włosy i szpiczasty podbródek nadawały jej wygląd elfa.

- Witam panów - wysapała. - Czy ktoś mi pomoże?

Duncan zrobił krok do przodu, ale brodacz go uprzedził. Uśmiechnął się do nowej pasażerki i błysnąwszy w mroku białymi zębami, bez wysiłku dźwignął jej torbę.

- Najwyższa pora, Maggie. Mieliśmy już odbijać, bez ciebie.

- Dobrze, że zdążyłam, babcia by mnie zabiła. - Maggie wzięła się pod boki i spojrzała na nich, z trudem łapiąc oddech. - Cześć, Kevin, co słychać? Tato nie każe ci za ciężko pracować?

Nastolatek zaczerwienił się i spuścił wzrok.

- Cześć - szepnął.

- Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Masz już osiemnaście lat, tata powinien dać ci podwyżkę.

Spojrzała na rangę rovera i w jej oczach zabłysły iskierki zainteresowania.

- Co się dzieje? - spytała. - Coś, o czym nie wiem? Brodacz wskazał nas ruchem głowy.

- Ich spytaj. Nam nic nie chcą powiedzieć.

Maggie zerknęła w naszą stronę, zobaczyła Frasera i przestała się uśmiechać. Po chwili pozbierała się i znowu się uśmiechnęła, tym razem jakby zadziornie.

- Witam, sierżancie. Cóż za niespodzianka. Co pana tu sprowadza?

- Sprawy służbowe - odparł krótko Fraser i się odwrócił. Nie wiedziałem, kim jest Maggie, ale na pewno nie ucieszył się na jej widok.

Ostatnia pasażerka była już na pokładzie, więc kapitan i jego syn zajęli się łodzią. Zajęczał silnik, trap wpełzł na pokład, zadygotał drewniany kadłub, zagrzechotał łańcuch kotwicy. Maggie zerknęła ciekawie przez ramię i weszła do sterówki.

A potem zadudnił silnik, łódź odbiła od brzegu i wypłynęliśmy z portu.

Morze było wzburzone, dlatego zamiast dwóch godzin płynęliśmy prawie trzy. Niebo, i tak już posępnie szare, poszarzało jeszcze bardziej, gdy za ścianą deszczowej mgły dostrzegłem zarys wyspy. Nie powiem, żeby widok ten mnie zmartwił, wprost przeciwnie. Gdy tylko wyszliśmy z portu, Atlantyk udowodnił nam, że zasługuje na swoją reputację. Wyglądał jak szara wściekle wzburzona równina, jak bezkresna pustynia pokryta falami, z furią atakującymi dziób łodzi. Ilekroć uderzały, łódź stawała dęba, a potem gwałtownie opadała w dół tylko po to, żeby po chwili znowu zadrzeć pysk.

Jedynym schronieniem była ciasna kabina, lecz spaliny i niemiłosierne gorąco to kiepska kombinacja. Przez większość czasu Fraser i Duncan ponuro milczeli. Próbowałem wyciągnąć z Frasera coś na temat tych zwłok, ale najwyraźniej wiedział niewiele więcej ode mnie.

- Cmentarna robota - mruknął ze spoconym czołem. - Pewnie jakiś pijak zasnął za blisko ognia.

- Wallace mówił, że znalazł go miejscowy detektyw. Tak?

- Tak, Andrew Brody - wtrącił Duncan. - Jest już na emeryturze. Mój tata kiedyś z nim pracował, ale potem przeprowadziliśmy się do Stornoway. Tata mówił, że był dobrym policjantem.

- Ano był - dodał Fraser. - Rozpytywałem o niego. To samotnik. Nie lubił z nikim współpracować. Rzuciła go żona, uciekła mu córka, to się i załamał. Dlatego przenieśli go na emeryturę.

Duncan wyglądał na zażenowanego.

- Tata mówił, że przeżył stres, że to dlatego. Fraser lekceważąco machnął ręką.

- Co to za różnica. Oby tylko pamiętał, że nie jest już inspektorem. - Sierżant zesztywniał, bo łódź nagle zadygotała, wspinając się na kolejną falę. - Chryste, żeby trafić na takie zadupie...

Siedziałem tam, zastanawiając się, co ja właściwie robię na tym przeklętym Atlantyku. Przecież mogłem być teraz w drodze do domu, do Jenny. Coraz częściej się ostatnio kłóciliśmy, i zawsze o to samo: o moją pracę. Wiedziałem, że wyjazd na Runę na pewno nie polepszy sytuacji, i nie mając nic do roboty, gryzłem się tym, czy podjąłem dobrą decyzję, i zastanawiałem się, jak jej to zrekompensować.

Po godzinie rozmyślania zostawiłem ich i wyszedłem na pokład. Natychmiast smagnął mnie wiatr i z ulgą poczułem na twarzy drobiny morskiej piany. Runa była niewyraźnym, niedostrzegalnie powiększającym się kształtem wyrastającym z morza. Patrząc na nią poczułem znajomy ucisk w brzuchu, trochę ze zdenerwowania, trochę z nerwowego wyczekiwania.

Nie wiedziałem, co mnie tam czeka, ale miałem nadzieję, że się nie rozczaruję.

Kątem oka dostrzegłem coś czerwonego: niepewnym krokiem szła ku mnie młoda kobieta w przydużej kurtce. Pokład przechylił się nagle i musiałem ją podtrzymać.

- Dzięki. - Posłała mi łobuzerski uśmiech i stanęła przy relingu. - Ostro huśta. Iain mówi, że będzie niezła zabawa z cumowaniem.

Mówiła z akcentem podobnym do akcentu Frasera, może bardziej śpiewnym.

- Iain?

- Iain Kinross, kapitan. Miejscowy, mój sąsiad z Runy.

- Mieszka pani na Runie?

- Już nie. Moja rodzina przeprowadziła się do Stornoway, cała z wyjątkiem babci. Odwiedzamy ją na zmianę. A więc przyjechał pan tu z nimi, z policją?

Zadała to pytanie tak niewinnie, że omal jej nie zaufałem.

- Mniej więcej.

- Aha, to znaczy, że nie jest pan policjantem, tak? Pokręciłem głową.

Uśmiechnęła się szeroko.

- Tak myślałam. Iain słyszał, jak tamci zwracali się do pana „panie doktorze”. Mamy na wyspie rannych czy co?

- Nic o tym nie wiem.

Tą odpowiedzią jeszcze bardziej zaostrzyłem jej ciekawość.

-  A więc co tu robi lekarz, w dodatku z policjantami?

- Proszę zapytać sierżanta Frasera. Skrzywiła się.

- Tak, na pewno go spytam.

- Znacie się?

- Powiedzmy. - Nie rozwinęła tematu.

- Co pani porabia w Stornoway?

- Och, jestem... pisarką. Piszę powieść. Tak przy okazji: Maggie Cassidy.

- David. David Hunter.

Zapisała tę informację i skatalogowała, tak to przynajmniej wyglądało. Milczeliśmy przez chwilę, patrząc, jak wyspa wynurza się stopniowo z mroku; widać już było strome szare klify zwieńczone monotonną zielenią. Przed klifami strzelała w niebo wysoka czarna iglica, naturalna kamienna wieża.

- Już prawie jesteśmy - powiedziała Maggie. - Port jest zaraz za Stać Ross, za tym czarnym czymś. Podobno to trzecia pod względem wysokości skała w Szkocji. Cała Runa. Słynie tylko z tego, że jest w czymś trzecia. - Odepchnęła się od relingu. - Miło mi było pana poznać, Davidzie. Może się jeszcze spotkamy.

Przeszła przez pokład i dołączyła do Kinrossa i jego syna w sterówce. Zauważyłem, że szła teraz krokiem o wiele pewniejszym niż przedtem.

Spojrzałem na wyspę. Za czarną iglicą Stać Ross skalny klif opadał w stronę małego portu. Mimo słabego światła dostrzegłem rozrzucone wokół niego domy, małą zamieszkaną przez ludzi oazę na wzburzonym oceanie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin