Bagley Desmond - Lawina.rtf

(1218 KB) Pobierz
Desmond Bagley

Desmond Bagley

 

"LAWINA"

 

Przełożył

Andrzej Gostomski

 

Tytuł oryginału The Snow Tiger

 

ISBN 83-85593-12-8

 

Wydanie I Warszawa 1993

 

Dla Joan, z okazji urodzin.

Obiecałem i dotrzymałem.

 

Śnieg to nie wilk w owczej skórze, to tygrys w przebraniu jagnięcia,

Matthias Zdarsky

 

Mimo iż akcja tej książki jest fikcją, jej korzenie są głęboko osadzone w faktach. Większość wspomnianych przeze mnie organizacji istnieje, ale nie było moją intencją ocenianie ich i gdybym został o to posądzony - przepraszam.

Nie napisałbym tej książki, gdyby nie pomoc wielu ludzi, którzy podzielili się ze mną swym doświadczeniem.

Przekazuję, więc podziękowania Kenowi Parnellowi, dawnemu przewodnikowi górskiemu w Parku Narodowym Mount Cook; Bobowi Waterhouse'owi i Philipowi Brewerowi z Zakładu Badań Polarnych w Centrum Badań Lądowych Armii stanów Zjednoczonych (Cold Regions Research and Engineering Laboratory of the US Army Terrestrial Sciences Centre); doktorowi Barriemu Murphy'emu; komandorowi-porucznikowi F. A. Prehnowi i komandorowi-porucznikowi Thomasowi Orrowi z Szóstego Badawczego Dywizjonu Antarktydy (Antarctic Development Squadron Six, VXE-6, Operation Deep Freeze).

Dziękuję również personelowi William Collins Ltd (Nowa Zelandia), oraz bibliotekarce i pracownikom New Zeland House w Londynie za okazanie niebywałej cierpliwości wobec nawału pytań. Zadałem wiele głupich pytań, lecz nigdy nie otrzymałem głupiej odpowiedzi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

To nie była jakaś wielka lawina, ale wcale nie musiała taka być, by zabić człowieka. Fakt, że Ballard przeżył, zawdzięczał jedynie Mike'owi McGillowi, który nalegał na założenie liny Oertela. Tak samo jak można ocaleć na oceanie, mając do dyspozycji odpowiedni sprzęt, a potem utopić się w wodzie głębokiej do kolan, tak i Ballard mógł zginąć podczas niewielkiego obsunięcia, nie odnotowanego nawet w wyczulonej na te sprawy Szwajcarii. McGill był doświadczonym narciarzem, co nie mogło dziwić, gdy wzięło się pod uwagę jego zawód. Przygarnął zaś pod swoje skrzydła nowicjusza.

Poznali się w górskim schronisku, w czasie wieczornego spotkania po nartach i od razu przypadli sobie do gustu. Choć byli w tym samym wieku, McGill wydawał się starszy, być może z powodu trybu życia, jaki prowadził. Zainteresował się jednak nowym znajomym, gdyż ten miał wiele do powiedzenia w dziedzinach niezwiązanych ze śniegiem i lodem. Uzupełniali się, więc wzajemnie, co dość często stanowi podstawę przyjaźni.

Pewnego ranka McGill zaproponował coś nowego.

- Trzeba cię zabrać z nartostrady - powiedział. - I to na kopny śnieg. Zobaczysz, jaką frajdą jest przecieranie nowego szlaku.

- To podobno dużo trudniejsze? - dopytywał się Ballard. McGill zdecydowanie pokręcił głową.

- Mit nowicjuszy. Może skręcanie nie jest tak łatwe, ale trawersowanie to pestka. Spodoba ci się. Chodź, popatrzymy na mapę. Na górę zawiózł ich wyciąg krzesełkowy, lecz później, zamiast jak dotąd zjechać szlakiem, odbili na południe, przecinając płaskowyż. Po półgodzinie dotarli do szczytu czystego stoku, który McGillowi polecili miejscowi ludzie. Zatrzymał się i, oparty na kijkach, spoglądał na zbocze.

- Wydaje się bezpieczne, ale nie możemy ryzykować. Zakładamy ogonki.

Rozpiął kieszeń anoraku, wyciągnął kłębek czerwonej linki, rozdzielił go na dwie części i jedną z nich podał Ballardowi.

- Przewiąż się tym w pasie.

- Po co?

- To sznur lawinowy Oertela, prosty sposób, który ocalił już mnóstwo ludzi. Gdyby przysypała cię lawina, kawałek tej linki zostanie na powierzchni. Dzięki niej szybko cię odnajdziemy.

Ballard popatrzył w dół stoku.

- A może coś zlecieć?

- Nic mi o tym nie wiadomo - uspokoił go McGill z uśmiechem, przewiązując się linką w pasie.

- Nigdy nie widziałem, żeby ktoś to nosił.

- Jeździłeś tylko nartostradą. - McGill zauważył wahanie Ballarda. - Wielu facetów nie używa tego, bo wydaje im się, że zrobią z siebie durniów. Mówią: "Kto chciałby zjeżdżać z czerwonym ogonem?" A dla mnie oni właśnie są skończonymi głupcami nie nosząc tego.

- Ale lawiny...

- Popatrz - powiedział cierpliwie McGill i wskazał w dół stoku. - Gdybym sądził, że istotnie tam, w dole, zagraża nam lawina, w ogóle byśmy nie zjeżdżali. Nim wyruszyliśmy, sprawdziłem prognozy śniegowe i uważam, że jest tu równie bezpiecznie, jak na oślej łączce. Ale jednak każdy śnieg na każdym stoku może się okazać groźny i niekoniecznie musi to być w Szwajcarii. W Anglii, w South Downs też zasypało ludzi. Linka jest zwykłym zabezpieczeniem, i tyle.

Ballard wzruszył ramionami i posłusznie zaczął się nią opasywać.

- Uczymy się dalej. Czy wiesz, co zrobić, kiedy zauważysz obsuwający się śnieg?

- Mam się modlić?

- Możesz zrobić coś więcej - uśmiechnął się McGill. - Jeśli w ogóle ruszy, to pod twoimi nartami, albo tuż za tobą. Śnieg nigdy nie obsuwa się gwałtownie, masz, więc czas, by zastanowić się, co zrobić. Niewiele czasu, pamiętaj. Jeżeli obsunie ci się pod nogami, masz szansę uskoczyć w górę stoku i wyjść z tego. Jeśli zaś ruszy z tyłu, to zapamiętaj jedno: na nartach nie uciekniesz. Mnie może by się to udało, tobie nie.

- To, co mam robić?

- Pierwsza rzecz, to wyjąć ręce z pasków i odrzucić kijki. Potem trzeba wypiąć wiązania. Powinno to nastąpić automatycznie przy upadku, ale może stać się inaczej. Gdy fala śniegu już cię uderzy, staraj się płynąć pod prąd, kierując się w stronę powierzchni. Wstrzymuj oddech i nie miotaj się w śniegu. Kiedy poczujesz, że zwalniasz, zasłoń twarz ramieniem, ale niezbyt blisko. Da ci to przestrzeń potrzebną do oddychania, a może nawet wezwania pomocy. - Roześmiał się na widok miny Ballarda i dodał lekko: - Nie przejmuj się. To może się nigdy nie zdarzyć. Ruszajmy. Pojadę pierwszy, nie za szybko, a ty jedź za mną i rób to, co ja.

Ruszył w dół stoku, a Ballard podążył za nim, przeżywając najwspanialszą jazdę w swym życiu. Tak jak McGill powiedział, skręcanie w kopnym śniegu nie było łatwe, ale szusowanie okazało się dużą przyjemnością. Zimny wiatr smagał mu policzki i przenikliwie świszczał w uszach. Lecz poza tym, jedynym odgłosem było syczenie nart, wbijających się w dziewiczy śnieg.

Przed sobą, u podnóża stoku, zobaczył jak McGill wykonuje christianię i zatrzymuje się. Gdy dołączył do niego, zawołał entuzjastycznie:

- To było wspaniałe! Powtórzmy to jeszcze raz!

McGill roześmiał się.

- Mamy kawał drogi do wyciągu, jest za tą górą. Może spróbujemy znowu po południu.

Około trzeciej wrócili na szczyt stoku i McGill wskazał na ślady:

- Oprócz nas nikogo tu nie było. To mi się właśnie podoba, nie ma tu takiego tłoku jak na szlaku. - Podał Ballardowi linkę Oertela. - Tym razem ty pojedziesz pierwszy. Chcę zobaczyć, jaką masz technikę.

Zawiązując linkę bacznie przyglądał się zboczu. Późne, popołudniowe, zimowe słońce rozpościerało już na śniegu długie cienie. Poradził jeszcze:

- Trzymaj się słońca na środku stoku i nie zapuszczaj się w miejsca ocienione.

Nim skończył mówić, Ballard ruszył. McGill bez pośpiechu podążył za nim, obserwując mniej doświadczonego narciarza i notując w myślach błędy wymagające skorygowania. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zauważył, że Ballard zbacza w lewo, w stronę nieco bardziej stromego, zacienionego już terenu. Zwiększył szybkość, wołając jednocześnie:

- Na prawo, Ian. Trzymaj się środka stoku.

Krzyczał jeszcze, gdy Ballard potknął się, jakby nieznacznie się zawahał w płynnym ruchu. W tym samym momencie cały stok obsunął się, porywając ze sobą narciarza. McGill zahamował i z pobladłą twarzą obserwował przyjaciela, który leciał teraz bezwładnie w dół. Dostrzegł jeszcze, jak odrzuca prawy kijek, ale już po chwili przykryła go kurzawa śnieżnego pyłu. Powietrze wypełnił huk, niczym odgłos dalekiego grzmotu.

Ballard pozbył się wprawdzie kijków, ale znalazł się w świecie szaleńczej niestabilności. Udało mu się odpiąć prawą nartę, lecz w chwilę potem upadł do góry nogami, obracając się gwałtownie. Młócił ramionami niczym pływak. Starał się jednocześnie opanować narastającą w nim falę paniki i przypomnieć sobie wskazówki McGilla. Nagle poczuł rozdzierający ból w lewym udzie. Stopa została wyszarpnięta na zewnątrz i miał uczucie, jakby wraz z całą nogą odkręcano mu ją od biodra.

Niemal zemdlał z bólu, ale ten, po chwili intensywnego nasilenia, zelżał. Pęd lawiny zmniejszył się i Ballard w porę przypomniał sobie to, co McGill mówił o przestrzeni powietrznej przy ustach, uniósł, więc lewą rękę i osłonił twarz. Stracił przytomność w tym samym momencie, w którym zatrzymała się lawina. Wszystko to trwało nieco ponad dziesięć sekund, a Ballard zdążył przebyć niewiele ponad trzydzieści metrów. McGill zaczekał, aż całkowicie ustał wszelki ruch, po czym zjechał na skraj nieregularnej blizny, będącej granicą zwalonego śniegu. Przyjrzał się jej badawczo, a następnie wbił kijki w śnieg i odpiął narty. Niosąc kijek i nartę, ostrożnie wszedł na lawinisko i zaczął je uważnie przeczesywać. Wiedział z doświadczenia, jak wielkie znaczenie ma teraz czas. Miał przed oczami wykres, który kilka dni temu pokazano mu w lokalnej stacji ratownictwa górskiego. Przedstawiał zależność pomiędzy czasem zasypania, a szansą przeżycia.

Pół godziny zajęło mu bezowocne przeszukiwanie tego obszaru. Gdyby nie znalazł Ballarda, musiałby zacząć sądowanie, a to nie dawało zbyt wielkiej nadziei na sukces. Jeden człowiek nie mógł podołać tej pracy w tak krótkim czasie. Zmuszony, więc byłby sprowadzić ratowników i tresowane psy.

Zszedł poniżej dolnej krawędzi zwaliska i niezdecydowanie spojrzał w górę. Wzruszył ramionami i zaczął wspinaczkę poprzez środkową część lawiny. Chciał wykonać jeszcze jedno szybkie, pięciominutowe wejście na jej szczyt. Gdyby w tym czasie nie natrafił na żaden ślad, zdecydował, że wróci do schroniska.

Szedł wolno, uważnie rozglądając się na boki i wreszcie ją zobaczył maleńką, krwawo-czerwoną plamkę w cieniu bryły śniegu. Była nie większa od paznokcia, ale to wystarczyło. Przyklęknął, rozgarnął śnieg i uniósł czerwoną linkę. Pociągnął w jedną stronę, ale wysunął się wolny koniec. Złapał, więc za drugi. Linka zaprowadziła go sześć metrów w dół stoku. Wreszcie natrafił na opór. Linka skierowana była pionowo w dół. Zaczął kopać. Śnieg był na szczęście miękki i puszysty, więc dawał się łatwo usuwać rękami. Ballarda znalazł na głębokości około jednego metra.

Ostrożnie rozgarnął śnieg wokół głowy zasypanego, upewniwszy się, że ten oddycha. Z zadowoleniem spostrzegł, że Ballard zastosował się do jego instrukcji i pamiętał o osłonięciu twarzy. Kiedy odkopał dolną część ciała, wiedział już, wnioskując z nieprawdopodobnej pozycji, że Ballard złamał nogę. Zrozumiał też, dlaczego. Ballard nie mógł, bowiem odczepić lewej narty, którą kotłujący się śnieg posłużył się niczym dźwignią.

McGill postanowił nie ruszać przyjaciela, uważając, że mógłby mu bardziej tym zaszkodzić niż pomóc. Ściągnął tylko swój anorak i otulił nim rannego. Odszukał narty i pomknął w stronę biegnącej w dole drogi. Po chwili udało mu się zatrzymać przejeżdżający samochód.              ,

Niecałe dwie godziny później Ballard był już w szpitalu.

Minęło sześć tygodni, a Ballard wciąż jeszcze nudził się, przykuty do łóżka. Noga długo się goiła, nie tyle z powodu złamania kości, co naderwania mięśni, które potrzebowały czasu na zrośnięcie się. Na noszach przewieziono go samolotem do Londynu, gdzie dopadła go matka i zabrała do swojego domu. Normalnie, przebywając w Londynie, mieszkał we własnym mieszkaniu, ale teraz musiał uznać jej argumenty i ulec przemocy. Tak, więc, nudził się, przykuty do łóżka w domu matki i nienawidził każdej minuty takiego stanu rzeczy.

Pewnego poranka, po przygnębiającej wizycie lekarza, który zapowiedział następne tygodnie rekonwalescencji, Ballard usłyszał, dochodzące z niższego piętra, odgłosy sprzeczki. Wyższy głos należał do matki, lecz nie potrafił zidentyfikować drugiego. Odległe słowa wznosiły się i opadały w rytmie sporu ciągnącego się przez kwadrans, wreszcie zaczęły się przybliżać, w miarę jak kłótnia przeniosła się na schody.

W końcu otworzyły się drzwi i do pokoju weszła matka ze ściągniętymi ustami i gniewnie zmarszczonymi brwiami.

- Twój dziadek nalega, by się z tobą zobaczyć - oznajmiła oschle. - Powiedziałam mu, że nie czujesz się dobrze, ale on się uparł. Jest jak zwykle nierozsądny. Radzę, byś go nie słuchał, Ian. Ale to oczywiście twoja sprawa, zawsze robiłeś, co chciałeś.

- Poza nogą nic mi nie dolega. - Przyjrzał się matce i nie po raz pierwszy zapragnął, by wykazywała więcej smaku w doborze stroju i przestała ubierać się jak straszydło. - Czy mam jakiś wybór?

- Mówi, że jeśli nie zechcesz się z nim zobaczyć, to odejdzie.

- Na Boga! Doprawdy? Chyba anioł dotknął go swym skrzydłem. Niemal mam ochotę to sprawdzić. - Odesłanie Bena Ballarda od zamkniętych drzwi nadawałoby się do odnotowania w księdze rekordów Guinnessa. Ian westchnął. - Lepiej go wpuść.

- Wolałabym, żebyś tego nie robił.

- Wprowadź go, mamo. Nic mi nie jest.

- Jesteś tak samo głupio uparty jak on - rzuciła jeszcze, ale podeszła do drzwi.

Ian nie widział starego Bena od półtora roku, więc zaskoczyła go przemiana, jaką w nim dostrzegł. Jego dziadek, zawsze tak dynamiczny i pełen energii, teraz wyglądał na swoje osiemdziesiąt siedem lat. Wolno wkroczył do pokoju, wspierając się ciężko na tarninowej lasce. Miał zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy, co upodobniło jego zazwyczaj posępną twarz do czaszki. Jednak wciąż wyczuwało się w nim przebłysk autorytetu, gdy odwrócił głowę i rzucił szorstko:

- Harriet, podaj mi krzesło.

Matce Iana wymknęło się ciche parsknięcie, przystawiła jednak krzesło do łóżka i stanęła obok. Ben ciężko usiadł, umieścił laskę pomiędzy kolanami i wsparł się na niej. Bacznie obserwował Iana, wodząc wzrokiem po łóżku. Wreszcie uśmiechnął się ironicznie.

- Playboy, co! Bogacze latają odrzutowcami! Zdaje się, że byłeś w Gstaad?

Ian nie dał się sprowokować, znał bowiem metody starego.

- Nic w tym stylu.

Ben uśmiechnął się szeroko jak rekin.

- Nie mów mi tylko, że pojechałeś czarterem z biura podróży. - Lekko drżącym palcem wskazał na nogę. - Jest niedobrze, chłopcze?

- Mogło być gorzej, groziła amputacja.

- Czy musisz opowiadać takie rzeczy? - W głosie Harriet zabrzmiało cierpienie.

Ben znowu zachichotał, ale po chwili powiedział twardo:

- Wybrałeś się więc na narty i nawet tego nie potrafiłeś robić dobrze. Czy ten wyjazd odbył się w ramach pracy?

- Nie - odparł Ian spokojnie. - I wiesz o tym. To były moje pierwsze wakacje od prawie trzech lat.

- Hmmm! Ale wylegujesz się na koszt firmy.

Matka Iana uniosła się z oburzeniem.

- Jesteś bez serca!

- Zamknij się, Harriet - powiedział starzec nie odwracając głowy. - I wyjdź. Nie zapomnij też zamknąć drzwi za sobą.

- Nie dam się tyranizować we własnym domu.

- Rób to, co mówię, kobieto. Muszę z tym młodym człowiekiem pogadać o interesach.

Ian Ballard spojrzał na matkę i nieznacznie skinął głową. Wydała odgłos jakby spluwała i hałaśliwie opuściła pokój. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

- Maniery ci się nie poprawiły - stwierdził Ian.

Ramiona Bena zatrzęsły się od hamowanego śmiechu.

- Dlatego cię lubię, chłopcze, bo nikt inny nie powiedziałby mi tego prosto w oczy.

- Dostatecznie często mówiono to za twoimi plecami.

- A co mnie obchodzi gadanie innych? Liczy się tylko to, co człowiek robi. -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin