Curwood James Oliver - Najdziksze serca.rtf

(289 KB) Pobierz
James Oliver Curwood

James Oliver Curwood

NAJDZIKSZE SERCA

tytuł oryginału:
Isobel:
A Romance of the Northern Trail[1]

SPIS TREŚCI

1. NAJGORSZA RZECZ NA ŚWIECIE              2

2. BILLY SPOTYKA KOBIETĘ              7

3. NA CZEŚĆ ŻYWEGO              10

4. ŁOWCY LUDZI              16

5. BILLY DĄŻY TROPEM IZY              22

6. UCIECZKA              27

7. OBŁĄKANIE PELLETIERA              32

8. MALEŃKA TAJEMNICA              37

9. SEKRET ZMARŁEGO              42

10. NAPAD              47

11. NOC PEŁNA GROZY              52

12. MALEŃKA TAJEMNICA ODNAJDUJE SWOICH              55

13. DWAJ BOGOWIE              61

14. BAŁWAN ZE ŚNIEGU              65

15. IZA I „CZERWONA ŚMIERĆ"              67

16. ZABÓJCZE PRAWO              72

17. IZA NAD PRZEPAŚCIĄ              78

18. SPEŁNIENIE OBIETNICY              82

19. PIELGRZYMKA              87

20. LIST              91

21. INSTYNKT ŻYCIA              94

22. GŁÓD              97

23. IZA              103

1. NAJGORSZA RZECZ NA ŚWIECIE

Na przylądku Fullerton, o tysiąc mil na północ od cywilizacji, sierżant William Veigh zaciskając w palcach ołówek kreślił ostatnie zdania półrocznego raportu, przeznaczonego dla dowódcy północno-wschodniej królewskiej konnej policji w Regina.

"Donoszą, że uczyniłem wszystko, co leżało w mojej mocy, by schwytać Dawida Scottie Deane'a, mordercą. Nie zrezygnowałem bynajmniej z myśli ujęcia go, sądzą jednak, że porzucił on mój rewir i znajduje się obecnie na terytorium fortu Churchilla. Przetrząsnęliśmy okolicę na przestrzeni trzystu mil w kierunku południowym, idąc wzdłuż zatoki Hudsona aż do przylądka Eskimo; w kierunku północnym dotarliśmy do przesmyku Wagera . W ciągu trzech miesięcy trzykrotnie zapuszczaliśmy się ku wschodowi i przeszukawszy obszar tysiąca sześciuset mil, nie natrafiliśmy na Dawida Deane'a ani na żadną wieść o nim. Uprzejmie radzą roztoczyć przy pomocy patroli ścisły nadzór nad południową granicą barren."

— Tak! — odsapnął głośno Mac Veigh rozprostowując zgięty nad pismem kark. — Skończyłem!

Na swym tapczanie w kącie małej chatki, smaganej wichrem i śnieżycą, Pelletier ciężko uniósł chorą głowę i wyszeptał:

— Bardzo się z tego cieszę, Mac! A teraz daj mi, proszę, łyk wody i poślij kulę w łeb przeklętego huski, co tak wyje pod drzwiami, jakby już węszył moją śmierć.

— Nerwy, tak? — spytał Mac Veigh przeciągając się całym gibkim, młodym ciałem. — No, a co byś dopiero zrobił, gdybyś tak jak ja, dwa razy do roku, musiał wymęczyć podobny raport?

— To wcale nie jest dłuższe od listów, któreś pisał do swej dziewczyny.

Urwał nagle. Zapadła chwila przykrego milczenia. Potem Pelletier rzekł ściszonym głosem:

— Przepraszam cię najmocniej, Mac! To gorączka temu winna! Zapomniałem na chwilę, że ty i ona — zerwaliście!

— To nic! — mruknął drżąco Mac Veigh chyląc się nad beczułką z wodą. — Widzisz — kończył niosąc choremu napełniony już kubek — raport to zupełnie co innego. Gdy piszą bezpośrednio do Wielkiego Mogoła, działa to na nerwy. A ubiegły rok, Pelly, nie przyniósł nam powodzenia. Nie schwytaliśmy Scottie Deane'a i pozwoliliśmy ujść wielorybnikom... Ale, ale, nie wspomniałem nic o wilkach...

— Napisz o tym w postscriptum — doradził Pelletier.

— Postscriptum do takiego dygnitarza! — wykrzyknął Mac Veigh, niedowierzająco spoglądając na kolegę. — Och, Pelly, nie warto już nawet brać cię za puls! Gorączka cię żre! Straciłeś głowę zupełnie!

Mówił serdecznym tonem, starając się wywołać uśmiech na bladą twarz chorego. Pelletier z głębokim westchnieniem opadł na poduszkę.

— Tak, nie warto brać mię za puls! — powtórzył smutnie. — To nie jest zwykła choroba, Mac! To coś, co tkwi w mym mózgu... Pomyśl tylko, od dziewięciu miesięcy jesteśmy tutaj i nigdy nie widziałem twarzy białego człowieka, prócz twojej... Dziewięć miesięcy bez dźwięku kobiecej mowy!... Od dziewięciu miesięcy patrzę na tę szarą, martwą krainę, a zorza polarna skrada się ku nam po nocach, sycząc jak stado żmij... I te czarne skały sterczą wokół nas, równie nagie i niewzruszone jak przed tysiącem lat! Być może, nasze czyny są chwalebne! Ale to wszystko! Jesteśmy bohaterami — all right! Któż jednak wie o tym prócz mnie i ciebie oraz naszych kolegów z konnej policji w liczbie sześciuset czterdziestu dziewięciu? Mój Boże! cóż bym dał za to, aby choć na chwilę ujrzeć twarz białej dziewczyny i na sekundę, na jedną sekundę dłoni jej dotknąć... To by wygnało ze mnie gorączkę, bo gorączka ta pochodzi tylko z samotności... Och, Billy, szaleję i konam w tym szaleństwie!

— Cicho... cicho... — uspokajał Mac Veigh tuląc dłoń kolegi w swoich silnych dłoniach. — Uspokój się, Pelly! Pomyśl o przyszłości... Jeszcze tylko parę miesięcy podobnego życia i zluzują nas. Pomyśl, co za raj przyjdzie potem! I jak głęboko odczujemy ten raj, my, którzy teraz jesteśmy w piekle. A wkrótce przywiozę ci list od twojej dziewczyny, od twej małej kochanej dziewuszki!...

Twarz chorego rozjaśniła się,

— Niech ją Bóg ma w swej opiece! — zawołał. — Tak, będzie od niej moc listów, cały tuzin! A mój list do niej schowałeś dobrze?

— Tak!

Mac Veigh zbliżył się znów do prymitywnego stolika i siadłszy przy nim uzupełnił raport tymi słowy:

Pelletier zapadł na dziwaczną mózgową chorobą. Chwilami obawiam się, że zwariuje, ale jeśli będzie żył, sądzę, że należy go czym prędzej wysłać gdzieś na południe. Idę do fortu Churchilla o dwa tygodnie wcześniej, niż należy, muszę bowiem dostać dla niego lekarstwa. Pozwalam sobie dodać parą słów do tego, co w ostatnim mym raporcie pisałem o wilkach. Niejednokrotnie napotykaliśmy wilcze hordy, liczące od pięćdziesięciu do tysiąca sztuk. Późną jesienią w tym roku jedna z takich hord zaatakowała wiekie stado karibu. Działo się to o piętnaście mil od wybrzeża, a na trzymilowej przestrzeni naliczyliśmy potem szkielety stu sześćdziesięciu pomordowanych zwierząt. Moim zdaniem, w tym okręgu wilki zabijają rocznie nie mniej niż pięć tysięcy sztuk karibu.

Łączę wyrazy szacunku

William Mac Veigh,

sierżant

Złożył raport, umieścił go wraz z innymi cennymi rzeczami w nieprzemakalnym ceratowym worku, który zawsze nosił ze sobą, i powrócił do łoża chorego.

— Bardzo mi żal, Pelly, zostawiać cię tak samego! — rzekł. — Ale będę śpieszył, doprawdy! Czterysta pięćdziesiąt mil po lodzie to najwyżej dziesięć dni drogi. Z powrotem także dziesięć dni lub dwa tygodnie i już dostaniesz lekarstwa i listy. Hura!

— Hura! — zawtórował Pelletier.

Mac Veigh odwrócił głowę i po omacku szukał na kołdrze ręki chorego.

— Mój Boże, Billy! Czy widzisz słońce? — wykrzyknął naraz Pelletier.

Mac Veigh pochylił się ku małemu oknu chatynki. Chory zerwał się z posłania. Patrzyli razem przez szybę, obejmując wzrokiem południowo-wschodnią stronę nieba, gdzie na ołowianym tle znaczyła się wąska, purpurowozłota smuga.

— To słońce! — modlitewnie wyszeptał Mac Veigh.

— Pierwszy raz od czterech miesięcy! — westchnął Pelletier.

Patrzyli tak, jak konający z głodu ludzie patrzą na upragnione jadło. Złoty błysk lśnił parę chwil ledwie i skonał. Pelletier chwiejnie powrócił do swego tapczanu.

W trzydzieści minut potem cztery psy, sanki i człowiek sunęli szybko poprzez martwą szarzyznę podbiegunowego dnia. Sierżant Mac Veigh dążył do oddalonego o przeszło czterysta mil fortu Churchilla.

Droga, która wiedzie od śniegiem i wichrem smaganej chatynki na cyplu Fullerton do fortu Churchilla, jest chyba najbardziej pustynną drogą na świecie. Równie samotny jest tylko ów domek na wyspie Hershel, gdzie dwadzieścia jeden drewnianych krzyży znaczy dwadzieścia jeden grobów, w których snem wiecznym śpią biali ludzie. Ale do wyspy Hershel zaglądają czasem wielorybnicy. Jedynie katastrofa lub występek kierują wielorybnicze statki do przylądka Fullerton. I na przylądku Fullerton właśnie konają ludzie zabijani wieczną samotnością — najstraszliwszą rzeczą na świecie. W małej chatce mężczyźni dostawali obłąkania.

Ponury półmrok przygniatał Mac Veigha, gdy wiódł swój psi zaprząg po lodzie w kierunku południowym. Bał się o Pelletiera. Modlił się, by chory mógł choć czasem ujrzeć słońce, Drugiego dnia podróży stanął przy tajnej skrytce, w której wczesną jesienią schował worek ryb na karmę dla psów. Na piąty dzień odnalazł nową skrytkę, a szóstą noc spędził w igloo eskimoskim na przylądku Eskimo. Dziewiątego dnia wieczorem dotarł do fortu Churchilla, robiąc przeciętnie pięćdziesiąt mil dziennie.

Ludzie, którzy się odważą odbyć zimą taką podróż, przybywają zazwyczaj do celu półmartwi. Twarz Mac Veigha spękana była od wiatru. Oczy miał zaognione; w nogach straszliwe kurcze. W ciepłym łóżku przespał całą dobę bez przebudzenia. Ocknąwszy się sklął dyżurnego oficera, że mu pozwolono tak długo spać, zjadł od razu trzy posiłki i błyskawicznie pozałatwiał wszelkie sprawy.

Serce rozgorzało w nim radością, gdy spośród przeznaczonej! na Fullerton poczty wydobył dziewięć listów do Pelletiera, wszystkie adresowane jednakim drobnym kobiecym pismem, Ale do niego samego nie było nic. Nic, co by przypominało korespondencję otrzymaną dla towarzysza — i bolesna pustka w duszy Mac Veigha stała się prawdziwą męką.

Uśmiechając się dziwnie, wykroczył przeciwko prawu. Otworzył jeden z przeznaczonych dla Pelletiera listów — ten, co był wysłany najpóźniej — i przeczytał go. List był pełen czułej dziewczęcej miłości i w czerwonych oczach Mac Veigha błysnęły łzy. Siadł potem przy stole i napisał do nie znanej dziewczyny. Przyznał się, że otworzył jej ostatni list, i długo opowiadał o chorym koledze.

Skończył zapewniając ją, że dla człowieka konającego w samotności (pisząc — samotność, myślał — obłąkanie) będzie niezwykle radosną niespodzianką, gdy dowie się, że ta, którą kocha, ma zamiar przybyć najbliższej wiosny do fortu Churchilla, by wziąć z nim ślub. Potem zapieczętował swój list, wręczył dyżurnemu oficerowi, spakował żywność oraz lekarstwa i gotów już był do drogi.

Tegoż dnia przybył do fortu pewien Metys, który polował na białe lisy nie opodal przylądka Eskimo i służył nieraz policji jako wywiadowca. Przyniósł wieść, że widział dwoje białych, kobietę i mężczyznę, o dziesięć mil na północ od rzeki Maguese. Wiadomość ta zelektryzowała Mac Veigha.

— Zatrzymam się po drodze w obozowisku Eskimosów — rzekł do oficera. — Warto się tą sprawą zająć. Nie słyszałem nigdy, aby biała kobieta zaszła tak daleko na północ. Jest to może Scottie Deane w przebraniu.

— Wątpliwe — pokiwał głową oficer. — Scottie to wysoki, szeroko rozrośnięty drab. Coujag mówi, że kobieta była średniego wzrostu i szła mocno zgarbiona. Ale jeśli tam są istotnie biali ludzie, warto się dowiedzieć, skąd się wzięli.

Następnego ranka Mac Veigh ruszył na północ. Trzeciego dnia podróży, późnym wieczorem, odnalazł pół tuzina igloo, tworzących wieś Eskimosów. Bye-Bye, wódz plemienia, nie miał dlań żadnych dobrych nowin. W podzięce za funt słoniny, ofiarowany hojną dłonią gościa, oświadczył, że w okolicy nie spotykano od dawna białych ludzi.

Mac Veigh podarował mu jeszcze funt słoniny i Bye-Bye dodał, że o białych ludziach nikt tu nawet nie słyszał. Potem wódz gapił się z bezmyślnym wyrazem twarzy, a Mac Veigh tłumaczył mu, że nazajutrz rano wyrusza pomimo wszystko na poszukiwanie białych, którzy bezwzględnie powinni się w tych stronach znajdować. Tejże nocy, kiedy śnieżyca hulała w najlepsze, Bye-Bye wymknął się z obozu i przepadł.

O świcie, co był niemal równie mroczny jak noc, Mac Veigh, pozostawiwszy w igloo swoje psy i sanki, obuł rakiety śnieżne ł ruszył na północo-wschód. Miał zamiar zatoczyć wielkie półkole i następnej nocy dopiero wrócić do obozu.

Śnieżyca od razu wzięła go w obroty. Już o sto jardów od chat stracił z oczu trop Bye-Bye'a. Szperał potem cały dzień w osłoniętych od wichru miejscach, szukając resztek ogniska lub śladów. Po południu wicher ustał, niebo się przetarło i chwycił mróz tak straszny, że drzewa pękały z hukiem rewolwerowych strzałów.

Chłodne światełka gwiazd rozbłysły już na niebie, gdy Mac Veigh rozpaliwszy nędzny ogień zasiadł do wieczornego posiłku. Noc była cicha i jasna. Daleko na południu widniała ciemna smuga boru; najbliższy bór w kierunku północnym był oddalony o trzysta mil. Pośrodku leżało barren. Nie przebywały tu żadne żywe istoty, więc i głos się tu nie ozwał żaden. Ku wschodowi barren wydłużało się niezmiernie, niby potworny palec szeroki na dziesięć mil; tamtędy właśnie Mac Veigh zakreślił sobie powrotną drogę. Tam, jak sądził, najłatwiej będzie odnaleźć jakiś ślad.

Skończywszy kolację, zapalił fajkę i siadł w pobliżu ognia, obejmując wzrokiem barren. Nie wiadomo dlaczego, był zdenerwowany i podniecony; żałował nawet, że nie wziął ze sobą któregoś psa dla towarzystwa.

Przywykł co prawda do samotności; śmiał się żyjąc w takiej pustce, która innych ludzi doprowadzała do obłędu. Ale tej nocy uwzięła się na niego jakaś moc nieznana i żarła mu duszę. Myślał o koledze złożonym niemocą, o Scottie Deane i o sobie. Prawdę mówiąc, trudno było orzec, który z nich trzech jest najbardziej pożałowania godny!

W płomieniu ogniska zamajaczył mu dziwny obraz. Widział oto Scottie Deane'a, jak walczy ratując zagrożoną stryczkiem szyję. Potem zjawił się Pelletier, konający w obłędzie samotności. A pomiędzy tymi dwoma ujrzał jeszcze jedną twarz, bladą i łagodną, twarz ukochanej dziewczyny. Wierzył kiedyś wbrew logice, że napisze do niego... Ale wiara ta go zawiodła!

Wstał i uśmiechnął się półradośnie, półsmutnie, myśląc

o dziewczęcym sercu, które wiernie czeka powrotu Pelletiera. Przypiął narty i ruszył poprzez barren. Kroczył szybko i ostro badał oczyma widnokrąg. Gwiazdy lśniły coraz jaśniej. Chrzęst rakiet na śniegu łączył się z pierwszym, lekkim sykiem zorzy polarnej, przypominającym skrzyp płozy sań po wyślizganym lodzie.

Uboga w dźwięki noc ożyła upiornym życiem. Cień Mac Veigha tańczył przed nim, a gałęzie krzaków obok drogi czyniły tajemnicze znaki. Mac Veigh wytężył wzrok. Rozsądek mówił mu, że nic nie dojrzy, ale instynkt w głębi duszy twierdził co innego. Niejednokrotnie przystawał, słał słuch na zwiady

i węszył, czy nie dojdzie go woń dymu. Zachowywał się jak drapieżne zwierzę. Zarośla pozostały w tyle. Jak oko sięgło, leżała oświetlona gwiazdami równina śnieżna. Z północy wiatr przynosił dziwne szmery i szepty.

Stanął raptem i mocniej ujął fuzję. W dali ozwał się jakiś obcy dźwięk. Uniósł futrzane nauszniki i słuchał czujnie. Wyraźnie już rozróżniał słaby, śpiewny zgrzyt płóz po twardym śniegu.

Od równiny zbliżały się sanie i Mac Veigh jął się gotować do czynu. Zrzucił spiesznie futrzane rękawice, zatknął je za pas i wdział inne, lżejsze. Obejrzał rewolwer. Potem nieruchomy, milczący, czekał.

2. BILLY SPOTYKA KOBIETĘ

Z mroku bardzo wolno wynurzały się sanki. Kształt ich rysował się coraz wyraźniej i Mac Veigh stwierdził, że przejdą tuż obok niego. Rozróżniał kolejno: postać ludzką, trzy psy i sanie. Było coś niesamowitego w małej karawanie żywych istot, co wypływały z nocnej ciemni.

Płozy przestały teraz skrzypieć. Człowiek sunął naprzód bardzo wolno, z głową zwieszoną na piersi; psy i sanie wlokły się jak upiorna smuga. Ani samotny wędrowiec, ani jego zwierzęta nie podejrzewały nawet obecności Mac Veigha, podczas gdy on, oddalony o piętnaście kroków zaledwie, stał bez ruchu i bez słowa. Mijali go już, gdy postanowił działać.

Skoczył naprzód z głośnym — haloo! Odpowiedział mu głuchy okrzyk, psy stanęły w miejscu, a człowiek zawrócił i podbiegł do sań. Mac Veigh ujął rewolwer. W minutę był tuż. W migotliwym świetle gwiazd uniosła się ku niemu twarz bardzo blada. Mac Veigh cofnął się pełen zdumienia, bowiem wielkie przerażone oczy, które patrzyły nań z białej jak płótno twarzy, były oczyma kobiety.

Odjęło mu głos i możność ruchu, a kobieta uniosła ręce i odrzuciła z czoła futrzany kaptur, aż włosy jej zalśniły w mroku. Była to kobieta biała! Mac Veigh dostrzegł w jej źrenicach coś, co przejęło go dreszczem, i mimo woli spojrzał na ładunek sani. Stanowiła go długa skrzynia z ledwo ciosanych desek. Odstąpił krok wstecz.

— Mój Boże! — odezwał się — czy pani sama? Skłoniła głowę, a w głosie jej usłyszał łkanie.

— Tak, sama jestem! Przysunął się do niej szybko.

— Jestem sierżant Mac Veigh z królewskiej konnej policji — rzekł uprzejmie. — Proszę mi powiedzieć, dokąd pani idzie i dlaczego jest pani tu, w tej pustce, sama jedna?

Kaptur opadł jej całkiem na plecy, gdy zwróciła ku niemu twarz. W oczach jej lśniły gwiazdy. Oczy miała dziwnie piękne i pełne smutku. A Mac Veigh, od roku blisko nie widujący białych kobiet, uznał tę, którą miał przed sobą, za skończenie piękną. Była młodziutka; w poświacie nocnej wyglądała na dziewczynkę prawie, a w oczach jej, ustach i linii brody widniało tyle podobieństwa do tamtej, o której śnił, że mimo woli wyciągnął ręce i utulił jej drżące dłonie, pytając ponownie:

— Dokąd pani idzie? I dlaczego jest pani tutaj sama?

— Idę tam! — odrzekła zwracając głowę ku widniejącej w dali linii boru. — Idę z nim, moim mężem!

Wyrwała dłonie z jego rąk, odstąpiła ku saniom i patrzyła nań. W oczach jej zrodził się nieufny błysk; bała się, a jednocześnie gotowa była bronić zaciekle siebie i tego trupa. Psy tuliły się do jej nóg i Mac Veigh widział, jak lśnią w mroku ich obnażone kły.

— Umarł trzy dni temu — wymówiła kobieta spokojnie — więc wiozę go do swoich, nad Little Seal.

— To przecie dwieście mil drogi! — wybełkotał Mac Veigh patrząc na nią jak na wariatkę. — Pani zginie!

— Wędruję już dwa dni — odparła kobieta — i jakoś idę!

— Dwa dni przez barren?!

Mac Veigh rzucił okiem na skrzynię, dziwnie straszną w upiornym blasku zorzy polarnej. Potem znów spojrzał na kobietę. Zwiesiła głowę na piersi, a włosy opadły jej wokół twarzy lśniącą i splątaną gęstwą. Ramiona jej drgały raz po raz i Mac Veigh wiedział, że płacze.

Krew popłynęła szybciej w jego żyłach. Milczał. To cudne zjawisko, które przyszło ku niemu niespodzianie z głębi barren, odebrało mu mowę. Kobiety uosabiały dlań zawsze dobro i piękno. W okropnej samotności swego istnienia wyidealizował je i wzniósł do godności aniołów niemal. Teraz widział przed sobą kobietę, co łączyła urok kochanki z najwyższą cnotą żony.

Drobna, wynędzniała istota, którą miał przed sobą, narażała się na śmierć z miłości do nie żyjącego już męża. Wiedział, że jest półobłąkana. Ale obłęd ten płynął z kochania silniejszego niż lęk najgorszy; zrodziło go przywiązanie nie liczące się z niczym: ani z wichurą, ani z mrozem, ani z wyczerpaniem sił. I Mac Veigh uczuł ogromną chęć zbliżenia się do niej, gdy stała tak maleńka i zmęczona, plecami wsparta o trumnę. Chciał utulić ją w ramionach, rzec, że o takiej właśnie miłości on latami marzył i marzenie to jedynie utrzymywało go przy życiu. Spojrzała nań oczyma smutnego dziecka.

— Chodź, maleńka! — przemówił łagodnie. — Pójdziemy razem. Odprowadzę cię bezpiecznie do twoich nad Little Seal. Nie możesz przecie iść sama jedna! Umarłabyś w drodze. Mój Boże, gdybym to ja nim był...

Urwał, gdyż podniosła ku niemu bladą twarz i wylęknione oczy.

— Co? — spytała.

— Nic! — odrzekł. — Tylko że ciężko musi być skonać temu, co zostawia taką żonę jak pani. A teraz pani pozwoli, że posadzę ją na sankach?

— Psy nie mogą nawet temu poradzić... — zaprotestowała cicho. — Ciągnęłam wraz z nimi!

— One nie mogą, lecz ja mogę! — uśmiechnął się serdecznie Mac Veigh i ująwszy ją wpół, zręcznie posadził na sankach. Potem zdjął plecak i umieścił obok niej; wreszcie podał jej swój karabin. A kiedy kładł broń w poprzek jej kolan, kobieta uparcie szukała jego oczu.

— Może mnie pani zastrzelić, jeśli będę niegrzeczny! — zażartował Billy. Próżno starał się ukryć radość, którą budziła w nim jej obecność.

Urwał raptem, nasłuchując.

— Co to było?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin