Putney Mary Jo - Jedwabna Trylogia 01 - Orientalny książę.rtf

(1040 KB) Pobierz
Mary Jo Putney

Mary Jo Putney

ORIENTALNY KSIĄŻĘ

PROLOG

Anglia, 1839

Nazywał siebie pielgrzymem, wędrowcem, i przybył do Londynu po zemstę.

Zapadał zmierzch, kiedy „Kali” płynęła powoli w górę Tamizy, zmierzając do portu na Isle of Dogs. W powietrzu unosił się smród charakterystyczny dla miejsc, gdzie woda styka się z lądem i gdzie zbyt wielu ludzi żyje stłoczonych na niewielkiej przestrzeni.

Wędrowiec stał oparty o maszt, wpatrywał się w migotliwe światła Londynu i słuchał delikatnego chlupotu wody uderzającej o kadłub statku. Na pozór wydawał się spokojny i zrelaksowany, lecz była to jedynie poza, produkt wielu lat ćwiczeń i dyscypliny, gra, którą prowadził od tak dawna, że stała się jego drugą naturą. Jeszcze jako dziecko zrozumiał, że lepiej nie zdradzać przed nikim prawdziwego stanu swego umysłu i uczuć; od tej pory nauczył się tak doskonale skrywać prawdziwe emocje, że czasami sam nie wiedział, co czuje.

Tego wieczoru jednak nie miał żadnych wątpliwości co do natury swych emocji. Ta mglista, angielska ciemność skrywała jego wroga, a świadomość owego faktu płonęła triumfalnie w jego żyłach. Czekał na ten moment od ćwierć wieku, czekał, by nasycić się powolną, krwawą zemstą za swoje cierpienia.

Płomień nienawiści rozgorzał w jego sercu, kiedy był zaledwie dziesięcioletnim chłopcem. Przez kolejne lata pielęgnował go starannie, podsycał gorzkimi wspomnieniami. Oczekiwanie na zemstę i przygotowania, jakie do niej czynił, były dziwną mieszanką bólu i przyjemności. Przemierzał całą ziemię, gromadził majątek na różne sposoby, ćwiczył umysł i ciało, aż uczynił z nich broń groźniejszą od noża czy pistoletu, uczył się, jak przetrwać i prosperować w różnych krajach, wśród różnych ludzi. Każda nowa umiejętność, każda złota moneta, każdy, najmniejszy nawet postęp w doskonaleniu zręczności umysłu i ręki były dlań kolejnym krokiem w stronę ostatecznego celu.

Teraz wszystkie te przygotowania zaprowadziły go do Londynu, do największego miasta na ziemi, miejsca, gdzie mieszkały obok. siebie przepych i nędza, próżność i szlachetne idee.

Obarczył swego kapitana rutynowymi czynnościami, jakie wiązały się z przybiciem do portu, sam zaś sycił się ciszą i rozkoszą oczeki­wania. Jeszcze przed podróżą, z dystansu, zaczął oplatać sieć wokół swej ofiary. Teraz chciał dokończyć dzieła, powoli rozprawić się z przeciwnikiem, dręczyć go w najwymyślniejszy i najokrutniejszy sposób. Chciał, by ten wiedział, dlaczego spotyka go taki los; chciał być blisko, by widzieć narastający w nim strach i gniew, by cieszyć się jego ostatecznym upadkiem.

Kiedy załatwili już formalności celne, Wędrowiec wysłał wiadomość do lorda Rossa Carlisle'a, który stanowił ważny element jego planu. Potem czekał. Człowiek znany jako Wędrowiec - wojownik, podróżnik, bogaty i hojny, bohater tajemniczych ludów żyjących poza zasięgiem brytyjskiego prawa - umiał czekać, był cierpliwy. Wiedział jednak, że wkrótce skończy się czas oczekiwania.

1

Wiadomość dotarła do lorda Rossa Carlisle'a bardzo szybko. Nie minęły nawet dwie godziny, a już jego powóz zatrzymał się w porcie. Kiedy wysoki, szczupły Anglik wspiął się na pokład statku i wszedł w krąg światła, rzucanego przez latarnię, Wędrowiec przy­glądał mu się przez chwilę, bezpiecznie ukryty w cieniu.

Minęły dwa lata od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni. Wędrowiec ciekaw był, jak silne okażą się więzy ich przyjaźni tutaj, w Anglii, Młodszy syn diuka mógł bez przeszkód bratać się z jakimś nieznanym mu bliżej poszukiwaczem przygód w odległej i dzikiej Azji, nie wiadomo jednak, czy zechce wprowadzić go do własnego kręgu znajomych. Choć obaj mężczyźni pochodzili z zupełnie różnych środowisk, charakteryzowało ich zaskakujące podobieństwo umysłów i poczucia humoru.

Nawet w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa w górach Hindukusz lord Ross pozostawał przede wszystkim angielskim arystokratą. Teraz, oblany blaskiem latarni i odziany w strój, którego równowartość zapewniłaby kafiristańskiej rodzinie bezpieczną egzystencję przez kilka ładnych lat, wyglądał dokładnie na tego, kim był: przedstawi­cielem klasy rządzącej największego światowego imperium.

Wędrowiec odsunął się od masztu i wszedł w krąg światła.

- Cieszę się, że moja wiadomość zastała cię w domu, Ross. Dobrze, że przyjechałeś tak szybko.

Spojrzenia przyjaciół spotkały się ze sobą dokładnie na tym samym poziomie. Lord Ross miał brązowe oczy, co stanowiło zaskakujący kontrast dla jego jasnych blond włosów. Obaj mężczyźni nie tylko się przyjaźnili, ale i konkurowali ze sobą, a emocje towarzyszące ich spotkaniu wcale nie były zupełnie jednoznaczne.

- Musiałem się przekonać czy to rzeczywiście ty, Mikahl. - Anglik wyciągnął dłoń do powitania. - Nie wierzyłem, że naprawdę zobaczę cię w Londynie.

- Powiedziałem przecież, że tu przyjadę. Ross, nie powinieneś był wątpić w moje słowa. - Choć na pozór traktowali się z ostrożnym dystansem, Wędrowiec uścisnął mocno dłoń arystokraty, szczerze uradowany z tego spotkania po łatach i nieco tą radością zaskoczony. - Jadłeś już kolację?

- Tak, ale z chęcią napiłbym się tego świetnego koniaku, który zawsze wozisz ze sobą.

- Zatrzymaliśmy się we Francji specjalnie po to, żeby uzupełnić zapasy.

Wędrowiec zaprowadził przyjaciela pod pokład. Kiedy weszli do bogato zdobionej kabiny gospodarza, ten zerknął ukradkiem na swego towarzysza. Lord Ross wyglądał jak typowy ociężały angielski arystokrata: czy to możliwe, by naprawdę zmienił się aż tak bardzo?

Kierowany nagłym impulsem, Wędrowiec postanowił niezwłocznie się o tym przekonać. Bez ostrzeżenia odwrócił się na pięcie, kierując jednocześnie łokieć na splot słoneczny przyjaciela. Uderzenie o takiej sile powaliłoby na ziemię podrośniętego wołu, nie mówiąc już o człowieku, nic takiego jednak nie nastąpiło.

Z zadziwiającą szybkością Ross pochwycił ramię Wędrowca, nim jego łokieć dosięgnął celu. Potem pochylił się i obrócił, jednym płynnym ruchem posyłając gospodarza w drugi róg kabiny.

Upadając na prawy bok, Wędrowiec automatycznie zwinął ciało w kłębek i przetoczył się pod ścianę. Podczas prawdziwej walki natychmiast powróciłby do akcji, teraz jednak oparł się plecami o drewniane panele i uspokoił oddech.

- Cieszę się, że cywilizacja nie zrobiła z ciebie ociężałego mię czaka. - Uśmiechnął się szeroko, czując, jak rezerwa i niepewność wywołana dwuletnim rozstaniem znika bez śladu. - Nie nauczyłeś się tego rzutu ode mnie.

Ross roześmiał się wesoło, niczym rozbrykany chłopiec, i poprawił zmierzwione włosy i fular.

- Pomyślałem, że skoro naprawdę wracasz do Anglii, powinienem być odpowiednio przygotowany, ty stary diable. - Wyciągnął rękę, by pomóc gospodarzowi podnieść się na nogi. - Pax?

- Pax - zgodził się Wędrowiec, przyjmując pomocną dłoń i wstając z podłogi. Cieszył się, że więzy przyjaźni przetrwały próbę czasu, i to nie tylko dlatego, że Ross mógł być mu przydatny. - Kiedy wszedłeś na pokład, wydałeś mi się tak bardzo angielski i arysto­kratyczny, że nie byłem pewien, czy pamiętasz jeszcze Hindukusz.

- Skoro ja wyglądałem jak angielski arystokrata, to ty z kolei przypominałeś wschodniego paszę, który nie może się zdecydować, czy mnie przywitać, czy też wrzucić do lochu.

Ross rozejrzał się po kabinie, której wystrój stanowił mieszankę wschodniego i zachodniego luksusu. Dębowe biurko z pewnością pochodziło z Europy, lecz gruby dywan został utkany w Persji, na obitych zaś aksamitem ławkach zgodnie z tureckim zwyczajem leżały puszyste, wyszywane poduszki. Odpowiednie otoczenie dla człowieka Wschodu, który postanowił wyprawić się w szeroki świat.

Ross usiadł na jednej z poduszek i skrzyżował nogi odziane w eleganckie, skórzane buty. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego tajemniczy przyjaciel jest w Anglii, bo podobnie jak jastrząb, którego imię nosił, Wędrowiec przebywał raczej w okolicach dzikich i niedostę­pnych. Z drugiej jednak strony, choć miał na sobie luźne azjatyckie sza­ty, a jego czarne włosy były znacznie dłuższe niż włosy angielskich dże­ntelmenów, wcale nie wydawał się tu nie na miejscu. Kiedy otworzył barek i wyciągnął stamtąd karafkę brandy, poruszał się ze spokojem i pewnością człowieka, który wszędzie czuje się jak u siebie w domu.

- Na okręcie nie ma lochu, więc najwyżej powiesiłbym cię na rei. - Wędrowiec nalał brandy do dwóch kryształowych kielichów. - Ponieważ jednak łamaliśmy razem chleb i dzieliliśmy sól, nie mogę teraz potraktować cię w tak nieelegancki sposób.

Ross przyjął kielich, podziękował krótko, a potem przechylił głowę, przyglądając się swemu przyjacielowi z zaciekawieniem.

- Ćwiczyłeś angielski. Wciąż słyszę delikatny akcent, ale mówisz równie płynnie jak rodowity Brytyjczyk.

- Cieszę się, że tak to oceniasz. - Wędrowiec rozsiadł się na sąsiedniej ławce i uśmiechnął sardonicznie. - Chcę zostać lwem angielskich salonów. Myślisz, że mam jakieś szanse?

Ross omal nie zakrztusił się brandy.

- A dlaczego, u diabła, miałbyś się bawić w coś podobnego? - spytał, na tyle zaskoczony, że zapomniał o taktownym zachowaniu. - Zapewniam cię, że angielscy arystokraci to straszni nudziarze. Wcale do ciebie nie pasują.

- Czy to oznacza, że nie chcesz przedstawić mnie swoim przyjaciołom i rodzinie?

Ross przymrużył oczy, słysząc w głębokim głosie przyjaciela nutkę wyrzutu i groźby jednocześnie.

- Wiesz dobrze, że tak nie myślę, Mikahl. Jestem twoim dłużnikiem, a jeśli zechciałeś nagle wejść do tak zwanego „towarzystwa”, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci pomóc. Zdobycie powierzchownej akceptacji ze strony tych ludzi wymaga jedynie odpowiedniego wprowadzenia i odpowiednich pieniędzy, a ty masz jedno i drugie. Pamiętaj tylko, że bez względu na to, co zrobisz, zawsze będziesz postrzegany jako outsider.

- Żadne środowisko nie akceptuje w pełni człowieka, który przy­chodzi z zewnątrz - zgodził się z nim Wędrowiec. - Ja jednak wcale nie marzę o tym, by angielska arystokracja przygarnęła mnie czule do swego łona. Wystarczy, że będą mnie tolerować jako egzotyczną i niegroźną rozrywkę.

- Niech Bóg ma w swej opiece tego, który uzna cię za niegroźną rozrywkę - uśmiechnął się Ross. - Nie mogę jednak pojąć, dlaczego chcesz tracić czas dla ludzi, którym Paryż wydaje się krańcem cywilizowanego świata.

- Może chcę się po prostu przekonać, czy mnie na to stać? - Wędrowiec odchylił głowę do tyłu i opróżnił kielich. - Prawdę mówiąc, towarzystwo jako takie wcale mnie nie interesuje. Jednak podczas pobytu w Anglii chciałbym... - przerwał na moment, szukając odpowiedniego określenia - wyrównać stare rachunki.

- Kimkolwiek jest ten człowiek, nie chciałbym teraz być na jego miejscu - mruknął Ross. - Czy to ktoś, kogo mógłbym znać?

- Całkiem możliwe.

Wędrowiec wyraźnie wahał się, czy powiedzieć coś więcej, o czym świadczył koci błysk w jego zielonych oczach. Pomimo doskonałej angielszczyzny i rozległej wiedzy, której mógłby mu pozazdrościć niejeden absolwent Cambridge, jego zachowanie i gesty natychmiast zdradzały, że jest obcokrajowcem. Ross podejrzewał, że nigdy nie będzie w stanie do końca zrozumieć jego osobowości; właśnie dlatego Wędrowiec był takim fascynującym towarzyszem.

Po chwili milczenia Mikahl przemówił ponownie:

- Biorąc pod uwagę, jak mocno skoligacone są ze sobą rodziny należące do angielskiej arystokracji, może okazać się, że człowiek, który mnie interesuje, jest twoim dalekim kuzynem, synem twojej matki chrzestnej czy kimś w tym rodzaju. W takim wypadku nie będę zdradzał ci moich planów, a poproszę cię jedynie, byś nie przeszkadzał mi w ich realizacji.

Ross nie chciał podejmować żadnych decyzji, nie wiedząc, kogo dotyczą owe plany, spytał więc wprost:

- Jak nazywa się ten człowiek?

- Charles Weldon. Czcigodny... - Wędrowiec wypowiedział ten tytuł z lekką nutką ironii. - Charles Weldon. Przypuszczam, że słyszałeś o nim, nawet jeśli nie znasz go osobiście. To jeden z naj­słynniejszych londyńskich biznesmenów.

Ross zmarszczył brwi.

- Owszem, znam go osobiście. Niedawno nadano mu tytuł baroneta, więc teraz jest to już sir Charles Weldon. To zabawne, że wspomniałeś o kuzynach. Nie jesteśmy, co prawda, spokrewnieni, ale niedawno Weldon oświadczył się jednej z moich kuzynek, a ona zamierza przyjąć te oświadczyny. - Dokończył brandy, jeszcze mocniej marszcząc brwi. - Tak się składa, że bardzo lubię tę kuzynkę.

- Nie wiedziałem, że chce ożenić się powtórnie. - Wędrowiec ponownie napełnił oba kieliszki i usiadł na miękko wyściełanej sofie, układając nogi w pozycji, która większości Anglików sprawiłaby ból. - Domyślam się, że nie pochwalasz tego wyboru. Wiesz o czymś, co mogłoby dyskredytować Weldona jako męża twojej kuzynki?

- Nie, cieszy się ogromnym szacunkiem. Jako młodszy brat lorda Batsforda obraca się w najwyższych, kręgach towarzystwa, choć sam dorobił się majątku na handlu i operacjach finansowych. - Ross zastanawiał się nad czymś przez chwilę, potem dodał powoli: - Weldon był zawsze bardzo układny i miły, kiedy miałem okazję się z nim spotykać. Nie wiem, dlaczego za nim nie przepadam. Może jest zbyt układny.

- Czy twoja kuzynka go kocha? Ross pokręcił głową.

- Wątpię. Weldon jest ponad dwadzieścia lat starszy od Sary, ona zaś nie należy raczej do romantyczek.

Wędrowiec uśmiechnął się lekko.

- A ponieważ serce tej damy nie płonie miłością, nie będziesz specjalnie zmartwiony, jeśli zaręczyny skończą się niczym?

Ross pomyślał o dziwnym niepokoju, jaki wzbudzał w nim Weldon, o dziwnych pogłoskach dotyczących tego człowieka, aluzjach zbyt niekonkretnych, by nazwać je plotkami.

- Mogę być pewien, że Weldon zasługuje na los, który chcesz mu zgotować?

- Przyrzekam ci, że zasłużył w pełni na to, co mogę mu zrobić, i na znacznie, znacznie więcej - odparł Wędrowiec głosem, w którym kryła się śmiertelna groźba.

Ross wierzył mu bez zastrzeżeń. Umysł Wędrowca stanowił zagadkę, on sam kierował się często pobudkami niezrozumiałymi dla przecięt­nego Anglika, z pewnością jednak był człowiekiem honoru.

- Prawdę mówiąc, byłbym nawet zadowolony, gdyby nie doszło do tego małżeństwa, pod warunkiem jednak, że nie zrobisz jej krzywdy.

- Nie mam zamiaru krzywdzić niewinnych ludzi. - Wędrowiec oparł się wygodnie o wielkie, bogato wyszywane poduszki. - Powiedz mi coś więcej o swojej kuzynce.

- To łady Sara St. James, jedyna córka diuka Haddonfield. Nasze matki były siostrami bliźniaczkami, dwie szkockie piękności bez wielkich tytułów. Kiedy przybyły do Londynu, nie miały nic prócz urody. - Ross pociągnął kolejny łyk, rozkoszując się bogatym smakiem brandy. - I to im wystarczyło. Nazywano je Cudownymi Siostrzyczkami i obie zostały księżnymi, ustanawiając małżeński rekord, który od tej pory bezskutecznie stara się pobić każda ambitna matka w Wielkiej Brytanii.

- Ile lat ma twoja kuzynka?

Ross dokonał szybko obliczeń. Sara była cztery lata młodsza od niego...

- Dwadzieścia siedem.

- Dość dużo jak na pannę. Nie jest atrakcyjna? Ross roześmiał się.

- Wręcz przeciwnie. W Anglii dwadzieścia siedem lat to jeszcze nie tak dużo jak na pannę. Gdyby Sara okazała kiedykolwiek chęć zamążpójścia, miałaby całą armię starających, jak dotąd jednak nie była na to zdecydowana.

Wędrowiec zadumał się nad jego słowami.

- Chciałbym poznać lady Sarę, i to szybko - powiedział po chwili. - Najpierw jednak muszę upodobnić się do angielskiego dżentelmena.

Ross przyjrzał mu się uważnie.

- To nie będzie trudne. Jutro zabiorę cię do mojego krawca i fryzjera. Ostrzegam cię od razu: modne angielskie ubrania będą znacznie mniej wygodne od tego, co masz teraz na sobie. Nie staraj się jednak za bardzo zmieniać; lekki powiew egzotyki uczyni cię tylko bardziej interesującym, bo towarzystwo zawsze spragnione jest nowości. - Zamyślił się na chwilę, a potem uśmiechnął szelmowsko. - Przedstawię cię jako księcia.

Wędrowiec ściągnął swe czarne, gęste, niemal diaboliczne brwi.

- Książę to nie jest najlepsze tłumaczenie słowa mir.

- Ponieważ w angielskim nie istnieje żaden odpowiednik tego tytułu, książę będzie równie dobry jak każdy inny. W ten sposób zyskasz sobie więcej szacunku, choć żaden obcy tytuł nie może się równać z angielskim - wyjaśnił Ross. - Książę Wędrowiec z Kafiristanu. Będziesz sensacją.

Szczególnie wśród obwieszonych klejnotami dam z towarzystwa, dodał w myślach. Ciekaw był, jak też zachowają się angielskie gołębie, kiedy umieści wśród nich tego azjatyckiego jastrzębia.

Lady Sara St. James przechadzała się po parku za Haddonfield House, kiedy usłyszała zdecydowane, męskie kroki. Ktoś szedł po żwirowej alejce za żywopłotem.

Sara poprawiła niepewnie swoje blond włosy, potem opuściła rękę uświadomiwszy sobie, że zachowuje się jak zdenerwowany podlotek Właściwie miała do tego pełne prawo, czekała bowiem na swego przyszłego narzeczonego, Charlesa Weldona, z drugiej jednak strony wiedziała doskonale, że ten nie jest wcale zainteresowany jej urodą. Gdyby szukał jakiejś olśniewającej piękności, zwróciłby się gdzie indziej, on jednak potrzebował dobrze urodzonej damy, która byłaby odpowiedzialną gospodynią i dobrą macochą dla jego córki. Sara doskonale nadawała się do obu tych ról, więc jej fryzura nie miała tu żadnego znaczenia. Choć oczywiście była w doskonałym stanie.

Krzywiąc się w duchu, postanowiła, że da Weldonowi to, czego od niej oczekuje, i stanęła przy krzaku róży w dystyngowanej, prawdziwie arystokratycznej pozie. Wtedy usłyszała znajomy, wesoły głos:

- Saro, gdzie jesteś? Zapewniano mnie, że gdzieś się tutaj kręcisz. Porzucając sztuczną pozę, Sara odwróciła się na pięcie i wyciągnęła obie ręce do kuzyna.

- Ross! Jaka miła niespodzianka. Przyniosłeś mi do przeczytania kolejny rozdział swojej książki?

Ross klasnął w dłonie, a potem pochylił się i złożył na jej policzku delikatny pocałunek.

- Prawdę mówiąc, boję ci się go pokazać. Być może popełniłem błąd, wzbudzając w tobie zainteresowanie Orientem, bo teraz stałaś się aż nadto krytycznym czytelnikiem.

Spojrzała nań z zakłopotaniem.

- Przepraszam, myślałam... Powiedziałeś, że moje komentarze są pożyteczne.

- W tym właśnie leży problem. - Ross westchnął. - Zawsze masz rację. W tej chwili wiesz już znacznie więcej o Azji i Środkowym Wschodzie niż większość urzędników z Ministerstwa Spraw Za­granicznych. Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybyś nie miała racji, bo wtedy mógłbym ignorować twoje uwagi. - Skrzywił się lekko. - Następny rozdział będzie gotowy w przyszłym tygodniu. Znacznie łatwiej przyszło mi odbyć tę podróż, niż ją opisać.

Zrozumiawszy, że Ross tylko się z nią droczy, Sara odzyskała dobry humor.

- Nie mogę się już doczekać dalszego ciągu. To będzie twoja najlepsza książka.

- Zawsze tak mówisz - odparł, uśmiechając się do niej ciepło. - Jesteś moim najwierniejszym czytelnikiem.

- A ty jesteś moim oknem na świat.

Sara wiedziała, że nigdy nie ujrzy na własne oczy miejsc, w których bywał kuzyn, lecz jego listy i dzienniki rozświetlały nieco mroki minionych, posępnych lat. Właściwie to ona podsunęła mu myśl, by opisał swoje podróże. Dwa pierwsze dzieła Rossa zdobyły sobie uznanie zarówno zwykłych czytelników, jak i specjalistów, a książka, nad którą właśnie pracował, była prawdopodobnie jeszcze lepsza od poprzednich.

- Ostrzegam cię, że spodziewam się wkrótce bardzo ważnego gościa - dodała.

- Znam go?

Zmarszczyła swój delikatny, arystokratyczny nosek.

- Przybędzie tu Charles Weldon, by dowiedzieć się, czy przyjęłam jego oświadczyny. Choć wszyscy aktorzy w tym przedstawieniu wiedzą, jakie jest jego zakończenie, i tak muszą wypowiedzieć wcześniej swoje kwestie.

- Właściwie przyszedłem tu, by porozmawiać z tobą o tych zaręczynach. - Ross zmrużył oczy. - Czy przyjmujesz oświadczyny Weldona wbrew swojej woli? Jestem pewien, że wuj do niczego cię nie zmusza.

- Oczywiście, że nie. Ross, nie pozwól, by poniosła cię twoja bujna wyobraźnia. - Sara wsunęła dłoń pod ramię kuzyna i oboje ruszyli powoli w dół żwirowanej alejki. - Ojciec zachęca mnie do tego związku, ale do niczego nie przymusza. Ponieważ tytuł Haddonfieldów i związany z tym majątek przejdzie na kuzyna Mikołaja, tata uznał, że jego obowiązkiem jest znaleźć mi bogatego męża, który potrafiłby o mnie zadbać.

- A ty się z nim zgadzasz? - spytał sceptycznie Ross. - Wuj Haddonfield z pewnością zostawi ci większość swojego prywatnego majątku więc i tak będziesz bardzo bogatą kobietą. Jeśli zależy ci na tym, by wspierał cię i chronił jakiś mężczyzna, możesz zamieszkać ze mną. - Ross spojrzał na nią z nadzieją. - Myślisz, że mógłbym cię do tego namówić? To wielkie mauzoleum, w którym przyszło mi żyć, jest o wiele za duże dla jednej osoby.

- Wolałabym raczej mieszkać w skromnej chacie, w otoczeniu kotów i różanych krzewów - Sara się roześmiała. - Bardzo by mi się to podobało, ale z drugiej strony stałabym się tak okropną ekscentryczką, że pewnie wolałbyś się do mnie nie przyznawać.

- O nie, nigdy bym tak nie postąpił - oświadczył Ross. - Oboje odziedziczyliśmy pewne dziwactwa po siostrach Montgomerych. Ja z chęcią zamieszkam w sąsiedniej chacie i otoczę się stertami azjatyckich pism. Ty i twoje koty będziecie zachodzić do mnie na herbatę, a ja będę czytał ci turecką poezję. - Ross uśmiechnął się pod nosem, potem jednak spoważniał i spytał cicho: - Saro, czy ty kochasz Charlesa Weldona?

Sara podniosła nań wzrok, zaskoczona.

- Oczywiście, że nie, ale myślę, że będzie nam się ze sobą dobrze żyło. Małżeństwo z Charlesem nie jest jakimś strasznym poświęceniem, to inteligentny i dobrze wychowany człowiek, oboje wiemy też, czego się po sobie spodziewać. Tato będzie szczęśliwy, kiedy wyjdę wreszcie za mąż, a i ja chciałabym mieć dzieci.

- Będziecie więc tworzyć spokojne, wyrachowane małżeństwo, w którym każdy będzie chadzał własnymi ścieżkami.

- Otóż to - zgodziła się Sara. - To jedna z rzeczy, które przekonują mnie do tego mariażu. Nie chciałabym mieć męża, który ciągle przeszkadzałby mi w realizacji moich planów.

Ross pokręcił głową ze smutkiem.

- Ależ ty jesteś wyrachowana, Saro. Nigdy nie chciałaś się za kochać?

- Z tego, co widziałam, to przeklęty i wielce nieprzyjemny stan. - Sara uścisnęła jego ramię i dodała cicho. - Myślałam, że ty zostałeś już uleczony z wiary w małżeństwa zawarte z miłości.

Ross uśmiechnął się cierpko.

- Kto raz był romantykiem, zostanie nim na zawsze. To nieuleczalna choroba. Ty zawsze byłaś rozsądniejsza ode mnie.

Podeszli do ławki wystawionej na blask słońca i usiedli obok siebie.

Z dala dobiegały odgłosy ruchu ulicznego, jednak tutaj, w otoczeniu kwiatów i zieleni trudno było uwierzyć, że ogród znajduje się w centrum Londynu.

- A gdyby Weldon wycofał swoją ofertę, albo wpadł pod karetę, byłabyś bardzo zmartwiona?

- Gdyby wycofał oświadczyny, przyjęłabym to z pewną ulgą - przyznała, potem jednak obrzuciła kuzyna zimnym, stalowym spo­jrzeniem. - Nie życzę sobie jednak, by coś mu się stało, więc nie wpychaj go pod karetę w przekonaniu, że w ten sposób mi pomagasz.

- Nie mam takiego zamiaru - zapewnił ją Ross. - Chciałem tylko zrozumieć, jaki jest twój stosunek do tego małżeństwa.

- Doceniam twoją troskę - odparła, starając się ukryć nagłe wzruszenie. Ich matki były sobie bardzo bliskie, jak to bywa między bliźniaczkami, a Ross i Sara zostali wychowani jak brat i siostra. Zawsze dzielili się problemami i tajemnicami, zwierzali się sobie z marzeń i razem popadali w tarapaty.

Ich matki nie przypuszczały nawet, jak często szalone pomysły Sary były powodem ich problemów, choć zawsze to Ross upierał się, że jako mężczyzna i starszy wiekiem powinien ponosić karę za nich oboje. W świecie, który uważał lady Sarę St. James za dystyngowaną damę - nudną jak cały ów świat - tylko Ross znał jej drugą, znacznie mniej spokojną naturę. Gdyby miała prawdziwego brata, nie mogłaby kochać go bardziej.

- Nie martw się, mój drogi. Charles to prawdziwy dżentelmen, będzie nam ze sobą naprawdę dobrze.

Ross skinął głową, pozornie usatysfakcjonowany, potem zaś zmienił temat.

- Do Londynu przybył właśnie mój przyjaciel, jestem pewien, że chętnie go poznasz. Nazywa się Mikahl Khanauri, choć w jego kraju zowią go Jastrzębiem. Ponieważ żaden Anglik ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin