Rees Matt - Kolaborant z Betlejem.pdf

(805 KB) Pobierz
1
928258100.001.png
Matt Rees
KOLABORANT
Z BETLEJEM
Z angielskiego przełożył Grzegorz Woźniak
2
Akcja tej książki oparta jest na prawdziwych
wydarzeniach, jakie rozegrały się w Betlejem.
Nazwiska i niektóre realia zostały zmienione,
jednakże sposób działania morderców i okoliczności
śmierci ofiar są autentyczne.
3
ROZDZIAŁ 1
Omar Jussef, nauczyciel uczący historii nieszczęsne
dzieciaki z obozu dla uchodźców Dehajsza, wspinał się z
wysiłkiem krętą drogą na skraju Bejt Dżala pośród szarych
kamiennych domów wzniesionych jeszcze za czasów
osmańskich. Był już wieczór i zerwał się silny wiatr. Omar
przystanął na chwilę, wyjął grzebyk z kieszeni tweedowej
marynarki i próbował przyczesać kosmyk siwych włosów
skrywających łysinę. W bladym świetle latarni spojrzał z
obrzydzeniem na grudki wyschłego błota, które przylgnęły
do brązowych półbutów w czasie marszu po wyboistej
drodze na przedmieściach Betlejem.
Za skrytym w mroku przejściem między domami
ktoś - chyba wartownik - chrząknął głośno i splunął.
Plwocina wylądowała tuż na granicy cienia, jakby
specjalnie, żeby Omar Jussef ją zobaczył. Z niemałym
trudem stłumił w sobie chęć zwymyślania wartownika za
wulgarny gest. Gdyby był u siebie, w szkole dla dziewcząt
prowadzonej przez ONZ-owską Agencję do spraw Pomocy
Uchodźcom Palestyńskim, nie wahałby się ani chwili, tylko
skarciłby ordynusa bez namysłu.
W mroku widział sylwetkę uzbrojonego osiłka,
doskonale wiedział, że tacy jak on zawsze są wulgarni.
Lekko drżącymi rękami raz jeszcze spróbował uładzić
zmierzwione włosy, po czym spojrzał z westchnieniem na
buty i zanurzył się w ciemną uliczkę.
Doszedł do niewielkiego placyku między domami i
przystanął, żeby odetchnąć przed wejściem do greckiego
klubu prawosławnego. Solidne kamienne ściany wznoszące
się wysoko, szersze od zewnątrz, węższe od środka okna o
łukowatych zwieńczeniach, zdawały się świadczyć, że
budynek miał również pełnić rolę warowni. Drzwi
4
wejściowe zdobił kamienny tympanon. W środku panował
mrok i cisza. Nieliczne lampy na ścianach malowały żółcią
ledwie widoczne sklepienie i czerwone kraciaste obrusy na
stołach. W sali restauracyjnej był tylko jeden gość. Siedział
przy stoliku w kącie pod fotografią niegdysiejszego
dygnitarza w fezie na głowie, łypiącego oczami bez
wyrazu, jak zwykle na starych zdjęciach. Widząc
wchodzącego, ospały kelner na wpół podniósł się z
miejsca, ale Omar Jussef dał mu znak, że nie trzeba, i raźno
ruszył do stolika George’a Saby.
- Czy wartownicy z Brygad Męczenników nie
sprawili ci kłopotów, Abu Ramizie? - spytał George na
powitanie.
Użył bardzo popularnego w języku arabskim zwrotu
złożonego ze słowa „Abu” (ojciec) oraz imienia jego
najstarszego syna, co świadczy o szacunku i zażyłości
między rozmówcami.
- Tylko jeden sukinsyn omal nie opluł mi butów -
uśmiechnął się kwaśno Omar Jussef. - Poza nim nikt nie
zgrywał się na bohatera. Zresztą wygląda, jakby wszyscy
wyparowali z okolicy.
- Niedobrze, widać czegoś się spodziewają - zaśmiał
się George. - Ci wielcy bojownicy o wolność ludu
Palestyny zawsze zmywają się pierwsi, gdy mają nadejść
Izraelczycy.
George Saba miał trzydzieści pięć lat i w
przeciwieństwie do drobnego i schludnego Omara Jussefa
był mężczyzną rosłym i niechlujnym, o gęstych włosach z
siwymi pasmami na skroniach. Siwizna oprószała także
jego wielkie, krzaczaste brwi, bujne jak spienione morskie
fale. Było chłodno, nosił więc ciepłą kraciastą flanelową
koszulę i błękitną pikowaną kurtkę z zamkiem
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin