MALCOLM LOWRY
przełożył JACEK LASKOWSKI
I
Wcześnie rano mężczyzna opuszcza portową knajpę, morze pachnie mu w nozdrzach, ma flaszkę whisky w kieszeni, i sunie iekko po bruku jak okręt, który opuszcza przystań.
Natychmiast wpada w burzę, chwieje się na wszystkie strony i szaleńczo próbuje wrócić. Nie trafia już teraz do żadnego portu.
Wchodzi do następnej knajpy.
Wynurza się stamtąd misternie podreperowany, ale ponownie wpada w tarapaty. Tym razem jest gorzej: omal nie potrąca go tramwaj, zderza się z murem i potyka o kubeł na śmiecie, do którego wrzucił butelkę. Przechodnie przypatrują mu się, jedni oburzeni, inni uśmiechnięci, a niektórzy patrzą nań nawet z niejaką lubością.
Teraz usiłuje zakotwiczyć się w zaułku; z miną strapioną opiera się o mur, jakby coś sobie przypomniał.
I raz jeszcze zaczyna się pielgrzymka, lecz jej trasa jest tak nieokreślona, że wydaje się, iż jest raczej poszukiwaniem czegoś, a nie próbą przypomnienia. A może tak, jak ten biedny kot, który w bójce stracił oko, mężczyzna szuka po prostu swego wzroku?
Nad chodnikami unosi się żar - potężna moc; nad nim, wokół, pod nim jęczy i ryczy Nowy Jork; białe ptaki łyskają w drgającym powietrzu, most rozkracza się nad rzeką. Kiwają do niego odległe reklamy: „Najlepsze i najtańsze", „Romeo i Julia - największa historia miłosna świata", „Nigdy nieubez-pieczony", „Kiedy nadchodzi, uderza ból"...
Wchodzi do następnej knajpy, gdzie niebawem zaczyna opowiadać o ludziach, których nigdy nie znał, o miejscach, których nie widział. Przez otwarte drzwi czuje obecność szpitala, który wznosi się nad rzeką. Nieopodal niego, nad spluwaczkami, kulą się aroganckie brodate twarze i wygląda na to, że się ich boi. Pot zlewa mu czoło. Z głębi knajpy słychać jęki i tykanie zegara.
57
+ Na ulicy pielgrzymka zaczyna się od nowa; wędruje od baru do baru, jakby czegoś poszukiwał w kręgu ciągle widocznego szpitala, jak gdyby bary były jedynie punktami na jakimś obwodzie. Na ulicy przybrzeżnej, gdzie słychać dzwony, zatrzymuje się; straszna stara kobieta w czarnym welonie, który tylko częściowo zakrywa jej zniszczoną twarz, usiłuje wrzucić list do skrzynki pocztowej - próbuje kilkakrotnie, aż wreszcie wrzuca list drżącymi rękami, które wcale nie są podobne do rąk.
Przychodzi mu do głowy dziwna myśl: ten list jest do niego. Pociąga łyk z butelki.
Na Elevated wieje błogi wiaterek; stamtąd widać rzekę, lecz on chodzi, jakby pokonywał przeszkody, albo jak Ahab błądzący z jednej strony na drugą kołyszącego się mostka, „czując, że okiem swym obejmuje oceany, z których wyłonić się może ten jego upiorny niszczyciel".
Na doie, na ulicy żar jest straszliwy. Migotają skrótowe nagłówki: „Tysiące mdleją podczas fali upałów: setki umierają", ,,Roosevelt pomstuje na podżegaczy wojennych", „Wojna domowa w Hiszpanii".
Wchodzi do kościoła, usta mu się ruszają w czymś modli-twopodobnym. W środku jest chłodno; na ścianach obrazy drogi krzyżowej. Zdaje się, że nikt nie patrzy. Szczególnie w kościele lubi sobie popić.
Lecz później dochodzi do miejsca zupełnie niepodobnego do kościoła.
Jest to szpital; cały dzień krążył wokół niego, teraz ma go przed sobą bliżej niż kiedykolwiek. To jego cel. Przytykając butelkę do ust, pije długo: krople spływają mu po szyi, mieszają się z potem.
- Chcę usłyszeć pieśń Murzynów - wrzeszczy. - Veut-on que je disparaise, que je plonge, a la recherche de l'annesu... Jestem wysłany, by zbawić ojca, znaleźć syna, wyleczyć wieczną okropność trójcy, rozwiązać nieuleczalną okropność sprzeczności!
58
Z dygocącym trzaskiem statku wpływającego na skały zamknięte* za nim drzwi.
II
Patrząc w dół z wysokich budynków Alei Czwartej czy Piątej lub Ulicy Trzydziestej, nikt by nigdy nie pomyślał, że przy rzece East rośnie trawa. Niemniej jednak, między salami szpitala psychiatrycznego a wodą, na małej działce po lewej stronie elektrowni - budynku, który da się zauważyć nawet ze śródmieścia, bowiem wieże szybowe są niewyrównane i przechylają się ku szpitalowi - można zobaczyć rosnącą, trawę.
Na skraju trawy znajdowała się połamana barka węglowa, a za nią mała przystań objęta dwoma nabrzeżami. Na prawym stała elektrownia, a przed nią barak używany przez lekarzy jako garaż, przed którym często parkowała karetka szpitalna.
Lewe nabrzeże, aczkolwiek skomplikowane niezwykłym układem rynien, syren i wentylatorów, których cel był nie do odkrycia, miało wygląd bardziej zwyczajny, wakacyjny, wygląd wybrzeża. Do niego przywiązane były białe i niebieskie motorówki o takich nazwach jak „Pusta kieszeń III", „Dun-woiken", „Ptaki miłości", łódki, które szturchając i skubiąc nieprzerwanie samobójczą czerń rzeki, zdawały się opowiadać bajki o dziewczętach w lecie.
Jedynym statkiem, który przybijał do nabrzeża przy elektrowni, był prom „Tekanas". Prom ten, ktoś twierdził, kursował stąd do lodowiska w Rockaway.
Między nabrzeżami i tuż obok zabiedzonej trawy przed szpitalem leżała węglowa barka; zatopiona, porzucona, rozwarta, ze strzaskanym kadłubem, zerwanymi pachołkami, zniszczonym rumplem, z ładownią dotychczas zatkaną pyłem węglowym, mułem i ziemią, przez którą wyrastały szmaragdowe pędy.
Wieczorami pacjenci wpatrywali się poprzez rzekę w cukrownię Jacka Frosta i jeśli był tam statek, z którego
59
wyładowywano towar, zdawało im się, że może przywozi on jakieś specjalne wiadomości dla nich, może przynosi ze sobą zbawienie. Ale nie przynosił...
Czasami, kiedy była mgła, rzeka i niebo zlewały się w biały spokój, przez który jakby przelatywały powoli malutkie maszty i przechylone, krępe wieżyczki. Zamazana gazownia kucała, jakby się prężyła do skoku zza pochyłej geometrii dźwigów i wież kościelnych, a kominy fabryczne machały niekończącymi się chustkami dymu.
Żegnaj; żegnaj-, życie!
Co jakiś czas, kiedy przepływał statek, nastawał dziwny, masowy ruch w kierunku zakratowanych okien, wezbranie, którego źródło tkwiło w sercach obłąkanych marynarzy i palaczy, lecz do którego dołączali się wszyscy; nawet ci, których głowy były schylone całymi dniami, podnosili je na to poruszenie; ciała im się trzęsły, jakby raptem zbudzono ich ze złego snu albo wskrzeszono, a usta wybuchały jakimś dźwiękiem, na wpół okrzykiem radości, na wpół płaczliwym wrzaskiem jak jakiś krzyk samego ducha uwięzionego Nowego Jorku, tego ducha straszącego w otchłani między Europą a Ameryką i zalegającego nad Oceanem Zachodnim. Oczy wszystkich śledziły statek z dziwną, żarłoczną prośbą.
Jeszcze długo po odpłynięciu statku w kierunku otwartego morza w sali trwała śmiertelna cisza i niepokój, jakby wszystkie nadzieje odpływały razem z nim.
III
Mężczyzna, który obecnie przyznawał się do nazwiska Bili Plantagenet, ale z początku przedstawiał się jako „s.s. ...
gumisz