King William 03 - Szary łowca.rtf

(705 KB) Pobierz

 

William King

 

Szary Łowca

(Grey Hunter)

 

Kosmiczny Wilk – Tom III

 

Tłumaczył Marcin Roszkowski


Prolog

 

Ragnar pędził przed siebie, ile tylko miał sił w nogach, przedzierając się przez zasłonę huraganowego ognia wrogów. Ponad jego głową zajaśniała błyskawica, przecinając mrok nocnego nieba i barwiąc chmury odcieniami dziwnej purpury. Chwilę później przetoczył się grom, ale nawet jego podobny do głosu boga łoskot nie był w stanie zagłuszyć kanonady wystrzałów. Na pancerz Kosmicznego Marinę padał deszcz, który swoim kolorem bardziej przypominał krew niż wodę, pełen zanieczyszczeń i unoszących się w powietrzu opiłków żelaza. Wszędzie wokół niego rozbłyski laserów przecinały ciemności niczym małe błyskawice, a eksplozje granatów przypominały miniaturowe pioruny kuliste.

Przed nim, wyłaniając się z mroku, majaczyła ogromna forteca zbudowana z bloków zbrojonego betonu i wzmocniona płytami adamantium. Niegdyś musiała być siedzibą lokalnego dowództwa oddziałów planetarnych Imperium albo regionalnym więzieniem Arbitrów. Teraz jednak jej umocnienia służyły innej sprawie. Targane porywami nocnego wichru sztandary z wymalowanym pośrodku okiem Chaosu łopotały na iglicach wznoszących się ze szczytów wież. Na ścianach budowli ktoś wymalował złowróżbne runy, tworząc jakąś tajemniczą inskrypcję wypisaną w mowie złych bogów. Czy była to modlitwa do nich, czy klątwa, która miała spaść na głowy innowierców? Zapewne jedno i drugie.

Ziemia zatrzęsła się w chwili, w której Ragnar przypadł do resztek zburzonego muru. Wokół zalegały stosy gruzów. Dostrzegł, że cegły i pustaki, z których zbudowano ścianę, zostały stopione i teraz zastygły w dziwacznych kształtach tuż obok miejsca, w którym się czaił. Tylko ogromna, iście piekielna temperatura mogła sprawić, żeby zbrojony beton stał się podobny do wody. Ragnar zaczerpnął powietrza głęboko do płuc, badając otaczające go zapachy. Czuł smród materiałów wybuchowych, chemikaliów, a także smarów, paliwa i spalin, które wydobywały się z ogromnych machin wojennych, walczących w okolicy. Wśród tych woni wyczuł kojący zapach swoich braci, przypominający o lodowych pustkowiach Fenrisa. Spojrzawszy za siebie dostrzegł jak mknęli przez pole bitwy. Ogromne, zgarbione sylwetki, które co prawda przypominały ludzi, jednak były od nich o wiele większe. Każdy z nich odziany był w zbroję energetyczną, na naramienniku której widniał symbol wilczego łba. W masywnych dłoniach biegnących wojowników zaciśnięte byty boltery; uzbrojenie innych stanowiły wyrzutniki granatów lub ciężkie karabiny. Wszyscy poruszali się z nieludzką zręcznością i pewnością siebie, lawirując pomiędzy gradem kul i promieni laserowych, cały czas nieubłaganie zbliżając się do wrogiej fortecy.

Gdzieś daleko za nimi, prawie na horyzoncie, majaczyły ogromne kształty niewyobrażalnie wielkich Tytanów. One także przypominały człowieka, jednak ich rozmiary były zbliżone do drapacza chmur. Ragnar doskonale wiedział, jak potężnymi są narzędziami zniszczenia, a widząc je w ogniu walki, otoczone przez chmury pyłu, nie potrafił otrząsnąć się z zachwytu. W porównaniu do nich, inne pojazdy i maszyny wojenne wydawały się dziecinnymi zabawkami.

Teraz jednak ogromne sylwetki Tytanów wyłoniły się z burzy i ciemności nocy, na podobieństwo bogów wojny, których z odwiecznego snu wyrwał odgłos werbli, wybuchów i kanonady. Pomiędzy obłokami dymu i rozpryskującymi się odłamkami ledwie można było dostrzec delikatny błysk tarcz energetycznych otaczających machiny. Kiedy ich broń ożywała, plując ogniem, laserami i plazmą, blask był tak jaskrawy, że przyćmiewał błyskawice, zalewając pole bitwy nienaturalnym, białym światłem. U ich stóp kłębiły się chmary mniejszych maszyn, które wypluwały z siebie salwę za salwą, koncentrując swój ogień na murach cytadeli. Ziemia wokół nich zaczęła eksplodować, kiedy obrońcy twierdzy odpowiedzieli ogniem.

Ragnar jeszcze raz zaczerpnął tchu i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając dwa długie kły, bowiem tym razem do jego nozdrzy dotarł łatwy do rozpoznania zapach strachu. Dochodził bez wątpienia z pozycji, gdzie rozlokowana była zbuntowana Gwardia Imperialna, jakaś część duszy Ragnara zdawała się pojmować i rozumieć przerażenie żołnierzy. Przed wielu laty, gdy był jeszcze młodym chłopakiem mieszkającym na Fenrisie, on także nocami drżał z przerażenia, leżąc w łóżku i obserwując szalejącą za ścianami chaty burzę. Uważnie nasłuchiwał wtedy odgłosu gromów, śledząc rozszerzonymi ze strachu oczyma błyskawice, które co i rusz przecinały ciemne niebo. To była jedna z takich nocy, o których mówiło się, że wtedy wilki wojny ruszają na polowanie, a ich śladem podążają istoty równie prastare, co straszne.

To, co się teraz wokół niego działo, mogłoby być idealną ilustracją jego dziecięcych wyobrażeń. Tyle, że tak naprawdę rzeczywistość była znacznie straszniejsza. Ale pomimo tego, on sam nie bał się już ani trochę. Wręcz przeciwnie, serce Ragnara przepełniała radość, czuł wreszcie, że żyje. Wszystkie jego zmysły były wyczulone do maksimum nadludzkich możliwości. Mięśnie, genetycznie przekształcone i dostosowane do nowych zadań, jakie na nie czekały, gotowe były zadziałać w każdej chwili. Otaczające go stado, złożone z braci bitewnych Zakonu, czekało, gotowe na sygnał do ataku.

Ragnar wystawił głowę ponad załom i uważnie obrzucił spojrzeniem mury fortecy. Jak do tej pory, wszystko szło zgodnie z planem. Niewielki właz do systemu wentylacyjnego, o którym donieśli Zwiadowcy, znajdował się dokładnie przed nimi. Powyżej widać było wieżyczkę strzelniczą, a lufy jej dział pobłyskiwały od prowadzonego bez ustanku ognia. Na szczęście uwaga kanonierów skupiona była teraz na zbliżających się Tytanach, opancerzonych transporterach i tłumie Gwardzistów Imperialnych, którzy czekali na rozkaz do szturmu. Krwawe Szpony Mikko zajęły swoje pozycje, gotowe do ataku. Ich zadaniem było sforsowanie wejścia i uchwycenie przyczółka tak, aby reszta braci mogła bezpiecznie dostać się do wnętrza fortecy. Mikko to dobry dowódca, pomyślał Ragnar. Jest już gotów do awansu na Szarego Łowcę. Pokręcił głową, odganiając od siebie myśli, które tylko go rozpraszały. Na sprawy organizacyjne przyjdzie czas później.

Heretycy, którzy bronili się w twierdzy, zupełnie nie zdawali sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa, które znajdowało się znacznie bliżej niż przypuszczali. To dobrze. Dla Ragnara i jego podkomendnych oznaczało to, że dzielące ich od murów pięćdziesiąt metrów przebędą nie niepokojeni przez artylerię buntowników.

Nagle ziemia zadrżała w posadach, a setki ton gruzu, błota i piachu wyleciały naraz w powietrze. Ragnar skulił się za resztkami muru, przez chwilę obawiając się, że ich pozycje jednak zostały odkryte. Jego mięśnie napięte były jak postronki, gdy oczekiwał uderzenia kolejnego pocisku lub nawały wrogich kul, która zasypie zaraz ich kryjówkę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Najwyraźniej eksplozja, której przed chwilą doświadczyli, musiała być wynikiem źle wycelowanego strzału z baterii wsparcia artyleryjskiego. Ragnar rozejrzał się jeszcze raz, sprawdzając, czy któryś z jego podwładnych nie ucierpiał na skutek wybuchu. Wszyscy byli cali i zdrowi, a Ragnar zmówił w duchu litanię podziękowania do Russa i Ojca Wszechrzeczy. Pomyłki, takie jak ta przed chwilą, zdarzały się na polu bitwy nazbyt często i okazywały się bardziej zabójcze od zamierzonego ostrzału.

Brat Einar, Brat Anders i reszta stada Krwawych Szponów zgromadzili się u jego boku. Na ich młodych twarzach malowała się żądza mordu i niecierpliwość. Ragnar przez chwilę zastanawiał się, czy i on wyglądał podobnie, kiedy długie lata temu spoglądał z wyczekiwaniem na sygnał ataku, wydany przez swego dowódcę. Odpowiedź brzmiała „tak”. Jednak od tamtych chwil minęło już wiele, wiele czasu.

Brat Hrolf i jego Długie Kły zajęli pozycję w starym kraterze, znajdującym się niedaleko, gotowi w każdej chwili wesprzeć szturmujących ogniem swej ciężkiej broni. Pozostali Szarzy Łowcy z jego kompanii również tylko czekali na rozkaz ataku, gotowi wykonać go bez najmniejszego wahania. Ragnar zerknął także na Brata Loysusa. Kapłan Run został przydzielony do oddziału na czas trwania tej misji przez samego Wielkiego Wilka Logana Grimnara.

Dłonie Ragnara zaczęły układać się w skomplikowane gesty języka migowego Zakonu, kiedy zadawał pytanie. Znajdowali się zbyt blisko wrogiej fortecy i jej urządzeń nasłuchowych, żeby zaryzykować używanie interkomu, a hałas panujący na polu bitwy całkowicie uniemożliwiał normalną rozmowę. Loysus pokiwał twierdząco głową, a kiedy jego palce zaczęły układać się w kolejne znaki odpowiedzi, wokół nich rozbłysło delikatne światło. Ragnar uśmiechnął się ponuro, a potem kiwnięciem głowy pokazał reszcie oddziału, aby szykowali się do walki. Najwyższy czas ruszać.

+ Wyważyć wrota! + – polecił przez interkom oddziałowi Mikko, nie dbając już o zachowanie ciszy radiowej.

+ Tak jest, panie! + – odpowiedź młodzieńca padła dokładnie w chwili, w której Ragnar skończył mówić. Kilka sekund później nocne ciemności zostały rozświetlone błyskiem, kiedy ładunki wybuchowe eksplodowały, a brama rozpadła się na kawałki. Ragnar dal znak, by jego oddział ruszył do ataku.

– Naprzód! – ryknął, wyskakując zza muru.

 

W porównaniu do odgłosów wojny, wokoło panowała absolutna cisza. Kiedy wzeszło słońce, jego światło zdawało się przytłumione i mętne, zwłaszcza dla kogoś, kto miał przed oczyma rozbłyski broni i eksplozji, które noc zamieniły w dzień. Ponad trupami krążyły ptaki ścierwojady, a bezpańskie psy wymknęły się chyłkiem ze swoich kryjówek i chłeptały wodę, która zebrała się w kraterach. Teraz kapłani ruszyli do swojej pracy, lecząc rannych, udzielając ostatniego namaszczenia konającym i niosąc słowa otuchy tym, którzy przeżyli. Ponad murami fortecy łopotała flaga Imperium, która ponownie zajęła należne jej miejsce. Żołnierze Gwardii Imperialnej zajmowali się teraz zdrapywaniem lub zamalowywaniem bluźnierczych run Chaosu, jakie pokrywały ściany cytadeli.

Ragnar siedział w milczeniu, czując jak w jego sercu narasta poczucie smutku i beznadziejności, które nieraz ogarniało go, kiedy kończyła się bitwa. W trakcie szturmu podnieśli niewielkie straty, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę sytuację. Sześciu z oddziału Krwawych Szponów poległo, dziesięciu było rannych. Dwa Długie Kły zginęły od ognia buntowników. Czterech Kosmicznych Marines zaginęło i nie można było na razie ustalić czy są martwi, czy też tylko ich komunikatory zostały uszkodzone. Bez wątpienia zanim zapadnie zmrok, wszystko się wyjaśni.

Nagle Ragnar uśmiechnął się do siebie, znajdując wreszcie w zakamarkach pamięci coś, co rozpędziło ogarniające go chmury złego humoru.

– Promocja Mikko na Szarego Łowcę – powiedział do siebie.

Brat Hrolf, starszy Kosmiczny Marinę, który siedział tuż obok, spojrzał na niego i pokiwał głową.

– Racja, bracie. Jest już gotów, podobnie jak Lars i Jaimie.

Ragnar przytaknął mu gestem dłoni.

– Porozmawiam z bractwem. Dowiem się, czy zgadzają się na ich awans. Jeśli tak będzie, dzisiaj wieczorem osobiście poprowadzę ceremonię.

Ragnar nie musiał nikogo pytać o zdanie; jeśli uznał, że ktoś z oddziału Krwawych Szponów był gotów do awansu, to tak zapewne było. Jako Wilczy Wódz mógł wedle własnego uznania awansować podkomendnych do rangi Szarego Łowcy, jednak tylko głupiec nie zasięgnąłby opinii innych. Należało przede wszystkim skonsultować się ze starszym sierżantem kandydata oraz braćmi, którzy będą ewentualnie stanowili jego nowy oddział.

Włączenie do Szarych Łowców było ważną ceremonią, nie tylko dla kandydata i oddziału, do którego miał dołączyć, ale i dla całej kompanii. Oznaczało to, że jeden z jej członków stawał się kimś więcej niż tylko żądnym walki i rozlewu krwi młokosem. Od tej pory należał do bardziej doświadczonych, mądrzejszych braci, którzy nie pędzili na oślep przed siebie, gnani pragnieniem rzezi. Żołnierze wchodzący w skład Krwawych Szponów byli furiatami, żyjącymi dla podniety płynącej ze starcia twarzą w twarz z wrogiem. Szarzy Łowcy zaś potrafili powstrzymać swój temperament i bardziej polegali na doświadczeniu niż brutalnej sile.

Ragnar dostrzegł, że sierżant patrzy na niego w skupieniu, podobnie jak inni zgromadzeni wokół wojownicy.

– O co chodzi? – spytał, wiedząc doskonale, o co zaraz usłyszy. Wieści o jego dawnych czynach powodowały, że zawsze padały te same pytania.

– Chodzą słuchy, że nigdy nie byłeś Szarym Łowcą, panie.

– Racja. To mniej więcej prawda.

– Myślałem, że nie można zostać Wilczym Wodzem, nie wstępując wcześniej do bractwa, panie – powiedział Zoran, jeden z najnowszych nabytków kompanii. Niedawno został przeniesiony z Fenrisa, wraz z uzupełnieniami strat poniesionych w trakcie bitew. Na jego twarzy malował się ten sam wyraz, który można było dostrzec, spoglądając na oblicza wszystkich nowo awansowanych spośród Krwawych Szponów. – Zawsze mówiono mi, że aby stać się jednym z bractwa Szarych Łowców, trzeba przejść odpowiednie rytuały.

– Ja nie brałem w nich udziału – odparł Ragnar.

– Jak to możliwe, panie?

– To bardzo długa historia.

– Mamy przed sobą cały dzień – dobiegł go czyjś głos. Ragnar doskonale wiedział, że jeśli ich ciekawość nie zostanie zaspokojona, nie dadzą mu spokoju. Nawet ci, którzy słyszeli tę opowieść wiele razy, spoglądali na niego wyczekująco. Sagi były tym, co wiązało ich ze sobą jako braci, jako Zakon, jako Kosmicznych Marines. Niektórzy z oddziału Krwawych Szponów także dołączyli zaciekawieni, siadając wokół ognisk. Ragnar spojrzał na ich pełne zainteresowania twarze, uśmiechając się smutno.

Sięgnął pamięcią wstecz, szukając słów, które pozwolą mu opowiedzieć, tym razem dokładnie, tę straszną historię.

– Zdarzyło się to wiele lat temu – powiedział w końcu. – W czasach, kiedy dowódcą tej kompanii był Berek Gromowa Pięść...

 


Rozdział 1

 

– Kiedy wreszcie ruszymy się z tej zapyziałej dziury? – spytał Sven, a na jego twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego znudzenia, który nadał jej jeszcze gorszy wygląd. Na jego brwiach zebrał się szron, który zwisał teraz niczym sople z powały dachu. – Minęło sześć miesięcy, odkąd wróciliśmy z kampanii na Xecutor i mam już po dziurki w nosie cholernego Fenrisa! Ten śnieg wywołuje we mnie mdłości, równie silne, co widok twojej parszywej mordy, Ragnarze.

Ragnar nie wziął do siebie tego komentarza. Sven po prostu taki był i nic nie można było na to poradzić, zwłaszcza że jego frustracja i złość były całkowicie zrozumiałe. Treningi, jakim ich poddawano, zwiększały ich umiejętności, ale bez wątpienia stanowiły marną namiastkę prawdziwej walki.

Przez chwilę w jego głowie zaświtała myśl, że proces przemiany, jakiemu poddano ich ciała, zmieniał także dusze i umysły. Kosmiczny Marinę był kimś innym niż zwykły człowiek. Przez cały czas czuł nieodpartą żądzę działania, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał. Pożądał ekscytacji, rodzącej się przed bitwą, tak samo jak radosnego uczucia, które zawsze opanowywało go, kiedy stawał twarzą w twarz z wrogiem. To nie było naturalne zachowanie człowieka, jednak przestał nim być już dawno temu. A może, na przekór bliznom na skórze i pojawiającym się tu i ówdzie siwym włosom, wciąż w głębi serca byli młodymi, żądnymi przygód i chwały Krwawymi Szponami?

Pokręcił głową i uśmiechnął się sam do siebie, rozglądając się wokoło. Jak okiem sięgnąć otaczały ich lodowe pustkowia Asaheim. Kilometry owiewanych mroźnym wichrem połaci ziemi, gdzieniegdzie przecinanych przez szczyty masywu Smoczych Kłów, niebosiężnych gór, które były jedynymi punktami charakterystycznymi terenu. Jeszcze dziesięć lat wcześniej, kiedy był zwykłym chłopakiem mieszkającym w wiosce Gromowych Pięści, nie przeżyłby tutaj godziny. Temperatury były tak niskie, że nawet człowiek otulony w najgrubsze futra drżałby z przenikliwego chłodu. Gdyby nie zabił go mróz, uczyniłby to głód. Choć najbardziej prawdopodobne było to, że zanim zimno lub brak pożywienia zebrałyby swoje żniwo, nieszczęśnika rozszarpałyby na strzępy lodowe biesy. Ragnar Gromowa Pięść, od dziesięciu lat Kosmiczny Marinę, teraz uważał, że lodowe pustkowia Asaheim są całkiem zabawnym miejscem, gdzie miał wreszcie okazję wypróbować umiejętności, jakie wpojono mu w siedzibie Zakonu.

Wtedy, dziesięć lat temu, nie miałby na sobie cudownego pancerza wykonanego przez starożytnych mistrzów, zdolnego osłonić go przed śmiercionośnym mrozem i jeszcze bardziej nieprzyjaznymi warunkami środowiska. Wtedy jego ciało nie było genetycznie przekształcone w nie znającą zmęczenia żywą maszynę zniszczenia, zdolną żywić się każdym, nawet trującym, pożywieniem. W razie konieczności, on i Sven mogli zjeść trupa lodowego biesa, nie odczuwając nawet lekkiej niestrawności. Jego oczy z łatwością dostosowały się do oślepiającej bieli śniegu, która normalnego człowieka przyprawiłaby o ślepotę. Przed dziesięciu laty temu nie wybrałby się ze Svenem na małą przechadzkę, która dla zwykłego człowieka bez wątpienia oznaczałby pewną śmierć. Powrót na Fenrisa, po zwycięskiej kampanii na Xecutor, był dla Ragnara przygnębiający. Nie czul ani dumy ani radości, kiedy spoglądał na runy znaczące naramiennik jego zbroi, oznajmiające, że należy do kompanii Bereka Gromowej Pięści. Gdzie się podziała ta duma, którą czuł, kiedy przydzielono go do oddziału?

Dziesięć lat temu nie zdawał sobie sprawy z tego, co dziś stanowiło dla niego zwykłą codzienność. Nie podróżował na inne światy, nie stał na pokładzie gigantycznych okrętów, które przemierzały międzygwiezdne przestrzenie. Nie walczył z potworami, ludźmi i demonami... Jakże się wszystko zmieniło! Od tamtych czasów zdołał odwiedzić Galt, Aerius, Świat Logana, Purity i Xecutor oraz wiele innych, pomniejszych planet, których nawet nie próbował zliczyć czy spamiętać.

– Nie ma się z czego cieszyć, Ragnarze Gromowa Pięść. A może wolisz, żebym nazywał cię „Czarnogrzywy”, jak mawiają o tobie szczeniaki?

Jak zwykle, kiedy Sven zaczynał się drażnić, nie było dla niego żadnej świętości. Za każdym jednak razem jego uwagi były kąśliwe i nad wyraz celne. Jakaś część Ragnara żałowała, że kazał wyprawić skórę starego wilka i zrobił z niej płaszcz. Większość ze starszych kamratów ustawicznie żartowała sobie z jego wyglądu. Jednak dla większości młodych Krwawych Szponów, a nawet doświadczonych Szarych Łowców lub Długich Kłów, futro starego basiora było wyrazem tego, że Ragnar cieszył się przychylnością Russa. Wiele czasu minęło, odkąd jakikolwiek człowiek zabił jedną z górskich bestii, za uzbrojenie mając jedynie włócznię. Był to wyczyn godny Kosmicznego Marinę, a co dopiero aspiranta w trakcie szkolenia. Dopóki Ragnar nie powrócił do Kła odziany w futro starego wilka, większość Marines uważała taki wyczyn za niemożliwy.

Ragnar wiele razy tłumaczył, że zwierzę było chore, prawie zagłodzone na śmierć, a on sam zabił je tylko dzięki szczęściu, ale dla jego słuchaczy to się nie liczyło. Nikt nie zwracał uwagi na tę część opowieści, a jeśli nawet ją zauważał, to kwitował wzruszeniem ramion. Być może należało przestać tłumaczyć i chwalić się swoim wyczynem, jak to robił Sven czy inne Kosmiczne Wilki. Ragnar nie wiedział, czemu sława, jaką się cieszył pośród Kosmicznych Marines, sprawiała, że czuł się nieswojo. Może po prostu nie czuł się jej godny?

Co tak, kurna, marzysz o niebieskich migdałach? – zapytał Sven. – A może nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie?

– Przekonasz się wtedy, kiedy zdołasz je zadać – odburknął Ragnar. Jego nozdrza zadrżały, chwytając delikatny i wątły ślad nieludzkiej woni, niesionej wraz z wiatrem. Zerknął na Svena, ciekaw, czy i on wyczuł obcy zapach. Jego węch był niewiele słabszy, ale przyjaciel też zdawał się wyczuwać niebezpieczeństwo. Długie wąsy, które pielęgnował od czasów kampanii na Xecutor, poruszały się teraz, niczym macki jakiejś dziwnej, włochatej ośmiornicy.

– Czujesz to? – spytał cichym tonem, a Ragnar pokiwał w odpowiedzi głową. – Lodowy bies, jak sądzę. Nie jest zbyt blisko, ale bez wątpienia nas śledzi.

– Nie jesteś aż tak kiepskim tropicielem, jak sądziłem – dogryzł mu Ragnar.

– Nie wszyscy mamy tak wyostrzone zmysły, jak wybrańcy Russa – odburknął Sven. – Może powinienem ci pozwolić, żebyś sam wytropił bestię? I tak cała chwała przypadnie oczywiście tobie. Nawet gdybym to ja wytropił, a potem własnoręcznie wybił całe stado, a ty tylko komentował moje, kurna, machanie mieczem, stojąc sobie na pagórku, to i tak wszystkie szczeniaki okrzyknęłyby bohaterem ciebie.

Ragnar obrzucił spojrzeniem swoją broń. Tropienie lodowych biesów było głównym i jedynym celem ich wyprawy. Bestie napadały wzdłuż całego wybrzeża lodowca, dziesiątkując stada mastodontów. Tym razem należało dać im nauczkę.

– Myślę, że po prostu zazdrościsz mi mojej, ze wszech miar zasłużonej, reputacji.

– Gdybyś na nią zasłużył, wtedy mógłbym się tak czuć – burknął w odpowiedzi Sven. – Niestety, jedyne co potrafisz robić, to przypisywać sobie moje bohaterskie dokonania.

– Masz zapewne na myśli Micah – powiedział z przekąsem Ragnar. – Zwłaszcza ten moment, kiedy wyciągnąłem cię z gniazda orkowych zębaczy, które o mały włos nie zżarły cię żywcem?

– Zawsze musisz do tego wracać, prawda? – powiedział tonem udawanego oburzenia Sven. – Wywalczyłbym sobie drogę odwrotu w kilka sekund, gdybyś mi ustawicznie nie przeszkadzał.

– Rozumiem, że planowałeś zadusić wszystkie zębacze po kolei, dławiąc im gardła własną osobą, tak?

– Starałem się wywołać u nich fałszywe i złudne poczucie bezpieczeństwa – wymamrotał Sven, lustrując przy tym czujnie spojrzeniem najbliższą okolicę. Ragnar także zdołał dostrzec masywne, białe kształty, czające się pośród śnieżnych zasp.

Sven machnął kilka razy wyłączonym mieczem łańcuchowym, starając się rozgrzać zmarznięte mięśnie.

– Nie pamiętam, by Codex Tacticus wspominał o taktyce tego rodzaju.

– Mam duszę artysty, improwizuję.

– Oczywiście.

– A tym razem, o co ci chodzi? Czy ja za każdym razem przypominam ci, jak to uratowałem twój tłusty tyłek z opresji? Pamiętasz Venam? W ostatniej chwili wyrwałem cię z rąk tych heretyków, którzy zamierzali pokroić cię na plasterki, i to na dodatek twoim własnym mieczem! Nigdy ci tego, kurna, nie wypominam.

– Racja. Nie częściej niż dwa razy dziennie.

Sven wsiadł na swojego ulubionego konika i nie było sposobu, żeby przerwać jego tyradę.

– A co z tym kosmicznym wrakiem na Korelii, czy Koreliusie, czy jak się to cholerne miejsce nazywało? Pamiętasz, jak wyciągnąłem cię z gniazda tyranidów? Też ci tego nigdy nie wypominam.

– Właśnie to zrobiłeś.

– A co mi powiesz na...

– Sven?

– Tak?

– Zamknij się.

– Nie będziesz mi, kurna, mówił, kiedy mam siedzieć cicho, Ragnarze, cholerna Czarna Grzywo. To, że duma rozdyma cię do wielkości małej planetoidy, nie oznacza, że nie mogę po prostu kopnąć cię w tyłek...

– Nie słyszysz tego?

– Czego?

– Tego! – Zmrożone powietrze aż zatrzęsło się od huku pękającego lodu. Ragnar od razu dostrzegł nierówną linię pęknięcia i tworzącą się w niej dziurę, odległą o jakieś dziesięć metrów.

– Lodowiec pęka! – syknął ostrzegawczym tonem i ruszył biegiem naprzód, próbując przeciąć linię rozłamu mas zmarzliny, zanim ta dotrze do ich pozycji.

– Nigdy bym, kurna, nie zauważył – mruknął kpiąco Sven.

– To całkiem możliwe – rzucił Ragnar, pędząc do przodu i skacząc przez wyrwę. Sven był o kilka kroków za nim, ale fatalnie wybił się w powietrze i jego lot okazał się niewystarczająco długi. Bez wątpienia nie zdoła wylądować na przeciwległym brzegu rozpadliny i spadnie w dół, Russ jeden wie jak głęboko. Ragnar wyciągnął dłoń i chwycił rękę przyjaciela. Jednym potężnym pociągnięciem wydobył go ze szczeliny i pomógł stanąć na jej krawędzi. Sven przetoczył się po lodzie, plując naokoło śniegiem.

– Widzę że skumałeś się z lodowymi biesami, co?

– Nie. Po raz kolejny uratowałem ci skórę.

– To ty tak twierdzisz. Dałbym sobie radę, gdybyś znowu nie wszedł mi w paradę.

– Rozumiem, że zamierzałeś użyć swojego zakutego łba, jako klina, który jeszcze pogłębi szczelinę. Mam wrażenie, że odkryłeś właśnie swoje powołanie.

Sven podniósł się z ziemi i zerknął ostrożnie za siebie, sprawdzając odległość, jaka dzieliła ich od lodowych biesów. Bestie pozostały na swoich miejscach, najwyraźniej chcąc się przekonać, czy potencjalna zwierzyna wydostanie się z rozpadliny. Sven uśmiechnął się szeroko i powiedział:

– Myślę, że twoje ego jest już tak rozdęte, że bez trudu zatkałoby tę dziurę.

Lód pod ich stopami ponownie zadrżał, a Ragnar mruknął tak, aby dosłyszał go przyjaciel:

– Czas się ruszyć z tej rzeki zmarzliny, bo w końcu nas pochłonie.

– Wygląda na to, że jedyna droga, jaka nam pasuje, wiedzie prosto przez nie – oparł Sven, wskazując na lodowe biesy, które ruszyły ze swojej kryjówki i zbliżały się do nich.

– Co proponujesz?

– Ja ci tylko udzielam wskazówek, na wypadek gdybyś się znowu pomylił i wpadł w tarapaty, z których będę cię musiał wyciągać – powiedział Sven, a potem jednym susem skoczył w kierunku bestii. Ragnar ruszył w jego ślady. Biegli tak szybko, jak potrafili, a śnieg pryskał spod ich ciężkich buciorów. Powietrze, które wydychali, zmieniało się od razu w obłoki ciepłej pary i ulatywało w górę. Lodowe biesy zawyły basowymi głosami, jakby wyzywały Kosmicznych Marines do walki. Krwawe Szpony odpowiedziały wyciem. Kiedy zbliżyli się do bestii, Ragnar na własne oczy przekonał się, jak wielkie są te stworzenia. Wzrostem przewyższały ich dwukrotnie, a pokryte długim białym futrem ciała przypominały góry mięśni. Kły, żółtawe i śmierdzące, tkwiły w paszczach przywodzących na myśl istne jaskinie. Jeśli zębiska bestii mogły napawać przeciwnika strachem, to ich pazury musiały wywoływać przerażenie. Były długie, ostre i wyrastały po trzy z każdej łapy. Lodowe biesy nie miały zwykłych pysków. Ich oblicza przypominały osobliwe połączenie rysów ludzi i bestii. W czerwono-żółtych ślepiach pobłyskiwały iskierki zwierzęcej inteligencji i nienawiści do wszystkiego, co nie należy do ich gatunku. Bestie odważnie zbliżały się ku Kosmicznym Wilkom i teraz Ragnar widział, że wszyscy członkowie stada byli samcami. On i Sven musieli natrafić na myśliwych, którzy bez wątpienia będą walczyć do śmierci, własnej lub przeciwnika. Na powierzchni całego Fenrisa nie było istot bardziej zażartych w walce czy żądnych krwi, jak lodowe biesy. Jeśli, oczywiście, nie liczyć Svena.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin