Olejniczak Jewgienij T - Noc szarańczy.rtf

(841 KB) Pobierz

I piąty anioł zatrąbił:

i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię,

i dano jej klucz od studni Czeluści.

I otworzyła studnię Czeluści,

a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca,

i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze.

A z dymu wyszła szarańcza na ziemię,

I dano jej moc, jaką mają ziemskie skorpiony...

Ap. (9,1-3)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOC SZARAŃCZY

Prolog

We wtorek 21 czerwca 1842 roku nad północnymi równinami Indii rozwarły się bramy piekieł.

Bestia, która przybyła z lodowatych przestrzeni kos­mosu, nie przypominała starodawnego węża ze średnio­wiecznych miniatur.

Planetoida. Monstrualna skała - ponad dziewięć ki­lometrów średnicy. Żelazo i bazalt.

Nadchodziła w międzyplanetarnej ciszy, nadchodziła z prędkością trzydziestu kilometrów na sekundę. Nad­chodziła, aby urzeczywistnić makabryczne proroctwa wizjonera z wyspy Patmos. Kiedy dostrzeżono ją przez ziemskie teleskopy, można już się było tylko modlić.

Mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej mimo wszystko nie wierzyli, że to już definitywny koniec, że ich los został przesądzony, że gdzieś w bezkresnych, milczących przestrzeniach zapadł nieodwołalny wyrok. Jeszcze na sekundy przed katastrofą było to

przecież zwykłe upalne popołudnie. Pasterze jak zawsze prowa­dzili na postronkach krowy i kozy, wzbijając przy tym tumany rdzawego pyłu. Spoceni robotnicy wygrzeby­wali spod popiołu świeżo wypalone cegły. Sprzedawcy warzyw zachwalali na swych rozchybotanych łodziach dojrzałe dynie i kapustę, a stacjonujący w Delhi brytyj­scy oficerowie leniwie grali w krykieta, mrużąc oczy od słonecznego blasku.

Kij uniesiony wysoko w górę, strużka potu spływają­ca po plecach. Pełna koncentracja. Trzeba dobrze przy­mierzyć. Wstrzymać oddech.

Tymczasem martwa planetoida - wciąż w absolutnej ciszy, jakby cały kosmos również wstrzymywał oddech przed ostatecznym uderzeniem - nieuchronnie zbliżała się do najwyższych warstw ziemskiej atmosfery.

Prawa natury są proste i surowe jak boskie przykazania.

Chwilę później stało się: kij uderzył w piłkę, a skała o barwie ciemnego popiołu brutalnie rozpruła niebo nad Półwyspem Indyjskim.

Wdarła się w atmosferę pod kątem jedenastu stop­ni. Powietrze, któremu nie udało się uciec na boki przed czołem obiektu, uległo gwałtownej kompresji i rozgrzało się do temperatury pięciokrotnie przekraczającej tempe­raturę Słońca. Planetoida i znajdujące się pod nią skały podłoża wyparowały w mgnieniu oka, a piekielne wichry wyrwały w ziemskiej skorupie krater o średnicy stu dzie­więćdziesięciu kilometrów.

Jezioro płynnej skały pochłonęło Delhi, zanim roz­legł się huk eksplozji. Zaraz potem oślepiająca kula roz­żarzonych gazów stopiła Himalaje, a fala uderzenio­wa - powaliwszy wpierw lasy w całej Azji i dużej części Europy - przekształciła się w grzmot,

jakiego nie słyszały dotąd ludzkie uszy.

Był to ryk anielskiej trąby, ryk bezlitośnie rozdziera­nego powietrza, ryk obwieszczający całemu światu nie­wyobrażalną katastrofę.

Odłamki wyrwane ze skorupy ziemskiej miały wiel­kość gór. Wiele fragmentów skał wydostało się w prze­strzeń kosmiczną. Pozostałe miliony ton wyrzuconego w powietrze gruzu i pyłu przesłoniły niebo nad Azją. Gwałtowne wichry rozniosły gorący popiół po całej pla­necie, wzniecając setki pożarów, których nie były w sta­nie ugasić nawet wielometrowe morskie fale wdzierające się w głąb wszystkich kontynentów. W atmosferze roz­szalały się huragany i trąby powietrzne, z nieba lały się deszcze roztopionego szkła. Ziemia pękała, otwierały się groby, woda wypłukiwała z nich trumny, toczone przez robactwo zwłoki, nagie kości - ponura parodia Zmar­twychwstania. Uśpione do tej pory wulkany pluły lawą. Furia ognia i wody zniszczyła tysiące miast.

A to nie był jeszcze koniec. Otwarły się kolejne krę­gi piekieł.

Przez długie dni biły w niebo trujące dymy potęż­nych pożarów. Ciemnoszare słupy wznosiły się wciąż wyżej i wyżej. Wreszcie dotarły na wysokość piętnastu kilometrów, połączyły się z popiołem, pyłem, sadzą i ku­rzem, rozpłynęły po całym niebie, tworząc gigantyczną kurtynę.

Nad Ziemią zapadła noc.

Wszędzie wybuchały epidemie. Dzikie zwierzęta za­mieszkały w ruinach miast.

Nastał czas ciemności i chłodu.

Gmach paryskiej Opery

-              Naplujcie na to wszystko, bracia moi!

Stanisław Filaret Szyłowski uniósł poparzone ręce ku lożom pierwszego piętra, gdzie pośród ciemności i lep­kich pajęczyn siedziały już tylko duchy paryskiej socjety. Zamazane widma o białych jak puder twarzach, z zasty­głymi na wieczność uśmiechami, nie zwracały jednak uwagi na barczystego proroka, zajęte wymianą ukłonów i podnoszeniem do oczu eleganckich lornetek.

Balkony i loże Opery należały teraz wyłącznie do świata cieni.

Ale nie było to przedstawienie przeznaczone dla du­chów. Na parterze siedzieli również żywi ludzie. Kilka­naście osób zbiło się w ciasną gromadę, zajmując fotele dwóch pierwszych rzędów. Cały parter śmierdział gów­nem i moczem.

-              Zedrzyjcie zasłonę ze świata tego, jako i ja zerwa­łem - podniósł głos Szyłowski. - A potem naplujcie na to, co wam pozostało, po trzykroć naplujcie, inaczej Sza­tan złowi was w swoją sieć, wszystkich, co do jednego! - Przez chwilę słychać było tylko skwierczenie ustawio­nych wokół sceny świec. - A łowy właśnie się zaczęły, uwierzcie mi. Czarty są wszędzie! Słyszę łopot ich skrzy­deł pod sufitem. Obserwują nas, bracia moi, latają nad naszymi głowami. Pozostańcie czujni, albowiem syno­wie czarnych otchłani szukają najsłabszych pośród nas.

Ukryty w głębokim cieniu inspektor policji, Gustave Klossovsky, obserwował wizjonera, żując kolejne prymki tytoniu i strzykając co jakiś czas śliną - to na podłogę, to na sąsiednie fotele. Zajął miejsce w dziewiątym rzędzie, z daleka od innych słuchaczy.

Po pierwsze, nie chciał rzucać się w oczy. Po drugie - nie miał ochoty przeby­wać w bezpośredniej bliskości szaleńców. Myślał o nich wyłącznie ze strachem i obrzydzeniem. Był niemal pe­wien, że ich chorobą można się zarazić jak trądem. Jacy to muszą być ludzie, skoro przychodzą na takie kazania?

Jak na ironię, on sam należał do najwierniejszych uczestników tych spotkań. Słuchał kazania już po raz trzeci w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin i znał je niemal na pamięć. Choć szczerze powiedziaw­szy, niewiele rozumiał ze słów wypowiadanych przez Po­parzonego Proroka, jak nazywano w Paryżu Stanisła­wa Filareta Szyłowskiego. Niemniej jako obowiązkowy funkcjonariusz, sumiennie wywiązywał się ze swoich służbowych zadań.

Sam świeżo mianowany minister policji wyznaczył go przecież do tego zadania.

Trzeba przyznać, że mężczyzna zupełnie nie wy­glądał na policjanta. Przypominał raczej podstarzałe­go wyniszczonego dandysa z tymi farbowanymi na żół­to włosami pod fantazyjnym kapeluszem, z okularami o niebieskich szkłach oraz trzymaną teraz między kola­nami laseczką z czarną gałką w kształcie ludzkiej czasz­ki. Tylko po części był to kamuflaż. Gustave Klossovsky lubił mówić o sobie, że ma własny styl, a przełożeni przymykali oko na jego dziwactwa, ponieważ w policji rozpaczliwie brakowało ludzi. Podobnie zresztą jak we wszystkich instytucjach w mieście.

Było mu teraz niewygodnie i zimno mimo zarzuco­nego futra, w dodatku znowu miał atak migreny. Marzył już tylko o tym, aby jak najszybciej wrócić do komendy, napić się grzanego wina, zapalić

cygaro, a potem spisać raport i zapomnieć o całym przedstawieniu. Może uda mu się odwiedzić jeszcze przed snem palarnię opium. Trzeba się przecież rozluźnić.

-              Czarty biegają już między nami. Naplujcie na nie! - prorok odwrócił się gwałtownie i splunął na przewróco­ny pulpit orkiestry. - A kysz! Wszystko przez ducha i dla ducha stworzone jest, nie dla cielesności. Myśli Boga nie docierają już do nas poprzez chmury, co zasnuły niebo. Musimy otworzyć dla Niego nowe drzwi, a to wymaga poświęceń, bracia. Najwyższych poświęceń!

Wariat odgrywający przedstawienie dla wariatów, pomyślał Klossovsky. Pośród śmierdzących ekskremen­tami teatralnych dekoracji. Zapewne niespełniony aktor, któremu widok płonącej Warszawy kompletnie pomie­szał rozum.

W porównaniu z tym występem kazania „Zmartwychwstańców”, Vintrasa, Fiodora Iwanowicza Nie­krasowa czy choćby tego angielskiego oficera od „Prze­budzonego Boga” wydawały się inspektorowi niemal spokojne i wyważone. W każdym razie żaden inny pro­rok nie zachęcał ludzi do wypalania sobie oczu nad świeczką.

-              Materia jest niewolą ducha, przyjaciele, a oczy nie są latarniami rozumu, jak utrzymują głupcy, lecz zary­glowanymi drzwiami tego lochu. Uwolnijmy ducha! Ot­wórzmy drzwi na roścież!

Polak umilkł nagle i stał teraz na tle czerwonej kur­tyny niczym tenor, który po przedstawieniu wyszedł po­kłonić się publiczności. Tyle że nikt nie wiwatował, nikt nie klaskał. Balkony były puste, słuchacze, którzy zajęli dwa pierwsze rzędy parteru, siedzieli cicho,

w skupieniu wsłuchując się w płynące ze sceny słowa. Ruchliwe pło­myki świec powlekały ich twarze trupią bladością. Ka­znodzieja nie widział jednak swoich braci: był ślepy. Ofiarował swoje oczy Bogu.

-              Hoti chronos ouketi estai, powiada anioł. Już nie będzie zwłoki - odezwał się znowu ślepiec. - Pozosta­ło mało czasu, przyjaciele, a Nieprzyjaciel nie próżnuje. Uwierzcie mi, sztandar jego już powiewa, czarty formu­ją wojenne szyki. Wyrwijcie oko, które gorszy! – Wśród ciemnoczerwonych pluszowych foteli rozbrzmiał cichy szmer aprobaty. Szyłowski podniósł głos: - Wyrwijcie oko!

Ktoś zaczął mamrotać modlitwę, z westybulu dobiegł kobiecy śmiech. Wysoki i świdrujący. Obłąkana albo pi­jana, beznamiętnie pomyślał Gustav Klossovsky, nawet nie odwracając głowy. A najpewniej i jedno, i drugie.

-              Przeszliśmy już przez ogień i przez dymy pożarów. Lecz to za mało, bracia moi, czas prawdziwej próby do­piero nadchodzi! Musimy skruszyć naszą starą naturę, podeptać ją. Wyrwać ducha naszego z okowów. Ofiara będzie bolesna, bo tylko nasz ból uczyni ją słodką w us­tach Pana. Wyrwijcie oko, które gorszy, bracia moi, ro­zerwijcie szatańską zasłonę, która oddzieliła nas od Boga, a wkrótce wydamy okrzyk zwycięstwa! Szarańcza spad­nie jedynie na tych, którzy nie mają Jego pieczęci na czo­łach.

Policja zainteresowała się Szyłowskim już jakiś czas temu, ale dopiero ostatnie krwawe wydarzenia w mie­ście spowodowały, że zajęto się nim poważnie. Inspek­tor Klossovsky starał się zebrać wszelkie dostępne informacje na temat przedparyskiej działalnościkaznodziei. Oczywiście nie było tego zbyt wiele, niemniej kilka fak­tów, które zgromadził, pozwoliło mu prześledzić z grub­sza jego losy.

Według jednej z wersji prorok urodził się około roku 1801 jako trzecie dziecko profesora wileńskiego gimna­zjum, według innej w 1805 - pod Warszawą, w rodzi­nie kościelnego organisty. Sam utrzymywał, że pochodzi z rodziny szlacheckiej, nie miało to raczej nic wspólnego z prawdą. W młodości studiował prawo albo medycynę. Przez jakiś czas przebywał w Petersburgu. Możliwe, że właśnie podczas pobytu w Rosji zapoznał się z niektó­rymi poglądami starowierców. Przed katastrofą miesz­kał i pracował w Warszawie. Napisał tam liczne poema­ty i dramaty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin