Siergiej Sniegow
Ludzie jak bogowie – W Perseuszu
Część I - W PERSEUSZU
Część II - WIELKI NISZCZYCIEL
Część III - MARZYCIELSKI AUTOMAT
1
Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne.
Poprzednim razem leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na półkulach stereoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetartą drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami. Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być żołnierzem największej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i spóźniałem się na punkt zborny!
— Nie rozumiem cię — powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi, kiedy utyskiwałem na zwłokę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto jakieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie miesiąc. — Nikt bez ciebie do Perseusza nie poleci, czemu więc się denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim zachwycałeś?
— Takie piękno przestaje zaskakiwać — mruknąłem. Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej wpatrzeni w Aldebarana, który ciągle się nie powiększał.
Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zewnętrznie nie jest do niej podobna. W każdym razie posługują się tą samą suchą, prostolinijną logiką, którą zwykło nazywać się kobiecą.
— Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego, czego się pragnie i oczekuje — powiedziała Mary głosem MUK. — Upragniona i oczekiwana niespodzianka — to brzmi bezsensownie...
— Zgodzisz się chyba, Wiero... — ugryzłem się w język.
— Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekranie — powiedziała ze śmiechem Mary — a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem. Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się usprawiedliwiać... Prawda?
Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.
Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:
— Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś wyprawy nowożeńców nazywano podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię ta nasza poślubna podróż znużyła.
Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przypominać sobie wszystko, co wiem o gwiazdach, opowiedziałem o locie do Hiad i Plejad.
2
Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krążowników galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.
Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki i chłodno-ironiczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie bez słowa kierując się ku Mary.
— Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani skryte marzenia się spełniły, prawda? — powiedział tonem wręcz obraźliwym.
Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz wydało mi się, że go nienawidzi.
— Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia się spełniły!
— Co to znaczy? — zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. — Czy coś się zdarzyło?
— Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! — wziąłem Mary za rękę. — Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.
Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają. Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby stracić co najmniej tydzień na wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie... Wiera natomiast zbliżyła się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.
— Nareszcie, Eli! — wykrzyknęła siostra po chwili. — Cieszę się, że wybrałeś właśnie ją.
— Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! — zaoponowałem. — Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu pożycia. Wprawdzie minęło już niemal cztery...
Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.
Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był wyhodowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową, powiedział nagle:
— Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary. Cudowne uczucie.
— Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie wybieram — odparłem.
Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne zamieszanie. Wydostałem się z jego skrzydlatych objęć porządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej godzina, zanim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w spokojną rozmowę.
— Nie gniewa się pan na mnie? — zapytałem Romera. — Mam na myśli moją sugestię co do podróży na Orę...
— Jestem panu wdzięczny, Eli — odparł bez zwykłego namaszczenia w głosie. — Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny z Wierą były tak niespodziewanie szybkie...
Nie mogłem się powstrzymać od ironii.
— Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśliwe. Dobra niespodzianka wymaga solidnej pracy organizacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła nasza kłótnia w lesie.
— Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane — oświadczył z przekonaniem w głosie Romero. — I to już niedługo, drogi przyjacielu.
Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:
— Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to zaraz?
Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.
— Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na Orze.
— Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hotelowego.
Wiera odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leonidem, Osima, Allan i Spychalski — na wszystkich czekały obowiązki.
Jedynie Lusin z Trubem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca przywiezionego z Ziemi. Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obejrzeć wyhodowane przezeń dziwadła.
Samych pegazów była co najmniej setka — czarnych, pomarańczowych, żółtych, zielonych i wielobarwnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni, wojowniczo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących...
Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami obserwował hałaśliwy, niespokojny tłumek.
— Cóż to za głupie stworzenia? — powiedział wreszcie. — Nie umieją ani pisać, ani czytać, nie umieją nawet mówić po ludzku!...
W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego wchodzi elementarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz szeregi Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratymców szkoły. Mieszkańcy Hiad mieli, jak się okazało, nietuzinkowe uzdolnienia techniczne. Pasjonowali się zwłaszcza budową urządzeń elektrycznych.
— Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate — odparłem.
— Tym bardziej nie mogę im wybaczyć tępoty. Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z ulubieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.
Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.
— Rasista — powiedział i uśmiechnął się tak promiennie, jakby Trub wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. — Kult istot wyższych. Dziecięca choroba rozwoju.
Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzydlatego smoka ognistego, który nas szczególnie zainteresował. Smok był tak ogromny, że przypominał raczej wieloryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem, z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory płomieni. Skrzydlaty potwór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w powietrze.
— On ma koronę! — wykrzyknęła Mary.
— Urządzenie wyładowcze! — oświadczył z dumą Lusin. — Spala błyskawicami. Świetny, co?
Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały iskierki otaczające paszczękę czerwonawą aureolą. Ale iskierki w niczym nie przypominały spopielających błyskawic.
— Sprawdź! — powiedział Lusin. — Rzuć kamień. Lub coś innego.
— A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.
— Szkoda mi — przyznał z uśmiechem. — Nie mogę.
Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.
Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błysnęło oczami i wystrzeliło z korony błyskawicę. Wyładowanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i zamieniło w obłoczek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie prosto w pierś.
Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory. nie byli chronieni indywidualnymi polami, z pewnością zostalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a ja sam rozleciałbym się na strzępy.
— Może trzy błyskawice naraz — powiedział z zachwytem Lusin. — W trzech kierunkach. Nazywa się Gromowładny.
— Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w powietrzu! — wykrztusił zaskoczony Anioł.
Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile pozazdrościł smokowi jego groźnej broni.
— Niech ci będzie Gromowładny — powiedziałem pobłażliwie. — Ale po co mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?
— Przydadzą się, Eli.
Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się przezorność Lusina! Wyszedłem z Mary na zewnątrz. Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.
— Sami! — krzyknąłem. — Nareszcie sami na Orze!
— Dotychczas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na samotności we dwoje — powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.
— Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? — odparłem ze śmiechem. — Chodźmy, pokażę ci Orę.
Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowaliśmy do opustoszałych gwiezdnych hoteli. W czasie spaceru opowiadałem Mary, jak poznałem Altairczyków, Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem sobie Andre, który tu właśnie dokonywał wielkich odkryć, podczas gdy ja szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym mojej winy. Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.
— Sprawiłem ci czymś przykrość? — zapytałem. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała niemal wrogo:
— Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?
— Jakich?
— Różnych... Nie sądzisz, że zbrzydłam? Wytrzeszczyłem na nią zdumione oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów księżycem, gdyż zgodnie z harmonogramem był właśnie na Orze czas pełni.
— Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli — powiedziała wreszcie. — Dlaczego właściwie zakochałeś się we mnie?
— To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepowtarzalna.
— Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzalna, sobowtóry się nie zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy błyszczą, kiedy o nich mówisz.
— Masz na myśli Andre?
— I Fiolę!
— Nie mów tak, Mary! — wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła. Spróbowałem obrócić to w żart. — Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale naprawdę, niepokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie. Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!
— Ale głos ci nie drży — zaoponowała ze smutkiem. — Mówisz o swoim strachu bardzo spokojnym tonem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery. Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.
— Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?
— Siostra powie ci to znacznie lepiej.
— Same zagadki! Romero zapowiada niespodzianki, Wiera może rozmawiać jedynie w cztery oczy, ty również jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!
— Wiera zrobi to lepiej — powtórzyła Mary.
3
— Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odbywa się bez świadków — zaczęła Wiera. — Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od dowódców statków lub nawet eskadr.
Wzruszyłem ramionami.
— Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania.
— Po pierwsze, walory ogólnoludzkie — odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu do celu, szybka orientacja... Po drugie, cechy specjalne — umiejętność dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orientacja w przestrzeni galaktycznej, znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne — giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sytuacji i dobre, czułe na niedole innych serce... Bowiem
ten człowiek, nasz admirał, będzie głównym przedstawicielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych, lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galaktycznych.
Roześmiałem się.
— Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego! Niestety, ludzie nie są bogami.
— Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Nikomu innemu ludzie nie mogą powierzyć naczelnego dowództwa.
Zaczęliśmy omawiać kandydatury.
Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste. Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Powiedziałem wówczas, że gdyby Andre nie był w niewoli, byłby idealnym kandydatem na dowódcę. Wiera zdyskwalifikowała i jego, uważała bowiem, iż Andre ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jednostronny.
Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego. Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.
— Zwracaliśmy się do Wielkiego.
— Jakoś o tym nie słyszałem.
— Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury, zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.
Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną swojej decyzji, bądź co bądź w sprawach Perseusza nie byłem zupełnym laikiem. Zapytałem sucho:
— Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten chodzący magazyn cnót i zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?
Wiera odparła spokojnie:
— Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.
Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem przekonywać, że ich decyzja to oczywisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd — do wyboru. Przecież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego dowódcy.
Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje argumenty odskakiwały od niej jak groch od ściany.
— Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?
— Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!...
— Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego — oświadczyła Wiera. — Je&#...
nightelf87