Almanach rosyjskiej fantastyki
Tom II
z języka rosyjskiego przełożyli
Ewa i Eugeniusz Dębscy,
fabryka słów
2007
Czarna msza.
Almanach rosyjskiej fantastyki, tom II
Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2007
Copyright © for translatlon by Ewa i Eugeniusz Dębscy, 2007
Copyright © for translatlon Niańka Jerzy Rossienik, 2007
Wydanie I
ISBN 978-83-60505-46-5
To moja droga z piekła do piekła
W dół na złamanie karku gnam!
Nikt mnie nie trzyma, nikt nie prześwietla
Nie zrywa mostów, nie stawia bram!
Po grani! Po grani!
Nad przepaścią bez łańcuchów, bez wahania!
Tu na trzeźwo diabli wezmą
Zdradzi mnie rozsądek - drań
W wilczy dół wspomnienia zmienią
Ostrą grań!
Po grani! Po grani! Po grani!
Tu mi drogi nie zastąpią pokonani!
Tylko łapią mnie za nogi,
Krzyczą - nie idź! Krzyczą - stań!
Ci, co w pól stanęli drogi
I zębami, pazurami kruszą grań!
Tu do mnie! Tu do mnie!
Ruda chwyta mnie dziewczyna swymi dłońmi
I do końskiej grzywy wiąże
Szarpię grzywę - rumak rży!
Ona - co ci jest mój książę?
Szepce mi...
Do piekła! Do piekła! Do piekła!
Nie mam czasu na przejażdżki wiedźmo wściekła!
- Nie wiesz ty co cię tam czeka - Mówi sine tocząc łzy
- Piekło też jest dla człowieka!
Nie strasz, nie kuś i odchodząc, zabierz sny!
z piosenki Jacka Kaczmarskiego
„Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”
Władimir Wasiliew
Niańka
Przekład Jerzy Rossienik
1.
Z tunelu tchnęło wilgocią i kwaśnym posmakiem żelaza. I stęchlizną - tyle że nie stęchłą wonią opuszczonego mieszkania, a martwym, ciężkim zaduchem niszczejących mechanizmów. Jednak nie wszystkie niszczały. Niestety.
Niedaleko wejścia do szybu tłoczyli się mieszkańcy okolicznych osiedli - w przeważającej części krasnoludy i niziołki, chociaż było też wielu orków oraz wirgów, zarówno czystej krwi, jak i mieszańców.
Kiedy z ciemnej otchłani tunelu dobiegł straszliwy zgrzyt, tłum w jednej chwili zadrżał i się cofnął. Hałas nie ustawał, jakby ktoś podłożył blachę pod obracające się koło zębate. Potem gruchnęły dwa wystrzały i po kilku sekundach zgrzyt ucichł. Ale tylko na chwilę, aby znów zabrzmieć, tym razem ze zdwojoną częstotliwością i siłą.
- Nie - bez cienia nadziei w głosie wyszeptał ktoś w tłumie. - On nie pokona...
I nagle zgrzyt ucichł. Urwał się na wysokiej nucie, jakby koło nie wytrzymało i pękło na kilka kawałków. Przez około pięć minut wisiała w powietrzu przygniatająca cisza, a potem z tunelu, zataczając się, wyszedł mężczyzna w brudnym dżinsowym ubraniu, ciężkich krasnoludzkich buciorach i ze śrutówką w ręku. Potrząsał głową i mrużył oczy przed światłem.
Był zupełnie łysy; pod warstwą mazutu i brudu na skórze od skroni do skroni przez całą potylicę biegł kolorowy tatuaż. Szyję owijał mu spleciony z różnokolorowych przewodów sznur, a na nim dyndał czujnik, który nie wiadomo do czego mógł służyć.
- Zobacz tylko! - zdumieni gapie mówili jeden przez drugiego. - Ocalał!
Mężczyzna powoli, ledwie powłócząc nogami, zbliżał się do tłumu. Potem sięgnął wolną ręką pod kurtkę, wyjął zza paska dżinsów płaską owalną tabliczkę i cisnął ją pod nogi stojących w pierwszym rzędzie.
Widniało na niej: Fabryka DORMASZYNA, Nikołajew. PSZ-284M.
A pod spodem znajdował się numer fabryczny.
Nieco poniżej litery „r” w wyrazie „Dormaszyna” widoczne było dosyć świeże, wyraźne wgniecenie.
- On! Na pewno on! - zagrzmiał basem jeden z wirgów. - To jest ślad po oskardzie Westerwelda...
Jak na komendę tłum zaczął krzyczeć i cisza ustąpiła miejsca równomiernemu gwarowi.
Opasły krasnolud, na którego twarzy prócz brody można było dostrzec tylko oczy i koniec przypominającego kapeć nosa, zrobił krok do przodu, po czym wyciągnął ku łysemu mężczyźnie wytarty plecaczek. Materiał już dawno stracił swój pierwotny kolor.
- Oto twoja torba, szanowny... Jest cała i nienaruszona. W imieniu wszystkich mieszkańców Pięciochatek dziękuję za dobrą robotę, panie!
Łysy ociężale skinął głową. Chwilę się zastanawiał i powiedział:
- I ja wam dziękuję. Za to, żeście nie poskąpili grosza i zapłacili bez szemrania.
Zapewne rzadko płacono mu bez szemrania. Takie czasy! Widać i jego coraz częściej próbowano wykiwać i pod byle pretekstem uchylano się od zapłacenia.
Mężczyzna wziął plecaczek, potem zarzucił na ramię broń, którą trzymał za kolbę, przez co od razu stał się podobny do bohatera reklamowych billboardów, które co i rusz można było spotkać na wszystkich ważniejszych drogach Wielkiego Kijowa.
- Bądźcie zdrowi! - życzył mu krasnolud.
Tymczasem tłum skupił się wokół szczęśliwca, który pierwszy podniósł z kurzu tabliczkę. Wszyscy wyciągali szyje, szarpali i poszturchiwali stojących z przodu. Zapewne każdy chciał popatrzeć na znalezisko i potrzymać je w ręku.
- A może potrzebujecie noclegu, panie? - uprzejmie zainteresował się krasnolud. - Wkrótce wieczór...
- Nie - gwałtownie odrzekł łysy mężczyzna. - Pójdę już.
- No - westchnął krasnolud, nawet nie próbując ukryć ulgi - jak chcecie. My również idziemy.
Odwrócił się i szybko podszedł do tłumu. Bezceremonialnie klepnął po plecach stojącego z brzegu wysokiego wirga, a gdy ten się obrócił, odsunął go na bok. Przecisnął się do samego środka, odebrał tabliczkę od kolejnego gapia i ochrypłym głosem wydał jakąś komendę.
Ale łysego mężczyzny nie interesowały ani słowa krasnoluda, ani ci z Pięciochatek. Robota wykonana. Pieniądze przelane na właściwe konto, a oszalała maszyna do drążenia tuneli spoczywa martwa w mrokach kopalni. Wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni.
I jeszcze to zmęczenie... Poskromienie prawie dwóch ton agresywnego metalu to nie to samo, co wypicie duszkiem kufla piwa! Taki kolos żłobi po dwa lub trzy metry na dobę w najtwardszym granicie.
Tylko że ten stalowy olbrzym, zamiast drążyć tunele, z jakichś powodów wolał dusić w ślepych chodnikach nieszczęsnych górników, co niedawno przypłacił swoim nikczemnym mechanicznym życiem. Co jest dziwne, nie był - jak oczekiwał tego łysy mężczyzna - dziki, a całkowicie oswojony, w kabinie zachowały się nawet jakieś drobiazgi po jego panu. A z pana pozostała tylko zaschnięta plama pod dolnym lewym wiertłem.
Jeszcze niedawno działy się tu niezbyt radosne rzeczy. Właśnie z tego powodu wynajęła go społeczność Pięciochatek.
Wiedźmina imieniem Geralt. Jednego z tych, którzy chronią miasto, nie dbając o własne życie.
Zanim zniknął za hałdą, obejrzał się za siebie. Mieszkańcy Pięciochatek gęsiego podążali w odwrotnym kierunku, ku osiedlom mieszkaniowym. Długie cienie padały na drogę, czarnoszarą od węglowego pyłu. Nogi Geralta również rzucały cień, który zdawał się wyrywać w ślad za odchodzącymi.
Rozważając w myślach, dokąd teraz iść, wiedźmin ruszył w kierunku zachodzącego słońca. Gdzieś tam, nieco bardziej na zachód, przebiegał uczęszczany szlak. Wprosić się na towarzysza podróży do jakiegoś znudzonego podróżnika nie stanowiło najmniejszego problemu. Szczególnie chętnie zabierały pasażerów krasnoludy, znane ze swej skłonności do gawędzenia w podróży.
Czyjąś zamazaną sylwetkę, od stóp do głów zakutaną w ciemny płaszcz, Geralt dostrzegł tuż za zakrętem. Tajemniczy człowiek wyraźnie chował się w gęstym cieniu zrujnowanej drewnianej szopy. Jakby nigdy nic, wiedźmin przeszedł obok, kątem oka rejestrując każdy ruch po swojej lewej stronie.
Wysoki mężczyzna w płaszczu ruszył w ślad za nim. Nie można powiedzieć, aby starał się pozostać niezauważony, ale jego zachowanie nie wróżyło nic dobrego. Za kolejnym zakrętem ścieżki, przy rzadkich krzewach, Geralt przysiadł i wcisnął się w gęstwinę gałęzi.
Wkrótce śledzący go człowiek wyszedł zza zakrętu. Zrobił krok, potem drugi i zatrzymał się. Pokręcił głową - bez pośpiechu, nawet z jakimś niemal ostentacyjnym ociąganiem. Potem wyjął rękę spod płaszcza i w zamyśleniu potarł koniuszek nosa.
- Hej, wiedźminie! - zawołał cicho. - Wyjdź, proszę. Szykuje ci się robótka.
„Dobrze by było, gdybyś wyjął spod płaszcza także drugą rękę” - pomyślał Geralt. Mężczyzna od początku mu się nie spodobał.
Niemniej wiedźmin wyprostował się i wolno wrócił na ścieżkę.
Sprawiał wrażenie wyluzowanego, ale ten luz był zwodniczy. W każdej chwili w jego rękach mogła znaleźć się strzelba, nóż, sztylet czy rewolwer. Zależało to od okoliczności.
Ale nieznajomy w płaszczu naprawdę nie zamierzał go zaatakować. Z pochyloną głową zaczął przyglądać się stojącemu na ścieżce Geraltowi. Jego twarz, jak zauważył wiedźmin, była nieludzko blada.
- Co to za robótka? - rzucił Geralt niezbyt przyjaźnie.
- No, nie będziemy rozmawiać o tym tutaj! - Mężczyzna ledwie zauważalnie przestąpił z obcasów na palce. - Znajdźmy jakąś karczmę, przekąśmy, wypijmy... na początek.
- Najbliższa karczma jest dopiero przy szlaku - chłodno sprecyzował wiedźmin, patrząc rozmówcy w oczy. W zachowaniu obcego nie było nawet śladu zmieszania czy zakłopotania.
- Wstąpiłem do niej, ale mi się nie podobała. Podskoczymy bliżej Doniecka. Mam niedaleko samochód.
- No - wzruszył ramionami Geralt - niech będzie. Ale ty stawiasz, skoro tak ci spieszno do wynajęcia wiedźmina.
- To nie mnie przypiliło. Ale to nieważne. Zgoda, ja stawiam.
Geralt w odpowiedzi skinął głową: „prowadź”. Nieznajomy płynnie, niczym kobieta, obrócił się i poszedł ku sąsiedniej hałdzie.
2.
Na miejsce rozmowy wybrali nawet nie karczmę, a prawdziwą tawernę sieci „Kijew-A”. W istocie była to dosyć nowoczesna restauracja przy dużym hotelu na granicy Doniecka i Ługańska. Kelner półork, odziany w chlamidę srebrzystej barwy, przyniósł jadłospis, kartę win, popielniczkę i majestatycznie się oddalił.
Chociaż był już wieczór, sala niemal świeciła pustkami. Oprócz Geralta i jego ewentualnego zleceniodawcy klientów było tylko troje: mężczyzna w podeszłym wieku ze szklaneczką czerwonego wina i parka wirgów, wyraźnie przejezdnych, którzy ze znużeniem jedli pieczyste przy stoliku w samym rogu.
Geralt nie spieszył się z przejściem do poważnej rozmowy. Przyspieszanie biegu wydarzeń nie leży w zwyczaju wiedźminów. Każdy żyjący Wielkiego Kijowa powinien wyraźnie sobie uświadamiać, że klient o wiele bardziej potrzebuje wiedźmina niż wiedźmin klienta. Bo tylko tak długo żyjący są żyjącymi, jak długo wiedźmini bronią ich przed nieujarzmioną siłą maszyn. W opałach zaś może znaleźć się każdy, jeśli nie teraz, to później, a mimo wysiłków ze strony wiedźminów ilość potworów, niestety, wcale nie jest mniejsza. Raczej na odwrót, mnożą się jak liście na wiosnę.
Łysy obdartus dość długo studiował kartę dań, kuchnia sieci „Kijew-A” zasłużenie słynęła z różnorodności. Zatrzymał się na pieczystym po żytomiersku, julienne i potrójnej porcji sałatki „Besarabka”, następnie przeszedł do karty win. Także tutaj wybór był duży. Tego wieczoru Geralt zdecydował się na jałowieński kseres.
Zanim jeszcze zdążyli cokolwiek zamówić, dosłownie po kilku minutach kelner przyniósł dania, jakby wszystko zostało wcześniej przygotowane. Geralt chrząknął, ale za bardzo zdziwiony nie był. Nieznajomy - bo nadal się nie przedstawił - zaczął jeść w milczeniu. Nie zamówił alkoholu: albo wolał nie siadać pod wpływem za kierownicę swojego dżipa, albo miał inny powód. Wiedźminowi było wszystko jedno. Skosztowawszy kseresu, zabrał się za pieczyste i sałatki.
To dziwne - praktycznie każdy w jego fachu z łatwością mógł sobie pozwolić na to, aby prawie codziennie jadać w tak drogich i wyszukanych miejscach. Z jakichś jednak powodów obrońcy miasta częściej musieli zadowalać się niewyszukaną strawą podróżną z najbliższego dzikiego sklepiku, a noc spędzać przy ognisku pod mostami w towarzystwie zaniedbanych włóczęgów. Mimo że pustych domów w Wielkim Kijowie jest bez liku.
Paradoks.
Jednak przez wiele lat wszystko wyglądało właśnie tak.
Po około półgodzinie, gdy Geralt odchylił się na oparcie krzesła i popijał już trzecią porcję kseresu, kiedy kelner dawno już zabrał brudne naczynia, a towarzysz wiedźmina wypalił aromatyczne cygaro - dopiero wtedy rozpoczęły się negocjacje.
- Sprawa mojego pana, ogólnie rzecz ujmując, jest prosta. Ale... dosyć delikatna - zaczął nieznajomy. - Potrzebny jest tu taki żyjący, który nie zacznie paplać jęzorem i od którego stronią inni żyjący. Moglibyśmy wynająć jakiegoś włóczęgę... Ale mój pan musi mieć wynik pewny w stu procentach, a i nie każdego można skłonić, by trzymał język za zębami.
Oczy mężczyzny były głębokie jak jeziora Karelii, a lodowate jak zima. Geralt skrzyżował z nimi wzrok i poczuł coś niezwykłego. Powiew przeżytych lat całkowicie obcy krótko żyjącym ludziom.
- Nie jesteś zwykłym człowiekiem, prawda? - cicho spytał wiedźmin.
Nieznajomy przełknął gotowe już wyrwać się zdanie i z niezadowoleniem spojrzał na Geralta.
- No... nie całkiem. Ale jakie to ma znaczenie?
- Jesteś longerem, prawda?
- Tak, jestem longerem... ale czy to takie ważne?
- A twój pan także jest longerem, nieprawdaż?
- Tak. - Mężczyzna jeszcze bardziej się zachmurzył. - Nie rozumiem, wiedźminie, do czego zmierzasz.
- Do niczego. Po prostu zawsze staram się wiedzieć dokładnie, z kim mam do czynienia.
Przez jakiś czas nieznajomy milczał, mierząc rozmówcę uważnym spojrzeniem.
Longerów z trudem można było nazwać ludźmi. Fizycznie niby się od nich nie różnili, tylko żyli prawie tak długo jak elfy. Stąd ich psychika w ciągu stuleci kształtowała się inaczej niż u ludzi. Ci zwykli nienawidzili longerów, dlatego każdy longer niechętnie otwierał się przed obcymi.
- Mój pan jest znaną i ważną osobą w Wielkim Kijowie. Nie ma najmniejszych powodów, aby wymieniać jego imię, i tak nie zobaczysz się z nim ani nie skontaktujesz. Jak to się mówi, małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci - duży kłopot...
Geralt słuchał uważnie, dłubiąc przy tym leniwie w zębach plastikowym widelczykiem z sałatki, mimo że pudełko z wykałaczkami było na stole.
- Mój pan ma córkę, typową przedstawicielkę złotej, że tak powiem, młodzieży. Szemrane towarzystwo, trawka, szybkie samochody, crack i podobne swobodne obyczaje. Krótko ujmując, kilka lat temu wpadła. I kategorycznie odmówiła usunięcia ciąży. Urodziła... mieszańca. Do pewnego momentu nikomu to nie przeszkadzało, ale teraz pozamałżeński wnuk-kundel może zaszkodzić panu. Ogólnie...
Wiedźmin wstał i podniósł plecak z krzesła obok.
- Do widzenia - powiedział chłodno.
- Stop, stop, stop! - Nieznajomy wstał również i chwycił go za rękaw. - Nie dosłuchałeś do końca.
On jednak uwolnił się z łatwością, tak że rozmówca wbrew woli runął na stół. Pochylając się nad nim, wiedźmin rzucił beznamiętnie:
- Chyba nie zrozumiałeś, longerze. Ja zabijam potwory, nie dzieci.
- Ale kto cię prosi, abyś zabijał dzieci! - gniewnie wyszeptał nieznajomy. - Usiądź i wysłuchaj do końca! A przy okazji zapytaj o wysokość wynagrodzenia...
Geralt przez kilka sekund badawczo przyglądał się longerowi, potem położył plecak na miejsce i znów usiadł przy stole. Widelczyk ponownie pojawił się w jego palcach nie wiadomo skąd.
„No dobrze - pomyślał wiedźmin. - Posłucham jeszcze przez chwilę. Ale skoro padło na mnie, z pewnością jest to jakaś okropna i nieczysta sprawa. I zakończy się okropnie i nieczysto. Jak amen w pacierzu”.
- Tak naprawdę największym błędem było... eee... pozwolić, aby problem się narodził. I wyrósł. Jeśli teraz usuniemy latorośl, wrogowie mojego pana od razu podniosą szum...
- Co znaczy: wyrósł? - przerwał Geralt.
Longer przestał spoglądać w pustkę sali i ponownie skoncentrował spojrzenie na wiedźminie.
- Właśnie to. Nasz problem ma trzydzieści cztery lata. Powinieneś wiedzieć, że według miary długowiecznych jest to jeszcze nieodpowiedzialna młodość.
- Czyja jeszcze krew płynie w waszym... problemie? O ile dobrze pamiętam, wspomniałeś, że urodził się mieszaniec.
- Krew orków. Ojcem był czarny ork gdzieś spod Tarnopola. I jest to dziewczynka. Tak że nie urodził się, a urodziła.
„Tylko tego mi brakowało - westchnął w duchu całkiem zasępiony Geralt. - Dziewczynka!”
- Posłuchaj - powiedział głośno. - Kobiet też nie zabijam. Ani w dzieciństwie, ani na progu nieodpowiedzialnej młodości czy mądrej dojrzałości, ani później. Moim zdaniem niepotrzebnie tracimy czas.
Nieznajomy wrogo wykrzywił usta:
- Wydaje się, że wspomniałem już, że nikogo nie trzeba zabijać. Trzeba tylko jej towarzyszyć, przez jakiś czas. A dokładniej, pozwolić, aby towarzyszyła prawdziwemu wiedźminowi, w tym wypadku tobie. To wszystko.
- Co znaczy: towarzyszyć? - speszył się Geralt.
- Znaczy co znaczy. - Longer ziewnął, zakrywając usta wypielęgnowaną dłonią. - Ta idiotka ubzdurała sobie, że zostanie wolną wiedźminką. Teraz zamierza wyruszyć na matwiejewski poligon czołgowy. Mówią, że uaktywniły się tam dzikie czołgi. Atakują nawet okoliczne dzielnice. Rozniosły dwie stacje benzynowe i ostrzelały przekaźnikowy maszt radiowy, ale na szczęście nie trafiły ani razu. Cynthia ubzdurała sobie, że uratuje tamtejszych mieszkańców. Mówiąc szczerze, nie mamy zamiaru jej przeszkadzać. Ale matka Cynthii uparła się, żeby jej córce towarzyszył prawdziwy wiedźmin. Jest nam to nawet na rękę. Naogląda się, idiotka, wiedźmińskiej romantyki, wcześniej czy później porwie się z motyką na słońce... i problem sam się rozwiąże. Ty masz ją uratować raz czy dwa. A tam... niech wszystko toczy się w naturalny sposób.
- Bzdura - skonstatował Geralt - Do widzenia.
...
wenel